Wracając nieśmiało do tematu
Dzień piąty
Dziś nie nastawiałem budzika. Nigdzie mi się nie spieszy. Wstaję przed ósmą, poranna toaleta i idę zrobić kawę. W kuchni żona jednego z rumuńskich kolegów właśnie gotuje wodę. Starcza i dla mnie. Siadam przy stoliku i zaraz dołącza reszta towarzystwa. Powoli budzi się też serbska ekipa. Poranek mija przyjemnie i niespiesznie. Nowi koledzy dzielą się swoimi planami, zapraszają do Pianu, to w pobliżu Sebes, tam się dziś udają. Ponoć bardzo ładna miejscówka. Ja jeszcze nie wiem gdzie dziś wyląduję, na razie w moich planach jest przejechanie Transfogaraskiej w obie strony. Później się zobaczy. Nie czuję się jeszcze najlepiej, tragedii co prawda nie ma, ale brzuch ciągle daje o sobie znać i ogólnie siły witalne mocno osłabły. Żywię tylko nadzieję że wczorajsza rewolucja się nie powtórzy i pozostanie jedynie wspomnieniem.
Chłopaki z żonami idą się pakować. Jeszcze wymieniamy się adresami i numerami telefonów i ruszają dalej. Serbska ekipa też się zbiera, jadą na Transalpinę. Jeszcze pamiątkowe foto
ja z koleżeństwem z Rumunii:
i serbska ekipa
z bramy wygląda właściciel przybytku
A tak wyglądało podwórko:
i widok po wyjściu za bramę
Uznałem że i na mnie już czas. Spakowałem się, podziękowałem za gościnę i ruszyłem… z powrotem, ale tylko kilka kilometrów na stację benzynową zatankować i poszukać bankomatu bo gotówka się kończy. Stacja była zaraz przy wyjeździe na główną, bankomat tez bez trudu odnalazłem w najbliższym miasteczku. Dobrze mnie rumuńscy koledzy pokierowali. Przy bankomacie akurat parkowała policyjna Dacia. To tylko jeden z panów policjantów pobierał gotówkę. Paliwo mam, kasę też więc już nic nie stoi na przeszkodzie aby zaatakować drugi cel mojej wycieczki, Transfogaraską. To w tych górach:
Dojazd do Transfogaraskiej od strony północnej jak żywo przypomina mi znane drogi z Kotliny Kłodzkiej. A może to tylko takie moje odczucie? W każdym razie jazda znów sprawia mi frajdę. Jeszcze jakieś zwężenie, roboty drogowe, i dojeżdżam do pierwszego miejsca znanego mi z niezliczonych fotek które od dawna już oglądałem z wypiekami na twarzy
A teraz jestem tutaj. Na motocyklu. Jest piękna, słoneczna pogoda. Czego od życia chcieć więcej? Jednym słowem: warto marzyć, a jeszcze lepiej te marzenia urzeczywistniać.
Poznaję też znajome z fotek słupy energetyczne.
Droga nie pozwala się cieszyć jazdą z powodu niesamowitych krajobrazów jakie oferuje. Trzeba się co chwilę zatrzymywać aby chłonąć te widoki:
Z licznymi przystankami dojeżdżam w końcu na szczyt. Nie zatrzymuję się, zrobię to w drodze powrotnej. Teraz, na szczycie, czeka na mnie tunel, który również niezliczoną ilość razy już widziałem na fotkach i filmach.
Po pokonaniu tunelu za przełęczą staję kolejny raz nasycić się tymi pięknymi widokami
Podchodzi do mnie człowiek z samochodu i pyta czy mogę mu zrobić zdjęcie na tle samochodu i przełęczy. Czynię to z przyjemnością. On mi się zresztą odwzajemnia:
w tle jego samochód.
