Azja, a była umowa - co było w Vegas zostaje w Vegas...
Łgać to trzeba umieć jednak. Azja za mało czasu ze mną spędza ale jest na dobrej drodze. Po jednej kanapce z pasztetem, to ja mogę nie 12, a 1200 km pociągnąć. Dlatego m.in. lokalni producenci żeliwnych kaloryferów biorą odciski na formy z mojego brzucha. Zresztą kto ze mną jeździ wie, że na wyjazdach preferuję McDonaldy i mam na ten temat całą filozofię. Pewnie, że może się trafić po drodze jakaś zdrowsza i smaczniejsza kuchnia regionalna ale "trafić" jest tu słowem kluczem. Nic tak nie zwiększa dramaturgii wyprawy niż sraczka u motocyklisty (przepraszam za słowo "dramaturgii". W grupie wystarczy jeden "namaszczony" jakimś lokalnym specjałem, a cała podróż staje się gówniana.
W Donaldach są pewne standardy, sprawdzone produkty, zawsze odpowiednio przygotowane i ciepłe, a woda na herbatę nigdy z kranu. Do tego WiFi, klima i najważniejsze - czyste kible! I mają papier i... muszle klozetowe, co w Mołdawii nie jest wcale takie powszechne. W większości lokali są tzw. ubikacje kucane. No to teraz rozbudzę waszą wyobraźnię załóżcie, że nie trafiliście w lokalną kuchnię i musicie wyemitować rozwolnienie w pozycji "na Małysza".... Wzorków na stopach, łydkach, a być może i udach, o ubraniu nie wspomnę, pozazdrości Wam niejeden artysta. Myślę, że tak powstała "Guernica" Picassa.
Dlatego unikam karczm, zajazdów itd. Jeśli już muszę to wybieram takie przybytki przed którymi stoi sporo aut, najlepiej Tirów. Szoferaki są zawsze bardzo dobrze poinformowani, gdzie jest tanio i smacznie. Co innego Azja. Jak ktoś był 4 razy na Syberii to mu trochę brakuje tej rosyjskiej ruletki i lubi eksperymentować. Pech chciał, że poprzedniego dnia stanęliśmy w jakimś przydrożnym barze i Azja zasmakował w ciorbie. Ciorba to zupa na tysiąc sposobów, ale jedno łączy wszystkie te warianty - 5000 kalorii w misce (tyle co 3 kg frytek w Macu). Wlany "Kujawski" do takiej zupy, opadłby z hukiem na dno miski, taka jest tłusta. Tak przy okazji do szału mnie doprowadzają takie chuderlaki co chłoną wiadrami i nie tyją.
Azja z konsekwencją godną lepszej sprawy, ciągle się dopominał tej ciorby. Niestety w Mołdawii nie ma Tirów wcale, nie ma nawet aut zaparkowanych przed barami, trudno nawet ocenić czy dana placówka jest czynna. Stanęliśmy w końcu przed taką karczmą, co mogłaby robić za niedźwiedzią gawrę, gdyby niedźwiedzie były odważniejsze. Znacznie odważniejsze.
Jadłospis był po rumuńsku, czyli pełen hardcore. No i mój przyjaciel zaszalał. Zamówił coś, co fonetycznie brzmiało jak "kostnica". I tak też waliło. Jak kostnica w ciepłych krajach, niewietrzona przez cały sezon letni.
Patrzyłem na Azję i widziałem jak umiera w nim nadzieja. Cierpiał, próbował złapać oddech ale powietrze miało konsystencję budyniu. Obficie łzawił, może nawet płakał, ani jedno, ani drugie mnie nie dziwiło. Przed nim stał parujący talerz. To nie była co prawdę zupa, ale wszystko i tak pływało w tłuszczu. Była tam mamałyga, jakieś mięso i grzyby, a wszystko polane kozim serem. Jak pachną kozy, większość zapewne wie. Gorzej od kóz cuchnie tylko kozi ser, a od niego, roztopiony, gorący kozi ser. Bezdyskusyjnie ma potencjał militarny. Z kwadrans trwało nim się mój kolega jakoś zaaklimatyzował i zaczął ostrożnie ten regionalny cud skubać, by nie robić przykrości całej obsłudze baru, która z barku innych zajęć, byliśmy jedynymi klientami, nie spuszczała wzroku z jego purpurowej twarzy. Do końca.
Co do mnie, to nie miałem z tym zapachem żadnego problemu. Wprost przeciwnie, bardzo miło mi się kojarzył. Identycznie pachniała córka pasterza.