Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25.03.2014, 02:02   #187
wilczyca
 
wilczyca's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2011
Posty: 1,343
wilczyca jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 1 dzień 22 godz 57 min 46 s
Domyślnie

Kiedy ostatnim razem sprawdzaliście stan swoich tarcz hamulcowych? A objętość klocków? A poziom płynu hamulcowego? Hm?

tarcza.jpg

Kiedy jesteś kurierem motocyklowym musisz pamiętać, że kilometry wytrzepujesz z rękawa bez końca… Chyba że zatrzymasz się na TIRze, albo niedajboże TIR się na Tobie nie zatrzyma. Jeśli zamiast dużego obiektu zidentyfikowanego w zbyt ostatniej chwili masz szczęście i trafisz - albo trafi Ciebie - taksówka, może coś się kiedyś jeszcze nakręci kilometrażowo. Ale to będą już kilometry wypadające z drżących z obawy spodni.

A propos obaw – zauważyłam zmiany w moim zmotocyklowanym mózgu. Jeżdżę dynamicznie, ale bardzo czujnie. Nawet teraz, po dłużej przerwie i w zupełnie innych warunkach. Skanuję przestrzeń daleko przede mną, każdy dojeżdżający do skrzyżowania pojazd jest wielce podejrzany i często korzystam raptownie z hamulca, zanim zaufam jego niechęci do wyjechania mi przed koło. Podobne odruchy mam poruszając się samochodem, co może dawać wrażenie nerwowości

W dużym mieście, takim jak Londyn, ruch jest dosyć przewidywalny. Kierowcy raczej nie łamią prawa [a może w Anglii – lewa? ], nie poruszają się szybko, z reguły przemieszczają się od świateł do świateł. Jako motocyklistka robię podobnie: raczej nie łamię prawa tam, gdzie ktoś może patrzeć, ani tam, gdzie logicznie jest to głupie, nie poruszam się szybko w miejscach zafotoradzonych, ani tam, gdzie realnie rzecz ujmując byłoby to niemądre [są wyjątki, mózg czasem ustępuje porywom manetki], z reguły przemieszczam się od świateł do świateł… znaczy do miejsca sygnalizacji świetlnej. Na tym mniej więcej polega moje zadanie jako kuriera – szybszego dostarczyciela. Sztuką nie jest zasuwanie po prostej [wtedy każdy doświadczony kurier przyjmuje prędkość optymalną - czas dostarczenia przesyłki a spalanie paliwa], ale lawirowanie między puszkami i – uwaga! – innymi jednośladami oraz pozycja zajęta przed kolumną samochodów, właśnie na czerwonym świetle.

Oj, szczególnie teraz, kiedy sezon motocyklowy się rozkręca, wydaje nam się, że jesteśmy jedynymi motocyklistami na świecie Ani odmachiwanie nam nie wychodzi: „O, motocyklista mnie minął! Aha, trzeba by było podnieść lewą w górę… Następnym razem…”, ani uważność na pozostałych zmotocyklizowanych. Tam trzeba było ciągle kontrolować lusterka – było wielu szybszych i sprytniejszych, a zajechać kumplowi drogę było łatwo. Albo wyplątując się ze środka dwusznurkowego, jednokierunkowego korka podłożyć się pędzącemu już prawą stroną skutermanowi… Udało mi się niechlubnie spowodować kiedyś nagłą panikę i awaryjne hamowanie z awaryjnym wymijaniem mojego przedniego koła. Sorry buddy… Zdarzało się i utknąć w podobnym korku za niewierzącym w swoją smukłość motocyklistą i wtedy należało właśnie wcisnąć się w lukę poprzeczną między maską a tylnym zderzakiem i zazygzakować konkretnie, co kończyło się czasem manewrem na kilka razy Trzeba było przeanalizować szybko przestrzeń, kąt, możliwości skrętne hondy, wymierzyć i sprawnie operując sprzęgłem prześliznąć się bezdotykowo. W korkach autostradowych było tym fajniej: auta stojące albo sunące leniwie o zmierzchu… Motocykliści między drugim a trzecim pasem od lewej. Dużo miejsca, czasem jakieś przewężenie między lusterkami, redukcja, zwolnij, przemknij, odkręć manetę. Patrz na światła stopu i kierunkowskazy. Patrz na wszystko, przecież potrafisz. Ale kiedy zaczynało się patrzeć na tylne światło pozycyjne innego jednośladowca, szczególnie kiedy mrygało często mocniejszym światłem stopu, należało przekalkulować odstępy między autami z lewej przede mną i wybrać najdogodniejszą lukę do przepłynięcia na dodatkowy pas motocyklowy Jeszcze tylko kontrola lusterkowa, czy nie leci nim właśnie inny chudy uczestnik ruchu i siup, bierzemy wolniejszy motocykl lewą stroną w odległości ciągu samochodów. Często zdarzały mi się takie powroty do domu, z dalsza, z zachodem słońca w tle, z setkami kilometrów w dupie. Z tym wyostrzonym do granic postrzeganiem i tym kreowaniem sobie planu „lotu”. I z wizją zapółgodzinnego dotarcia pod gorący prysznic i zjedzenia czegoś dobrego, ciepłego… gorącej herbaty… Albo ciepłego kaloryfera… mmm… Co za marzenia!

