... cd
W międzyczasie w pobliżu pojawia się celnik, który na szczęście okazuje się być bardziej rozmowny i przychylniej nastawiony. Nasze paszporty są dokładnie wertowane (chyba z dziesięć razy tam i z powrotem). Sądzimy, że ta kontrola jest spowodowana kosowską pieczątką! Nasycony widokiem naszych paszportów pogranicznik wyrzuca je przez okienko! Zabieramy je potulnie i pytamy niezwykle grzecznie, czy możemy już jechać dalej. Nasz milczący oprawca kiwa nieznacznie głową i takim sposobem bez jednego słowa przekraczamy granicę serbsko – bułgarską. Przejście graniczne po bułgarskiej stronie jest równie wyludnione ale jego pracownicy nie zabijają nas wzrokiem. Zostajemy bardzo szybko i sprawnie odprawieni i już po chwili możemy się cieszyć urokami bułgarskiej ziemi.
Pierwszym większym miastem na naszej drodze jest Kiustendił – orientalne miasto, które rzymianie nazywali „miastem łaźni”. To urokliwe miasteczko od dawnych czasów przyciągało różnych najeźdźców – a wszystko za sprawą źródeł termalnych. W Kiustendił położonym na rozległej równinie daje się nam ponownie we znaki upał. Dość szybko udaje nam się znaleźć kantor, w którym wymieniamy resztki serbskiej waluty i trochę euro na bułgarskie lewy. W pobliżu kantoru zaczepia nas motocyklista na Africa Twin, który dostrzegł chyba naszą rejestrację i oferuje nam swoją pomoc. Nasz GPS znowu zawiódł. Michaił jest niezwykle otwartym wesołkiem i całkiem nieźle mówi w języku angielskim. Dzięki jego pomocy sprawnie przejeżdżamy przez miasto w godzinie szczytu i zatrzymujemy się na stacji benzynowej poza centrum. Chcemy kupić mapę Bułgarii, ponieważ nie wzięliśmy naszej z domu. Nie wiadomo jak to się stało ale została chyba na stercie rzeczy, które zostawiliśmy przed garażem. Michaił na pożegnanie zaprasza nas na wódkę do Sozopola nad M. Czarnym, gdzie wybiera się wieczorem. Kto wie może się jeszcze gdzieś spotkamy. Życie jest dziwne i nieprzewidywalne. Na wszelki wypadek wymieniamy się numerami telefonów. Na stacji benzynowej spędzamy trochę czasu – przegrzaliśmy się znowu i postanawiamy się ochłodzić. Głazio błąka się w skarpetkach po sklepie – nie wiem czy to skutek upałów czy po prostu dopadła go popołudniowa nuda w czasie postoju.
Po jakimś czasie tankujemy i wyruszamy w kierunku nizinnego miasta Dupnicy. Na horyzoncie widać już masyw Gór Riła, który majestatycznie wznosi się do nieba. Widok tych gór za każdym razem robi na nas ogromne wrażenie. W okolicy wsi Stob podjeżdżamy pod Stobskie Piramidy – malownicze dzieło natury. Fantastyczne formacje skalne w kształcie piramid z pomarańczowo – beżowego piaskowca powstały dzięki wypłukiwaniu przez deszcz i topniejący śnieg fragmentów miękkich skał. Iglice piramid wznoszą się dumnie na zboczach zachodnich ścian Gór Pirin tworząc bajeczną scenerię, której nie sposób się oprzeć. Najpiękniej to miejsce wygląda podczas zachodu słońca. Ostanie promienie nadają im niesamowite barwy. Dużo się tu zmieniło od naszej ostatniej wizyty. Teraz jest tu kasa, w której trzeba kupić bilety wstępu i zamknięty szlaban dla zmotoryzowanych. Ponieważ obiekt jest już zamknięty postanawiamy wrócić tu nazajutrz i jeszcze raz przejść się na szczyt malowniczym szlakiem. Kusi nas „nielegalny spacer” po okolicy ale wzywa nas już magia Monastyru Rilskiego, od którego dzieli nas już tylko kilkanaście kilometrów. Po drodze robimy zakupy, ponieważ w pobliżu klasztoru może być problem z kupnem alkoholu.
Wraz z powoli zapadającym zmierzchem docieramy do najbardziej znanego z bułgarskich monastyrów. Pobyt w Górach Riła zaczynamy od poszukiwania strategicznego miejsca na rozbicie obozu.
Znajdujemy niesamowite miejsce na leśnej polanie położonej nad czystym strumieniem. Zjazd na polanę może jest nieco karkołomny ale być może, że nie będziemy mieć zbyt wielu współlokatorów w sąsiedztwie. Na polanie naszych marzeń stoi jeden samotny namiot ale nie widać koło niego żadnego ruchu.
Rozbijamy namiot i jedziemy do klasztoru.
... cdn ...