Patrzę na pozostałych uczestników imprezy, z wyjątkiem Marka wszyscy są po raz pierwszy w Chinach. Jakoś ich na ten pierwszy raz przygotowywałem, ale każdy ma w głowie jakieś stereotypy, wyobrażenia. Wiadomo – Chiny to skośne oczy, rowery, ryż no i chiński mur. No i zamordyzm. Xinjang, bo w tej właśnie prowincji jesteśmy, jest inny. W ogóle Chiny są już mniej ryżowo-rowerowe, a Xinjang to już wcale. To największa i najbiedniejsza prowincja tego wielkiego kraju. Patrząc na to co ma w ziemi być może też najbogatsza. Przyroda niezwykła, w końcu graniczy i z Pakistanem i z Mongolią. Jest tu K2 i olbrzymia piaszczysta pustynia Taklamakan. Drogi tez niezwykłe: w końcu w Kaszgarze biere początek Karakoram Highway, stąd też prowadzi słynna G219 do Lhasy.
Prowincja jest 5 razy większa od Polski, a mieszka tu połowę mniej ludzi niż u nas. Z każdym rokiem więcej i więcej Chińczyków, którzy wciąż kolonizują te tereny. Ujgurzy, którzy są rdzennymi mieszkańcami tracą większość w kolejnych miastach. Wciąż się buntują i przeciwstawiają Chińczykom, często dochodzi do rozruchów, wręcz powstań. Przed kilkoma laty w zamieszkach zginęło ponad 2000 osób. Jednak Ujgurzy to muzułmanie, łatwo im przypiąć łatkę terrorystów.
Darka dziwią te arabskie napisy w Kaszgarze, Ron chyba o Xinjangu wie najwięcej, albo przynajmniej udaje znawcę i niczemu się nie dziwi. Jankes wciąż pstryka foty, a swą posturą wzbudza zachwyt Chinek. Ujgurki pochowane za swoimi firankami są mniej wylewne. Trwa Ramadan, od świtu do nocy nie można niczego zjeść w ujgurskich knajpach. O i oczywiście nie ma mowy o żadnym alko. Łazimy po Kaszgarze i żywimy się w chińskich miejscach. Musa, nasz chiński przewodnik, wydaje się tym trochę oburzony. Pierwszy raz zobaczyłem go wczoraj z wąsami. Zażartowałem, że kiepsko wygląda. Dziś przyszedł już ogolony. Działamy w podgrupach, szwendamy się po mieście, a wieczorem idziemy do knajpy. Zapraszają nasi przewodnicy. Kaczka po pekińsku wygląda nieco inaczej niż to znamy z Polski. Po kolacji masaż. Stóp oczywiście. Chyba wszystkim się podobało, niektórzy poszli jeszcze raz
W Kaszgarze na każdym niemal kroku czuje się napięcie. Duże grupy bardzo dobrze uzbrojonych policjantów i żołnierzy robią na nas wszystkich wrażenie. W Wuqia co pół godziny przez centrum miasta przejeżdżał konwój wojskowy. Typowa manifestacja siły. Podobnie było w Hotanie.
Ruch w Kaszgarze jest spory, ale ja w Azji w moim życiu pewnie spędziłem około 2 lat, więc coraz mniej mnie tu zadziwia i szokuje. Na kolegach wrażenie robią elektryki. Skutery poruszają się niemal bezszelestnie, nocami mkną po chodnikach bez świateł oszczędzając akumulatory. Trochę szokują ich też wyczyny niektórych kierowców, którzy na dwupasmowych drogach potrafią jechać pod prąd. Autostradami motocykle jeździć nie mogą, bo są zbyt wolne. Dotyczy to też obwodnicy Kaszgaru. Gdy dojeżdżamy do bramek motocykle muszą przejechać bramki bokiem, ścieżką za barierami. Później wypadają jakby nigdy nic na autostradę.
