Budzi nas zachęcający okrzyk pilota: Halo, Pukara!
Ale jakoś za bardzo zachęcić nie zdołał
Pukara to w języku Quechua „ruiny”. No i są ruiny…
A obok miasteczko, o nazwie, a jakże, Pukara.
Coś się zbiera nad nami, na razie bokiem…
W Pukarze wycieczkę zaganiają do jakiegoś muzeum, ale my wolimy poszwędać się po mieścince.
Zabytkowy kościół, ale co tam, proboszcz hoduje owce
Chlewik musi być
Ponieważ do Pukary zaglądają (rzadko) turyści, na głównym placu stoją dwie Indianki z pamiątkami.
Krzychu widzi piękną narzutę (albo obrus) i oczami wyobraźni widzi ją na swojej kanapie.
Zaczynamy trudne negocjacje, kończące się gdzieś w okolicach 40% początku.
Ja często mam wątpliwości.
Pani Indianka zapewne nie sprzeda nic poniżej kosztów, ale czy kiedy tak handlujemy do upadłego, nie pozbawiamy jej jedynej możliwości godziwego zarobku?
Szczególnie, że dla nas, z bogatego kawałka świata, tak naprawdę nawet ta początkowa, wydumana cena nie jest bardzo wysoka.
Niestety nigdy nie wiemy, czy tę narzutę czy czapkę wydziergała pani własnoręcznie (zawsze tak powie) czy też może jest tu po prostu sprzedawczynią, a cały zysk trafia do jakiegoś macho…
W końcu dogania nas deszcz:
Zalewa drogę i pastwiska:
W strugach deszczu wjeżdżamy do miasta Juliaca (wym. Huliaka). Nazwa kojarzy nam się niezbyt elegancko, ale samo miasto…
Bezsprzecznie wygrywa w kategorii „najbrzydsze miasto” widziane przez mnie kiedykolwiek (nie byłam jeszcze w Azji

).
Błoto, syf, niedokończone budynki, chaos…
Centrum miasta:
Prawie centrum:
Warsztat na krawężniku:
Głos zabiera Pan Przewodnik.
Otóż Huliaka to jedno ważniejszych miast w Peru. Bujnie rozwija się tu przemysł, nawet Coca-Cola ma swą fabrykę!
No może trochę kanalizacja deszczowa szwankuje, przyznaje Pan Przewodnik.
Królują tu 3 osobowe taxi:
W końcu, nadal w deszczu docieramy nad Titicacę, do miasta Puno.
Mamy Matki Boskiej Gromnicznej (czy jakoś tak) i jeden wielki karnawał.
No to będzie tym razem cepelia na żywo
Peruwiańczycy są katolikami, ale w tradycji religijnej mnóstwo jest indiańskich odniesień.
Jesteśmy w środku Fiesta de la Candelaria, do Puno przyjechali chyba Indianie z połowy Peru, każdy pensjonat i hostel zatkany po sufit.
W końcu znajdujemy cokolwiek (tylko trochę kapie z sufitu) i idziemy popatrzeć na korowód.
A korowód sunie całą noc dookoła centrum. Każda okoliczna wieś przesyła swój zespół: panie tańczą, panowie grają.
Panie:
Panowie:
Niestety cały czas pada, więc niektórzy chronią drogie stroje:
Często na początku danego zespołu idzie panienka ubrano mało indiańsko

czasem tak wyzywająco, że nazwaliśmy ją z wielkopolska lafiryndą
A za lafiryndą suną jej mama i babcia
Wszystko to ładne i piękne, ale festiwal trwa już któryś dzień i miasto usłane jest śmieciami, resztkami jedzenia, trawienia itp. a wszędzie tłumy pijanych rozwrzeszczanych nastolatków.
Ogólnie (być może także przez pogodę) robi to na nas niezbyt przyjemne wrażenie.
Korygujemy więc plany, jutro Titicaca i zmywamy się stąd popołudniowym autobusem na południe