Po zjeździe z głównej części trasy droga już tak nie zachwyca, choć nadal nie można jej zarzucić że jest nudna czy pozbawiona zakrętów. O nie. Ale ta wisienka na torcie po prostu już została zjedzona. Jadę więc sobie dalej wśród tych ślicznych gór, aż dojeżdżam do miejsca postojowego przy jednym z wielu wodospadów:
Czas sprawdzić co tam się nagrało na kamerce. I tutaj po raz kolejny mam nerwa. Okazało się że owszem, kamerka nagrywała, tyle że ta niby wodoszczelna obudowa w którą to jest zamknięta, zaparowała. Nie pierwszy to jej taki wybryk, już mi kiedyś w Szczyrku taki numer wywinęła, ale do głowy mi nie przyszło żeby to sprawdzić. Tego już za wiele. Dwa najważniejsze cele, dwie trasy dla których tu jechałem tyle kilometrów, i dwie wtopy. Nie wiem na co bardziej jestem zły: czy na kamerkę, czy na swoją głupotę. Przecież to tylko rzecz, a wina leży po mojej stronie bo mogłem przecież sprawdzić, upewnić się. Jednak w takich sytuacjach człowiek nie myśli racjonalnie i zrzuca winę na wszystko, nawet na rzeczy martwe. Wyjmuję ją z obudowy, obudowę odkręcam z mocowania, sięgam po niezawodne chusteczki nawilżane oraz zwykłe, czyszczę całą przy okazji z rozmaślonych owadów. Niestety, filmiki nie nadają się do użytku, widać to już na jej słabej jakości wyświetlaczu. Łudzę się jeszcze że może na kompie coś się jeszcze da z nich zrobić i ich profilaktycznie nie kasuję. Po przyjeździe do domu niestety moje obawy się potwierdziły, z tych filmów już nic nie będzie. Nie wylądowały całkiem w koszu, zostawiłem je na dysku, ale chyba tylko jako przestrogę na przyszłość.
Po wyczyszczeniu i zamontowaniu ustrojstwa na swoje miejsce, czyli na dziób Gustawa, ruszam dalej. I z każdym kolejnym kilometrem zastanawiam się czy dalej jest po co jechać, czy też zawrócić i znów cieszyć się tą niebiańską drogą. Przypominam sobie że przecież powinna być jeszcze tama. Więc jadę. Dostrzegam jakąś wodę po prawej. To jednak jeszcze nie to. W końcu dojeżdżam. Jest i owa słynna tama. Jednak znów nie zatrzymuję się, będzie na to czas w drodze powrotnej. Skoro już tu zajechałem, to jadę dalej. Może jeszcze coś mnie zaskoczy, w końcu nigdy nie wiadomo co się czai za następnym zakrętem. Drogę niestety blokuje jadąca przede mną lora. Nie ma jak jej wyprzedzić. W dodatku an jednym z zakrętów jest zwężenie, naprawioną dopiero co wewnętrzną część zakrętu odgradzają słupki i rozpięta między nimi taśma. Ten zestaw wydaje mi się za długi na pokonanie tego zakrętu. Ale widać nie doceniłem rumuńskich kierowców. Oczywiście, tylnymi kołami naczepy lora przewraca jeden słupek, wysiada pomocnik kierowcy, kierowca lekko cofa, trochę naddaje, pomocnik przerzuca kilka kamieni które to tenże słupek podtrzymywały, i dosłownie na centymetry cały zestaw łamie się i pokonuje zakręt. Brawo! Za zakrętem kierowca ciężarówki daje mi znak prawym kierunkiem że z przeciwka wolna, mogę wyprzedzać. Dziękuję mu podniesioną lewą ręką i już bez przeszkód jadę dalej. Droga niestety robi się coraz bardziej prosta. Dojeżdżam do Corbeni. To taka większa wioska, coś jak Novaci na Transalpinie. Staję na poboczu. Człowiek z grabiami idący na pobliską łąkę pozdrawia mnie. Odwzajemniam oczywiście pozdrowienie. Niesamowite jak takie drobne rzeczy potrafią wywołać uśmiech na twarzy. Taka czysta, niczym niezmącona życzliwość. Przecież nie zna mnie, nigdy wcześniej nie spotkał i raczej mało prawdopodobne aby kiedykolwiek jeszcze spotkał. W dodatku takich jak ja przez jego miejsce zamieszkania przewija się setki, jak nie tysiące. A jednak stać go na uśmiech i pozdrowienie dla zupełnie obcego człowieka. I nie wiem już czy taki kawał drogi bardziej opłaca się jechać dla takich magicznych miejsc, czy takich magicznych, krótkich chwil. Niby nic, a zapada i pozostaje w pamięci. W dodatku pomimo że jadę sam, dzięki takim właśnie chwilom nigdy nie czuję się samotnie.