W powietrzu wisi mgiełka i nie widać niedalekich gór. Wyjeżdżamy na południe. Karakoram Highway od kilku lat ma na chińskim odcinku idealną nawierzchnię. Co jakiś czas przyroda jednak pokazuje, że jesteśmy tylko gośćmi na Ziemi i zmywa rzeką drogę, albo zsuwa górę na asfalt. Robimy ostatnie zakupy w pierwszym miasteczku, kupujemy zapas piwa i jedziemy stronę Muztagh Aty.
Musa, nasz przewodnik, jedzie z nami w aucie. Motocyklistów puszczamy przed siebie nakazując im zatrzymać się przy jeziorze po lewej stronie. To będzie Karakul, ten „chiński”. Tadżycki Karakul leży ze sto kilometrów stąd. Musa nie je cały dzień. Ramadan. Również nie pali i nie pije. Nawet wody. Niezbyt mi się to podoba. Ramadan nie obowiązuje muzułmanów w podróży. Mamy spędzić razem kolejny tydzień. Obawiam się, że Musa głodny, to Musa zły. Tymczasem wciąż pisze smsa za smsem. I czatuje na jakimś chińskim Facebooku ze swoją laską. Oryginalny FB jest w Chinach zablokowany. Ślub planują w październiku przyszłego roku. Musa będzie prowadzić ten internetowo-telefoniczny romans przez następny tydzień. Gdy w końcu przyparłem go do ściany okazało się, że nigdy tej swojej panny nie widział, a małżeństwo jest zaaranżowane przez bliskich.
Tymczasem ściany doliny zbliżają się z każdym metrem pokonywanej drogi. Wkrótce jedziemy wąską, ale dobrą drogą uczepioną skały. Z lewej lub prawej strony huczy woda. Droga wiedzie wyżej i wyżej, wciąż sporo chińskich ciężarówek wywożących urobek. Po 4 godzinach dojeżdżamy do Muztagh Aty. Nie sposób pomylić tej góry z żadną inną. Widziałem ją kilka dni temu ze stacji benzynowej w tadżyckim Murgabie. Wielki siedmiotysięcznik wyrasta wprost z jeziora, jego szczyt chowa się jeszcze w chmurach, ale wiem że rankiem przywita nas w pełnej krasie. Po lewej stronie widac pasmo Kongur Shana (7719 m), bardzo trudnego do zdobycia siedmiotysięcznika. Tak trudnego, że jeszcze żaden Polak nie stanął na jego szczycie, a góra po raz pierwszy została zdobyta w 1981 roku.
Zachód jest fenomenalny. Muztagh Ata odbija się w jeziorze. Mamy rozbite namioty, pijemy piwo. To jedno z najładniejszych miejsc jakie widziałem. Następnego dnia lądujemy na granicy pakistańskiej. Wyżej i wyżej. W końcu posterunek i szlaban. Parę fot i na dół. Po 6 godzinach jesteśmy w Kaszgarze. Jedziemy trochę na partyzanta. Musa siada na jeden z motocykli, przed Kaszgarem trochę dróg się krzyżuje. Nie można niczego wyczytać z plątaniny znaczków ujgursko-chińskich. W efekcie do hotelu dojeżdżamy w podgrupach.
Następnego dnia ruszamy na wschód. Autostradą, bo tak szybciej. Droga jest nudna. Jedziemy między pustynią, a nieznanym Polakom ogromnym pasmem górskim Kunlun. Właściwie droga bez historii, nic się nie działo. Znów hotel, wieczorne buszowanie po targu, jedzenie z lokalesami odreagowującymi całodzienny post ramadanu i piwo Sinciang wypite w chińskiej knajpie. Gdy jesteśmy w hotelu zrywa się wiatr. Burza piaskowa, może i dobrze, że zmitrężyliśmy dziś sporo czasu i nocleg wypadł w Hotanie, a nie na pustyni jak planowałem.