Ale o czym ja to chciałam… Chyba o tym, co się lubiło sypnąć w motocyklu z powodu ignorancji stanu technicznego użytkowanego pojazdu. Często „coś” zaczynało nawalać w drodze do ulubionej i daleko położonej miejscowości Wpizdu. Na przykład tej oddalonej od Londynu o 300 kilometrów. Po jakiś 150 dociera do moich uszu hałas nie tyle przenikliwy, co chrzęszczący… Taaak, to niewątpliwie napęd… A może łożysko? W sumie nie jestem aż tak doświadczona, żeby od razu zdiagnozować problem…

Zjeżdżam na tzw. servis, czyli przyautostradową przystań dla puszek i rumaków spragnionych świeżego oleju napędowego, benzyny, płynu do spryskiwaczy bądź chcących nakarmić, odsikać, odpocząć lub wybiegać swoich jeźdźców.

Tutaj przykład przystani przyautostradowej, przyjemnie, prawda?

WP_20131029_004.jpg

Zjeżdżamy z hondą i zwalniamyyy…. Podnoszę przyłbicę, nasłuchuję… Teraz do dopiero rzęzi… Toczę się… Rzęch, rzęch, ciiiiszaaa, rzęch, rzęch, rzęch, ciiiiszaaaa…. Cholerka. Zsiadam, sprawdzam łańcuch… No tak, nieźle naciągnięty – czasem wporzo, czasem zwisa smętnie. Nic to, jadę, jeszcze – bagatela – 150 do celu i 300 z powrotem. Obliczam czas, może jeszcze dziś zdążę do serwisu na wymianę. Ruszyłam, dotarłam do celu, zrzuciłam paczkę, wracam. Wciąż ze zgrzytem w uszach, wyczuleniem ciała na wszelkie możliwe do pojawienia się nowe odgłosy, z wyobraźnią na uwięzi. W końcu nie wytrzymuję, wręcz czuję wibracje na podnóżkach, przenoszą się do mózgu. Znowu staję na jakiejś przystani, przy dużym sklepie. Muszę podciągnąć ten łańcuch, bo go zgubię! Wyciągam klucze z kuferka, ściągam kask, kurtkę, rękawiczki. Gorąco, a tu nie ma gdzie się schować przed słońcem. Co chwila mijają mnie ludzie, spoglądają z zaciekawieniem kto to i co robi? Lepiej się nie zatrzymywać i nie oferować pomocy. Gościówa wygląda podejrzanie. Klęczy przy motocyklu i paprze sobie ręce smarem, brudne to to i jakieś takie odstraszające. Mi to na rękę, nie lubię jak mi się przeszkadza przy pracy Naciągam trochę łańcuch i dzwonię do biura, a właściwie ono dzwoni do mnie [„5-1-7 Dlaczego stoisz? Coś się stało?”] i zgłaszam chęć jazdy wprost do workshopu.