Wyciągam nawigację. Rzut oka ile zostało do Curtea De Arges i jak się ta droga przedstawia i wszystko jasne. Droga już nie będzie pokręcona, a zostało jej zbyt dużo aby jechać tylko po to aby zaliczyć kolejny punkt na mapie. Żal tylko trochę zamku Drakuli, ale jest tego i dobra strona: będzie powód aby tu wrócić.
Tak więc decyzja zapadła. Od tego miejsca zaczyna się mój powrót. Sprawdzam jeszcze kamerkę. Okazuje się że bateria ledwo dyszy. Jestem jednak w tak dobrym nastroju że nawet mnie to zbytnio nie wzrusza. Wyciągam po prostu przejściówkę, wpinam się w gniazdo które to bawarscy konstruktorzy sprytnie w Gustawie umieścili, wrzucam kamerkę z nadmiarem kabla do kieszeni spodni i zawracam.
Trasa już dobrze znana. Jadę znów w kierunku tamy. Na tamie oczywiście postój na foto:
Zamieniamy jeszcze słówko z dwójką młodych Rumunów, dziewczyną i chłopakiem, oczywiście motocyklistami. Dziewczyna na swoim, żaden tam plecak. Mówię im że są szczęściarzami że mieszkają w tak pięknym kraju pełnym przyjaznych ludzi. Słowa te widać że tym razem im poprawiają humor i wywołują serdeczny uśmiech na twarzy. Przybijamy piątkę, oni jeszcze zostają, ja jadę.
Za tamą, już jadąc w tamtą stronę, widziałem fajne mostki co też obiecałem sobie uwiecznić na foto w drodze powrotnej:
Przed wjazdem na najfajniejszy odcinek trasy czas uruchomić kamerkę. Staję, wyciągam zołzę z kieszeni, sprawdzam stan baterii: dwie trzecie pojemności. Wystarczy. Odrywam też mocowanie z dzioba Gustawa i postanawiam zamontować ją na kasku. Wibracje powinny być mniejsze, a i szersza perspektywa, co przy tych widokach jest wręcz niezbędne. Taśma 3M jeszcze dobrze trzyma więc jest nadzieja że jej nie zgubię. Wymieniam jeszcze dla pewności kartę pamięci.
Po przejechaniu kilkuset metrów zarządzam kolejny postój. Czysto techniczny. Zdejmuję kask i sprawdzam czy się coś nagrało i czy jakość rzeczywiście trochę lepsza. Jest lepiej. Mogłem od razu ją na kasku zamontować, ale problem jest taki że by mi się wtedy szczęka nie otwierała. Jako że wszystko OK mogę ruszać na ponowny atak szczytowy.
Teraz już nie muszę co chwila stawać na foto, więc cieszę się w pełni trasą z jej niezliczonymi zakrętami. Choć jakieś tam postoje oczywiście się zdarzają
Poza tym, mam nadzieję na utrwalenie krajobrazów na nieszczęsnej kamerce.
