Zdaje się, że mamy wyjątkowe szczęście do trafiania na wspaniałe widokowo drogi. Odbijamy od morza na południe i z początku nic nie zapowiada czegoś niezwykłego. Ot jedziemy doliną, wzdłuż rzeki, co jakiś czas mijamy nawet spore wioski. W pewnym momencie muszę się zatrzymać. Gdzieś tam na krawędzi skalnej ściany koparka rozłupuje skałę, a to co rozłupie spada sobie bezwładnie na drogę. Kilkuminutowy, przymusowy postój pozwala mi trochę się przyjrzeć temu zjawisku. W sumie nic specjalnego. No i wreszcie zaczyna się robić ciekawiej. Nawigacja pokazuje, że wysokość n.p.m. wzrasta z każdym kilometrem coraz bardziej. Dokoła robi się przestronniej, ciasna dolina znika gdzieś po mojej prawej stronie w dole a my pniemy się jej lewym zboczem coraz wyżej. Otacza mnie samotność i znowu rozkoszuje się jazdą. Ernest został gdzieś z tyłu, pewnie strzela foty. Nie do końca mi się to podoba, bo cel obraliśmy sobie dzisiaj bardzo odległy - Jezioro Van i w takim tempie będzie ciężko tam dojechać. Z drugiej strony widoki aż proszą się o uwiecznienie. Tylko, że musiałbym się zatrzymywać co zakręt i pstrykać bez umiaru
Mijam najwyższy punkt trasy, przełęcz położoną na ponad 2600 metrach. Jest chłodno, nawet zimno. Znaki pokazują, że w zimie lepiej mieć łańcuchy. Wydaje się, że wtedy musi być tu naprawdę surowo. Widać pojedyncze porozrzucane chaty, prawdopodobnie pasterskie. Za to ludzi wcale. Później szorstki zimowy asfalt coraz częściej ustępuje odcinkom szutrowym. To jednak stan przejściowy bo wszędzie ślady budowy. Turcy drążą nowe tunele, upraszczające drogę, szkoda tylko, że pozbawią ją też walorów widokowych. W pewnym momencie dostrzegam coś co wygląda jak mongolskie jurty. Kręci się tam kilka osób no i jest sporo owiec. Nie wiedziałem, że Tureccy pasterze też bytują w tego typu namiotach.
Droga zaczyna powoli opadać, coraz częściej widać drzewa. I niech nikt mi nie wmawia, że jesień tylko w Polszy jest taka piękna. Owszem jest ale i w Turcji nie brakuje złota i wszelkich innych odcieni jakie mogą przybierać liście. Czekam na Ernesta na skrzyżowaniu dróg. Kończy mi się paliwo więc trzeba poszukać stacji. Spotykam Niemców (a może Austriaków - nie pamiętam) na KTM'ie 990. Jadą w przeciwną do nas stronę. W końcu dojeżdża Ernest. Musimy trochę zboczyć z trasy aby znaleźć stację. Na niej znów spotykamy znajomą parkę z KTM'a.
Ruszamy dalej na południe. Mijamy miasto Erzurum pędząc piękną autostradą. Przed nami potężne czarne chmury, za nami słońce, gdzieś po środku tęcza, wiecie normalne widoki

Niestety w którymś momencie dopada nas potężna nawałnica. Z nieba wali deszczem a potem gradem, do tego błyska z każdej strony. Droga zamienia się w rzekę, kompletnie nic nie widać. I boli! Cholernie boli, każdy jeden kawałek wody w postaci zamarzniętych kulek dokładnie odczuwam na swojej skórze. Trwa to zaledwie kilka minut, ale to wystarczy. Jesteśmy kompletnie mokrzy, pada GPS spot. Elektronika nie najlepiej zniosła nagły wzrost wilgotności i drgań. Szczęśliwie do wieczora już nie pada i pęd powietrza pozwala nam nieco wyschnąć. W mieście Agri ponownie się tankujemy, tradycyjnie na stacji wypijamy gratisową herbatkę

Jest już ciemno, zimno i coraz bardziej nam się nie chce. Ernest prowadzi bo Garmin ma więcej bocznych ścieżek, gdzie można szukać miejsca na nocleg. Zdaje się, że coś tam wypatrzył bo zawraca. Odbijamy wąską szutrówką do góry co po ciemku nie jest najprzyjemniejsze. Na górze przestrzeni dużo, tylko wszystko jakoś dziwnie pod kątem. Ładujemy się w pole i rozstawiamy na niezłym spadzie. Zapowiada się sen przerywany walką z grawitacją. Do śpiworów pakujemy się bardzo szybko. Po drugiej stronie drogi i rzeki, w dolinie widać wioskę. To akurat w niczym nie przeszkadza. Bardziej niepokoi nas to, że dochodzą z niej odgłosy strzałów.