- Yyy, ale już nie zdążysz, 5-1-7. Może jutro rano? Jest aż tak źle?
- No nieee, dojadę jakoś. – odpowiadam opowiadając, że mój chain jest little broken, ale not so bad.
- OK, 5-1-7, więc możesz odebrać jeszcze jedną paczkę… - skoro żyjesz i motocykl się porusza, to znaczy, że możesz przyjąć jeszcze ze trzy zlecenia, oczywiście w Twoją stronę
- Yes, Bill, I can…


Niestety po ruszeniu w trasę łańcuch szaleje i tam, gdzie mu ulżyłam, jest dobrze, natomiast we wcześniej nie narzekających ogniwach rodzi się napięcie nie do zniesienia dla moich uszu. Jest gorzej. Dużo gorzej. Ręka z manety, kolejnych kilkanaście mil do pierwszego zjazdu i ponowna procedura przesuwania tylnego koła. Nadmiar zapału mnie zgubił. Za to posmarowałam biedny dogorywający łańcuszek smarem i zrobiło się jakby łagodniej. Oczywiście dojechałam, zrobiłam jeszcze paręset kilometrów i oboje przeżyliśmy tę chorobę lokomocyjną…

16072013622.jpg

Innym razem na trasie „do” zaobserwowałam raptowne, jak to zwykle bywa, skończenie się przednich klocków. Ale od czego ma się tylni hamownik? No na zaaapaaaaas! No to używałam zapasu, zmieniając tego dnia styl jazdy na bardziej łagodny i asekurancki. I przypominając sobie jak się używa zadniego spowalniacza. W mieście można się oduczyć… Też przeżyłam, a przejeździłam na tym braku chyba ze dwa dni, bo akurat ciągle nie po drodze było mi do chłopaków od napraw.

Jeszcze jednym fajnym przypadkiem była mała awaria, która przyprawiała mnie o porządne dreszcze… Mianowicie przy redukcji, najczęściej na niskich biegach [wtedy słyszy się więcej], coś potwornie strzelało, dźwięk dochodził jakby z silnika – na bank ze skrzyni biegów. Podjeżdżam do serwisowni, wiem już, że sprzęgło to „clutch”, biegi to „gear”, zepsute to „broken” i tłumaczę za pomocą tych kilku specjalnych słów, że jak „change” te „gear” z „two” na „one” to wtedy jest „noise” i na pewno coś jest „broken” w „engine”.
A gościu z uśmiechem przygląda się motocyklowi i mówi [pokazując], że tu, czyli ślizg łańcucha od dołu jest zużyty i to na pewno tak hałasuje. A ja się upieram i mówię: „no!” na pewno nie… To musi być coś w silniku, z biegami. A on dalej się uśmiecha. Ja doznaję już wkurzenia, bo widzę, że się ze mnie w duchu nabija i myśli: głupia dziołcha, znowu wymyśla. Więc każę mu się przejechać i posłuchać. Oczywiście najpierw niby niczego nie słyszy, nie zmienia biegów jak mu sugerowałam, w końcu jednak dostrzega problem. Bierze moto na podnośnik, wymontowuje stary ślizg, idzie do umieralni rozbitych hond i demontuje z jednego trupa lepszy kawałek plastiku. Przykręca. Robi kolejną rundkę i… cholera, miał rację! E… i tak go nie lubię. Burak [miałam podstawy do nielubienia ekipy garażowej, o tym w jednym z przyszłych odcinków, o ile jeszcze macie ochotę na wspomnienia pewnej kurierki].

Tyle na dziś.

20092013714.jpg

Kszyyykszyyykszy 5-1-7 5-1-7 kszyykszyyy why are you standing? Kszyykszy
Kszykszy I have a problem… kszykszyyykszy
Kszyykszy oh… [worried] What’s wrong? kszykszyyyyy
__________________
Choćbyś życie swe włożył w wilka wychowanie, szkoda trudu; wilk wilkiem i tak pozostanie.
wilczyca jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem