Dzień szósty
Siedząc jeszcze wczoraj wieczorem nad moją niezawodną nawigacją sprawdzałem ile to kilometrów jest z miejsca w którym się znajduję do Mysłowic. Do Mysłowic z tego względu iż tam przebywa moja żona z młodszą córką u rodziny. Nawigacja mi mówi że 772km. Ale to mówi nawigacja. A jeszcze się nigdy nie zdażyło aby mi realnie tyle wyszło. Ja zawsze, ale to zawsze gdzieś się muszę zgubić i nadłożyć. Mam to chyba w genach.
Dam radę jednym rzutem? Nie ma co gdybać. Jak nie spróbuję to się nie dowiem.
Wczoraj znów nie mogłem długo usnąć. Tak jak pierwszej nocy po wyjeździe z domu. Ale tym razem to nie niepewność nie dawała mi spać. Bardziej chyba emocje związane z tym co za mną, co przeżyłem, i z tym że właśnie ta przygoda dobiega końca.
Budzik nastawiony na piątą wyrwał mnie z głębokiego, choć krótkiego snu. Za oknem dopiero zaczyna świtać. Wciskam na drzemkę. Poźniej drugi raz. I trzeci. Za czwartym razem podejmuję męską decyzję i zwlekam się z wyra.
Czas stracony na drzemki nadrabiam szybkim pakowaniem bambetli. Nie mija pół godziny a Gustaw czeka już objuczony na sygnał do wyjazdu.
Poranek jest rześki. Zastanawiam się nawet przez chwilę czy nie zatrzymać się i nie wpiąć membrany do kurtki. Porzucam jednak ten pomysł, raz że nie chcę od samego startu robić od razu postojów, nie ma na to dziś czasu, dwa że nie chce mi się jej szukać w bagażach. Poza tym z każdym kilometrem będzie cieplej bo dzień zapowiada się piękny, jak każdy zresztą na tym wyjeździe. Jak nigdy dotąd bo zawsze, gdziekolwiek się nie wybrałem, musiało mnie doszczętnie zlać. Chociaż raz.
W niedługim czasie docieram do Kluj Napoki. Staję na pierwszej napotkanej stacji zatankować i włączyć nawigację bo to jednak duże miasto a ja dziś nie chcę się gubić. Przynajmniej na razie. O dziwo, udaje mi się. Czuję się przez to trochę jak tubylec, choć jadę po kresce nakreślonej na ekranie.
Teraz zacznie się ta najmniej przyjemna część rumuńskiej drogi. Krajowa jedynka. Ta z dużym ruchem i sporą ilością remontów i mijanek jednym pasem. Zjeżdżam jeszcze do jakiegoś przydrożnego motelu z restauracją na kawę. Najpierw zadaję pytanie ile mnie taka przyjemność będzie kosztować. 3,50. Czyli standard. Czy oni w tej Rumunii mają jakoś centralnie regulowaną cenę kawy? Wszędzie tyle samo, dokładnie 3,50. W portfelu mam 3,90 więc mnie stać. To poproszę.
Dalej droga przebiega bez niespodzianek. Znajomy już odcinek. Po drodze mijam znów cygańskie miasteczko z ich pałacami. Po raz drugi nie mogę wyjść z podziwu. Co tymi ludźmi kieruje żeby tak szpecić krajobraz?
Docieram sprawnie do Oradei. Wcześniej mijam motel w którym spędziłem pierwszą a tym kraju noc.
W Oradei nie włączam nawigacji. Przejazd idzie mi sprawnie. Do momentu w którym się zagapiłem i na jednym z rozwidleń źle zjechałem, w stronę centrum. Zaraz staję i proszę o pomoc nawigację. Ta niestety ma dziś focha. Nie wiedzieć czemu, przekłamuje o kilkadziesiąt metrów. Co jest? Jestem na jakimś osiedlu, pomiędzy blokami, bo tak mnie kierowała, i jeżdżę w kółko. Po trzecim czy czwartym kółku mam dość kręcenia się w miejscu i zwiedzania blokowiska. Właściwie to czterech bloków wokół których kręcę kółka. Kobieta z dzieckiem w wózku spogląda już na mnie podejrzliwie. Olewam wskazania nawigacji i wyjeżdżam z tego trójkąta bermudzkiego. Gdziekolwiek byle już tylko w kółko się nie kręcić. Okazuje się że miałem fart, nawigacja nagle się odnajduje, ja też widzę że wracam do rozwidlenia na którym źle zjechałem. No to jestem w domu. Teraz już prosta droga do granicy. Staję jeszcze za Oradeą na stacji na ostatnie na Rumuńskiej ziemi tankowanie.