Po ponownym pokonaniu tunelu na szczycie robię postój. Idę na stragany po kolejną porcję prezentów dla moich dziewczyn. Ale i dla siebie coś widzę. Oprócz różnej maści serów, jest tu też mięsny pod gołym niebem. I to nie jeden. Może nie tyle mięsny, co wędliniarski. Nie mogłem obok tego przejść obojętnie. Podchodzę i pytam nieśmiało co to i z czego. A pani z wielkim nożem podchodzi i zamiast wytłumaczyć, odkrawa kawałek i daje do spróbowania. Dzieje się tak ze wszystkim na co wskaże palcem. No i jak tu nie kochać tych ludzi? Wszystko wydaje się pyszne, spotęgowane dodatkowo moim głodem, bo przypominam że wczoraj była tylko kolacja, a na nią polskie kabanosy i rosół z torebki. Czuję się jak dziecko w sklepie z zabawkami, nie wiem co wybrać. W końcu robię u miłej pani zakupy za całe 100 lei. A co. Ciągnie mnie aby od razu wszamać cały ten majdan, ale mój brzuch przypomina że nie jest to najlepszy pomysł. Idę więc jeszcze dać zarobić innym straganiarzom, jednak nic ciekawego nie znajduję. Wracam więc do motocykla, pakuję zakupy do kufra i czas ruszać w dół. Oczywiście nie zapominam włączyć kamerki.
Kufer wędzonką będzie pięknie pachniał jeszcze kilka dni po powrocie do domu.
Co się dzieje przy zjeździe nie będę Wam opisywał. Kto chętny zobaczy sobie na filmiku.
Mijam jeszcze kolegów z Bydgoszczy, conajmniej ze dwa razy bo oczywiście nie mogłem jeszcze nie stanąć na foto
Nie wiem nawet czy już tego miejsca fotek nie robiłem, ale to jest absolutnie nie ważne.
Żegnam się powoli z tą piękną drogą, choć to nie koniec atrakcji na dziś.
Na zjeździe widzę niecodzienny widok: maluch i jakiś Pan Samochodzik. I to na naszych blachach! Wyprzedzam ich, macham, pokazuję na swoją rejestrację. Na pierwszym parkingu staję. Nadjeżdżają i również stają
I tak to spotkałem najbardziej zakręconych, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu, rodaków na tej mojej wycieczce. No bo jak to co ja robię odnieść do tego czego dokonali ONI? Przyjechali tu z Polski, maluchem i Velorexem, bo tak się ten pojazd Pana Samochodzika nazywa. I wjechali na szczyt Transfogaraskiej. Z tego co im wiadomo, był to pierwszy Velorex na który kiedykolwiek pokonał tą trasę. Jest to tak naprawdę motocykl, potrzebne na to cudo jest prawo jazdy kat.A. Silnik z Jawy, 350ccm o ile pamiętam. Więc o ile dobrze rozumiem konstrukcja czeska.
Jak wjeżdżali na parking akurat strzeliła im linka od sprzęgła. Nie pierwszy raz zresztą. Więc zlecili swoim Paniom które to z nimi podróżowały aby udały się na opalanko, a oni wyciągają podręczny zestaw kluczy:
Naprawdę, nie mogłem wyjść z podziwu. Chłopaki, jeśli jakimś cudem traficie na te moje wypociny, jeszcze raz, wielki szacun dla Was!!! Jesteście niesamowici!!!
Rozjeżdżamy się, ale dane nam będzie się jeszcze raz dziś spotkać.
Dalsza droga do Cortisoary przebiega już bez niespodzianek. Jako że jestem tu już trzeci raz, i jako że przebiega tu jedna główna droga, nawet udaje mi się nie zgubić. Dojeżdżam do krajówki i kieruję się na Sybin. Po prawej ciągnie się pasmo górskie które dziś dostarczyło mi tyle emocji:
Przed Sybin staję na stacji na tankowanie. Przy płaceniu za paliwo dostrzegam…Hot-Dogi! Głodny jestem już nieziemsko a ten posiłek wydaje mi się dość bezpieczną opcją. Zamawiam więc dwa i profilaktycznie oczywiście od razu lekarstwo - Colę z lodówki, bo po wyjeździe z gór upał znów daje się we znaki.
