Cytat:
Napisał Cleo
To był fajny dzień :-)
|
Ha, pewnie, że fajny, ale ten dzień nie skończył sie przecież na pieczonym kurczaczku 
---------------------------
Sowizdrzał:
Po przejechaniu przez Prizren, co ze względu na panujący tam brak reguł ruchu drogowego, nie było wcale takie łatwe,
Garminek nieoczekiwanie pokazuje nam bliskość śladów z zeszłorocznej Szarpaniny. W pamięci mam wielogodzinne błądzenie
i zawracanie ze ślepych ścieżek, kiepską orientację, dokuczliwe słońce. Nawet przy zapisanym tracku obliczam ten dodatek
do trasy na jakieś 2 godziny. Ale co tam - decydujemy się zobaczyc te góry, najwyżej prześpimy się po drodze, biwak
w Brodzie może poczekać. Okazuje się, że przy sprawnej jeździe i orientacji odcinek zajmuje nam... ok. 25 min. do tego
warunki są rewelacyjne dla lekkiego tour-enduro. To przekonuje mnie ostatecznie, bezapelacyjnie i do samego
końca o wyższości nawigowania po śladach w miejsce map. Jeżeli cokolwiek psuje nam humory, to tylko docierająca coraz
dalej i wyżej czarna masa bitumiczna pokrywająca bezpowrotnie kolejne dziewiczo naturalne, ujeżdżane od pokoleń ,,adefałowe'' szutry...
W końcu, w lekkim deszczyku, docieramy do ,,stolicy'' regionu Gora - miasteczka Shar Dragash. Położone na południe od Prizren,
przeszło 1100m npm. wyżej, nie różni się prawie niczym od innych miasteczek tego typu. Jest jednak pewna rożnica - na ulicach
pobrzmiewa język nie albański, ale... jakiś taki słowiański. Później od pasterza w Restelicy dowiemy się, że to język bośniacki
(bardzo zbliżony do serbskiego, jak czeski do słowackiego albo nawet bardziej), którym mieszkańcy Gory posługują się od wieków.
Rdzennie mieszkali tu bowiem Serbowie i Bosniacy, którzy przyjęli islam. Dziś wszyscy są Kosowarami i najczęściej posługują się
równolegle albańskim.
Tak czy siak, mam tu znajomych z zeszłego roku do odwiedzenia - szef lokalnego przedsiebiorstwa dostarczającego internet, czyli
po polsku: ,,prowajder''

(AUĆ, Hans, nie szturchaj mnie ciągle pod żebro, ten pokemonizm był zamierzony i ujęty
w cudzysłów:
,,''), częstuje nas kawą, sokiem, przyjmuje mały upominek w postaci albumu ze zdjęciami o Polsce.
Jest miło, deszcz troszkę jakby zelżał, żegnamy więc gościnnegpo ,,prowajdera'' (AUĆ!!!) i turlamy oponki 20 km dalej, w głąb doliny,
do Brodu. Dla odmiany leje...
W ciągu swoich sześciu poprzednich wyjazdów na Bałkany nie widziałem w sumie tyle deszczu, co w ciągu tych 3-ch dni z Pauliną
i Jackiem. Zazwyczaj w tym rejonie rozsychałem się z gorąca, chciwie spijałem każdą kroplę wilgoci z butelek i źródełek, a w odparzone
od siodła półd... tj. policzki wcierałem sudokrem, wybierając po temu zaciszne i ustronne miejsce, żeby koledzy źle mnie nie zrozumieli.
Tymczasem trzeci dzień nie rozstaję się z deszczówką, w butach mokro, a ubrania i namiot suszę wtedy kiedy mży.
Ki diabeł, albo raczej ,,ki Smok Wawelski?''. Pewnie Cleo w przedwyjazdowym rozgardiaszu zapomniała upakować obiecane słoneczko
do worków i zostało na lawecie w Belgradzie. Tak na marginesie - obiecanej flaszki domowej roboty też z Hansem zapomnieli, ale już
nie będę im wypominał, bo będzie foch :P Natomiast tamtego wieczoru akurat flaszeczka przydałaby się, bo namioty rozkładamy jakieś
1500m npm. i w cieniu mokrych deszczowych gór. W nocy nawiedza nas Wuj Chłodek, upał nieco zelżał, bo nad ranem widać było coś
jakby odrobinę szronu na trawie.