Kilkanaście następnych kilometrów mija niepostrzeżenie i dojeżdżam do granicy. Tym razem jadę na pas oznaczony EU. Kolejki nie ma. Podjeżdżam do okienka, podaję ślicznej Pani strażniczce dowód, ta standardowo coś sprawdza w swoim komputerze i po chwili mi go oddaje. Z przepięknym, takim wiecie, całym sobą, od ucha do ucha, uśmiechem na swojej ślicznej twarzyczce. I tym miłym akcentem żegna mnie ten kraj. I z tym właśnie będzie mi się kojarzył.
Wjeżdżam na Węgry. Winietę mam wykupioną na dziesięć dni więc będę gnał autostradami. Jadę wśród pól słoneczników. Pamiętam te krajobrazy. Pamietam też te nieodczytywalne, przynajmniej dla mnie, drogowskazy. Kieruję się na Debreczyn.
Z każdym kilometrem robi się coraz bardziej gorąco. Jakby człowiek zbliżał się coraz do rozgrzanego piekarnika. Zaczynam tęsknić za dzisiejszym rześkim porankiem.
Dojeżdżam do Debreczyna. O ile jadąc przez wioski jeszcze gdzieniegdzie pojawiały się jakieś drzewa dające odrobinę cienia, to w mieście upał się zwielokrotnił. Choć jest jeszcze przed południem, słońce praży już niemiłosiernie. Nie mając najmniejszej ochoty na zgubienie się w tym mieście jadę oczywiście na nawigacji. Nawet stanie na światłach jest udręką. Nawigacja prowadzi mnie sprawnie, do momentu gdy nagle ekran staje się czarny. Przed skrzyżowaniem. Ze światłami oczywiście, ale bez jakiegokolwiek drogowskazu. No nie teraz, kochaniutka. Jadę przez skrzyżowanie prosto, bo nic mądrzejszego mi do głowy nie przychodzi. Zły wybór. Droga z dwóch pasów zwęża się do jednego a przed sobą widzę znów jakieś osiedle mieszkaniowe. Nie chcąc powtórki z Oradei zawracam, dojeżdżam do skrzyżowania i kieruję się w szerszą, dwupasmową drogę, w prawo. Za skrzyżowaniem staję na pierwszym napotkanym przystanku sprawdzić co też stało się mojej nawigacji. Wyjmuję ją z pokrowca i o mało nie upuszczam. Jest gorąca. Próbuję ją włączyć. Na ekranie widzę informację że telefon został wyłączony z powodu przegrzania.Włączenie może uszkodzić urządzenie. Czy mimo to chcesz włączyć? Lub coś w ten deseń. No tyle to wiem. Czuję przecież. Jasne że chcę włączyć, sam stąd nie wyjadę!
Niestety, po kilku minutach ta sama sytuacja. Ale jest stacja. Zjeżdżam więc. Podjeżdża też jakiś miejscowy motocyklista. Oczywiście w krótkiej koszulce i spodenkach. Nie, nie ganię go tu za jazdę bez odpowiedniego stroju, wręcz przeciwnie. Trochę zazdroszczę. Podchodzę zapytać o drogę. Pytam czy zna angielski, bo w jego ojczystym sobie nie pogadamy. Pokazuje ręką że nie bardzo. Ale zna niemiecki. Całkiem fajnie, gdybym ja też znał. Niestety, moja znajomość niemieckiego jest mniej więcej na poziomie węgierskiego. No może trochę lepiej, dzień dobry po niemiecku potrafię powiedzieć. Ale jakoś udaje nam się zgadać, na zasadzie ,,Miskolc, road, highway, autobahn, good way”? Zrozumieliśmy się. Jadę dobrą drogą. Mam jechać cały czas prosto. Rysuje palcem na stoliku numery autostrad i na jaką mam skręcić. Dobra, trafię. Dziękuję uprzejmie i jako że jestem już na stacji, idę do toalety. Wpadam też na genialny pomysł o którym to kiedyś czytałem że pomaga na jazdę w upale. Mianowicie należy zmoczyć koszulkę, założyć, na to kurtkę, i szczelnie się zapiąć. Postanawiam wypróbować. Oprócz zmoczenia koszulki, moczę też głowę, a właściwie to cały się myję do pasa. Ubieram się, telefon chowam do kieszeni spodni, niech się chłodzi, nie będę go katował w tej ceracie na kierownicy.
Pomysł z koszulką okazuje się genialny. Ale niestety krótkotrwały. Po wjeździe na autostradę miałem nadzieję że upał będzie mniej odczuwalny choćby z powodu wyższej prędkości. A gdzie tam. Owiewa, owszem, ale co z tego jak powietrzem jak z suszarki. Koszulka szybko robi się sucha jak pieprz, pomimo że się szczelnie zapiąłem. Zbawieniem okazują się często rozmieszczone przy węgierskich autostradach MOP-y. A na nich okrągły placyk, z ławeczkami w kółeczko, a pośrodku wodopój. Widziałem to już jadąc w tamtą stronę, teraz zrozumiałem tego sens. Tak więc staję na takim MOP-ie, lub na stacji których też jest całkiem sporo, moczę koszulkę, zakładam, zapinam się szczelnie, i jadę aż do następnego MOP-u. W ten oto sposób udaje mi się przejechać to piekiełko.
Tak więc dojazd do Miszkolca, poza upałem, nie nastręczył problemów. Teraz kierunek Słowacja. Są nawet drogowskazy na Koszyce. I SK w kółeczku. Czyli wyjadę z Węgier po drogowskazach? No nie wierzę. A jednak się udaje. Jeszcze robię przystanek na tankowanie, bo na Słowacji nie chcę tankować. Tak, chodzi o Euro. Mam jakąś straszną niechęć do płacenia w tej walucie. Moje zarobki nie są wystarczająco godziwe na taką rozpustę. Tak, wiem że po przeliczeniu wyjdzie tyle samo, ale siedzi mi to we łbie jak zakodowane: Euro=drogo i koniec.
Po zatankowaniu na full za kilkanaście tysięcy forintów człowiek czuje się znacznie lepiej. Taka namiastka bogactwa. No bo jak się na CePeeNie wydaje kilkanaście koła, i to lekką rączką, to jak się człowiek nie ma czuć jak milioner?
Wpadam na Słowacje prawie nie zauważając granicy. I zastaję zupełnie inny świat. Jakby ktoś otworzył drzwi i wpuścił mnie do klimatyzowanego pomieszczenia. Owszem, nadal jest ciepło. Nadal jest przyjemnie. Właśnie: przyjemnie! Już nie grzeje jak w piekarniku. Już powietrze nie jest jak z suszarki. Już człowiek nie myśli o zmoczeniu koszulki. I to dosłownie na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów tak diametralna zmiana.
Dalej znaną już drogą no Koszyce i Preszów. Ciężko jest się teraz przestawić na sporo niższe prędkości. Węgry jak wiadomo w większości po autostradzie, to i prędkość była odpowiednia. Teraz na Słowacji trzeba się pilnować. W okiełznaniu nadgarstka pomaga prosta myśl: prędkość - policja - mandat w Euro.
W drodze jeszcze łapę się na tym, na zarządzonym na szybko postoju, że skończyły mi się zapasy płynów i nie ma czym gardła przepłukać. Cholera, trzeba będzie zaszaleć. Znajduję stację i kupuję Colę na tą zbyt drogą dla mnie walutę.
Od Preszowa już nie będę jechał znaną trasą. Tym razem kieruję się na Poprad. Na autostradę. Tak będzie szybciej. No i na Słowacji, podobnie jak w Rumunii, motocykle nie płacą. Więc nic tylko korzystać.
Oni na tej Słowacji to myślą o wszystkim. Żeby się człowiekowi na autostradzie nie nudziło, to pobudowali tunele. I to jakie fajne tunele! Pierwszy z ograniczeniem prędkości, bo ruch obustronny. Ale to chyba na czas jakiegoś remontu. Drugi już normalny, z ruchem w jedną stronę. Szerokie, dobrze oświetlone. No dla mnie bomba. Idealny przerywnik w nudnym nawijaniu kilometrów. Mają ci Słowacy łby na karku.