Czekając aż Pani przyrządzi mój dzisiejszy obiad wychodzę bocznym wejściem gdzie znajdują się stoliki z parasolami. Przy jednym z nich dostrzegam dwóch kolegów z Bydgoszczy z którymi mijaliśmy się dziś kilkukrotnie na Transfogaraskiej. Zamieniamy kilka słów, z tego co pamiętam udawali się do Sebes skąd jutro mieli przypuścić atak an Transalpinę. Zwolnili mi swój stolik, życzyliśmy sobie szczęśliwej drogi i pojechali. A ja zabrałem się za posiłek. Gdy rozkoszowałem się smakiem rumuńskich parówek w bułce, na stację wjeżdżają….oczywiście nikt inny jak moi znajomi wariaci w swoich nieziemskich pojazdach! Oczywiście znów krótka rozmowa, tym razem niestety tylko tankują i jadą dalej. Co prawda do kempingu na którym nocowali nie mieli zbyt daleko, ale mieli prawo być wykończeni po dzisiejszym wyczynie.
Ja po posiłku zostaję jeszcze jakiś czas w cieniu pod parasolem oczekując czy nie wydarzy się rewolucja. Jako że żadnych znaków takowej nie dostrzegam, ruszam dalej.
Początkowo za cel obrałem sobie dojazd do Sebes. W Sybin wpadam pierwszy raz na rumuńską autostradę. Jako że każda z napotkanych osób których pytałem, łącznie z kolegami ze straży granicznej, zapewniała mnie że dla motocyklistów autostrady w Rumunii są darmowe i nie potrzeba roviniety, wjeżdżam bez skrupułów że uszczuplam w ten sposób budżet państwa. W ten sposób szybciej niż bym pomyślał znajduję się w Sebes. do zachodu jeszcze trochę zostało więc bez sensu kończyć dzień. Zawsze to mniej kilometrów do przejechania na jutro. A może i uda się jutro na strzała do Polski? Poza tym jedzie mi się wyjątkowo dobrze, to już nie to co wczorajszy, męczący dzień.
Jadę więc dalej, mijam kolejno Alba Iulię, Aiud z klimatycznym ryneczkiem na którym piłem kawę, docieram wreszcie do Turdy. To i tak sporo dalej niż zakładałem na dziś. A jako że słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, czas poszukać noclegu.
Turda to dość duże miasto, więc trzeba wyjechać na peryferia. Początkowo poszukiwania nie idą zbyt dobrze. Jak na złość nic nie mogę znaleźć. Kluczę gdzieś po bocznych uliczkach na obrzeżach miasta. W końcu widząc że nic tu raczej nie znajdę, wracam na główną. To był dobry pomysł, bo po chyba nawet niecałym kilometrze widzę tabliczkę ze strzałką i znajomym mi już napisem ,,Pensiunea”. Skręcam i drogą wysypaną tłuczniem dojeżdżam do pensjonatu. Pytam o pokój i o cenę. Jest wolny, cena 70 lei za pokój. Wyciągam portfel i liczę ile mi zostało. Dokładnie mam 68,90. Pani decyduje się wziąść ode mnie 65 lei. Nie, nie targowałem się. Sama zaproponowała widząc jak liczę.
Gustaw więc ląduje na podwórku, a ja w pokoju. Prysznic przynosi dużą przyjemność.
Po przebraniu jak europejczyk wychodzę na wspólny taras gdzie spotykam rumuńskie małżeństwo. Przyjechali tu z Satu Mare. Jeszcze pytają panią właścicielkę o hasło do wi-fi dla mnie, bo oni mają swój mobilny internet. I rozchodzimy się do swoich pokojów.
Przejechane 435km. Przepięknych kilometrów.
Mapki dziś nie wstawię bo nie wiem czemu google maps nie chce wyznaczyć trasy z Cartisoary do Corbeni przez Transfogaraską. Dlatego podam punkty i kto chce sobie znajdzie na mapie:
Cartiosoara - Corbeni -Cartisoara - Sybin - Sebes - Alba Iulia - Aiud - Turda.
I filmik:
https://www.youtube.com/watch?v=0B3K3lvvg4g