Dojazd do Popradu poszedł jak po maśle. Zjeżdżam z tej ich fajnej autostardy, po drogowskazach, na Wysokie Tatry. Jeszcze jedne góry do przecięcia. A za tymi górami, po drugiej stronie, już Polska
Czego to ja ostatnio dość dawno nie robiłem? Ano tak. Nie gubiłem się. Nadrabiam ten błąd właśnie w Wysokich Tatrach. Bo kto by włączał nawigację? W dodatku w miejscu tak bliskim własnego kraju, z dobrym oznaczeniem dróg, i w którym już się było? Ale to takie przyjemne pomylenie drogi, bo gonić już nie muszę. Wiem że czasu na dojazd mi wystarczy. Sił też powinno. Tyłek co prawda już się z lekka zdążył odparzyć, ale z tym da się żyć. Tak więc coś mi się nie zgadza, chyba powinienem skręcić na rozwidleniu na Łomnicę. Rzut oka na mapę i potwierdzają się moje przypuszczenia. Zawrotka, nawigacji już nie włączam. Dalej już wiem jak jechać.
Ostatnie kilometry na obczyźnie. Jadę wolno, tempem wręcz spacerowym. Jest niezwykle przyjemnie, idealna pogoda do jazdy. Tak jak na Węgrzech po rześkim rumuńskim poranku pozostało tylko wspomnienie, tak tutaj tym samym wspomnieniem pozostał węgierski piekarnik. Pomimo wolnego tempa, kilometry mijają i widzę tablicę w znajomym języku: Granica Państwa. Rzeczpospolita Polska. Jestem w kraju!!! Dojeżdżam do Białki. Tutaj staje na dobrze mi znanym Orlenie. Tankuję i idę po to na co czekałem: zamówić w ojczystym języku moje ulubione hot-dogi. Oczywiście duże. Dwa. Przestawiam Gustawa na mini parking, zrzucam kurtkę, siadam na krawężniku i robię sobie piknik. Jestem szczęśliwy. Dzwonię do żony z informacją że jeszcze dziś się zobaczymy.
Dalej na Zakopiankę, na Kraków. Po drodze spotykam jeszcze dwójkę Chorwatów na Vulcanie. Zamieniamy oczywiście kilka słów na parkingu.
Dojazd do Krakowa przebiega bez przeszkód. W Krakowie wskakuję na autostradę na Katowice. To już końcówka. Poniżej 100km. Spacerek. Robię jeszcze jeden przystanek na MOP-ie. Podjeżdżają dwie dziewczyny Passatem. Jedna telefonuje. Mimochodem słyszę jak rozmawia o problemie z samochodem. Podchodzę i pytam co się stało i czy może w czymś pomóc. Tłumaczy mi że wyświetliła jej się żółta kontrolka z silnikiem. Zaglądam pod maskę, proszę żeby odpaliła. Wszystko wydaje się być w porządku, silnik pracuje równo, trzyma obroty, wkręca się też bez żadnych objawów, zarówno na benzynie jak i na gazie. Żadnych wycieków też nie ma. Poziom płynów w normie. Mogą jechać. Mają 50km więc spokojnie, nic się nie powinno stać. Drugi kierowca który również się zainteresował potwierdza.
Teraz już na strzała. Łapie mnie jeszcze druga bramka przed samymi Mysłowicami. Płacę 5zł i dosłownie po niecałym kilometrze zjeżdżam. Jestem w Sosnowcu. Tu już drogę znam na pamięć. Jeszcze jedno rondo, parę ulic, i dojeżdżam do celu podróży. Udało się. Parkuję Gustawa i przyjaźnie poklepuję go po baku.
Tego dnia na liczniku wyszło równe 840km. Kolejny mój rekord, jeden z wielu na tym wyjeździe, pobity.
I mapka:
https://goo.gl/maps/ZZx2TDbGyhL2
Dzień siódmy.
Dnia siódmego nie ma co opisywać. Poświęcony został w całości rodzinie, a i Gustaw zasłużył na odpoczynek.
Dzień ósmy.
Powrót do domu. Od rana pada. Żona z córcią wyjeżdżają wcześniej. Ja czekam na ,,okno pogodowe”. I tak je dogonię.
Wyruszam jakąś godzinę później. Chmury ciągle się gdzieś po niebie snują. Ale na razie nie pada. Jedzie się dobrze choć ruch spory. Przy zjeździe na Tarnowskie Góry jakiś wypadek. Korek potężny. Objeżdżam powolutku poboczem. Serce mi wali, bo przecież przede mną wyjechała żona. Wypatruję co się stało, jakie samochody. Na szczęście to tylko większa stłuczka, typowe najechanie na tył w korku. Ale pas zablokowany. Naszego samochodu nie ma. Uff.
Jako że pobocze się skończyło, środkiem się mogę nie przecisnąć bo dość wąsko jest a korek naprawdę spory, skręcam w prawo na Tarnowskie góry. W ten sposób na najbliższej krzyżówce zawrócę i wbiję się z powrotem w jedynkę. Przecinam więc ciągłą i…. o mało nie władowuję się pod busa. Mija mnie dosłownie na centymetry. W momencie robię się blady i mokry. Ewidentna moja wina, nie spojrzałem w prawe lusterko, a może i spojrzałem ale go nie zauważyłem, nie wiem. Wiem że naprawdę niewiele brakowało. Anioł Stróż dziś odwalił kawał dobrej roboty. Potwierdza się też to o czym często się słyszy, że na ostatnich kilometrach przed domem dochodzi do największej ilości wypadków. Niech to będzie przestroga dla wszystkich czytających te moje wypociny. Uważajcie na siebie. Naprawdę, ułamek sekundy, mocniejszy ruch kierownicy, bardziej zdecydowany skręt, i już bym wam tej opowiastki nie napisał.
Na pierwszym skrzyżowaniu zawracam i muszę zrobić krótki postój na papierosa. Ręce nie chcą przestać mi się trząść.
Decyzja okazała się jednak dobra, wyjeżdżam na jedynkę już praktycznie za korkiem.
Przed Częstochową ruch się zagęszcza. Wąsko, ale jakoś daję radę się przeciskać środkiem. I tak od świateł do świateł. W końcu udaje się przeciąć miasto. I następuje kolejna atrakcja. Atrakcja dnia.
Zaczyna padać. Ale nie taki zwykły deszcz. Taka kumulacja deszczy za te całe 8 dni. Tyle czasu mnie nie zmoczyło, aż wydawało mi się to nienaturalne. Więc teraz musiał to nadrobić. Lunęło tak że modliłem się o jakiś przydrożny parking. Nie żeby się schować. Nie było już sensu bo cały byłem przemoczony dosłownie w kilka chwil. Chciałem schować telefon i portfel.
Pojawił się w końcu parking. Schowałem się pod zadaszeniem, zdjąłem kurtkę, wyjąłem z kieszeni portfel i telefon. Teraz trzeba trochę zmoknąć. Muszę zdjąć torbę z motocykla bo w niej mam membranę od kurtki, a przy okazji wrzucić do kufra portfel z telefonem. Wpinam membranę, bo zakładać kombinezonu nie ma sensu jak i tak wszystko mokre na wylot. Gdy już się kończę ogarniać, deszcz lekko ustaje. Czyli nie jest tak źle, intensywny, ale krótkotrwały.
Niestety, była to tylko iskierka nadziei. Już po jakichś 10 minutach jazdy przyszła druga chmura. Większa. Dłuższa. Cięższa. Lało, raz mocniej, raz słabiej, ale nie przestając nawet na chwilę, do samego Piotrkowa. A od Piotrkowa zaczęło się istne oberwanie chmury. Taka kumulacja kumulacji. Czułem się jakbym jechał w rzece a nie po autostradzie. Jednak było coraz bliżej domu. Już mi nie zależało. Bardziej zmoknąć się przecież nie da. Więc jechałem. Nowy kawałek autostrady. Potem zjazd na S8. Węzeł Pabianice południe. Jestem już prawie w domu. Znajome ulice. Tu już znam każdy kamień, trafię nawet z zawiązanymi oczami. Zresztą, przez tą ścianę wody i tak niewiele widać. Dojeżdżam do domu. Nasz samochód stoi więc żona dotarła szczęśliwie. Uff, ponownie kamień z serca.
Parkuję Gustawa, i całkowicie niespiesznie, na spokojnie, ściągam torbę i kufry. I tak wyglądam jakbym przed chwilą wyszedł z basenu. Z tym że w ciuchach motocyklowych. Nie było na mnie suchego nawet skrawka. I buty które to niby miały być wodoodporne, za spory jak dla mnie hajs, schły cztery dni. No, ale może one są wodoodporne, tylko nie przewidzieli że ktoś będzie chciał w nich pływać.
I tak oto kończy się ta moja podróż. Jestem zmoknięty, padnięty, ale szczęśliwy.
Dziś, na ostatnim etapie, przejechałem 211km. Z czego jakieś 120 pod wodą.
Tylko dla formalności mapka:
https://goo.gl/maps/2kBMh4f1jJM2
Podsumowanie.
Pobiłem na tym wyjeździe kilka własnych rekordów na motocyklu. Między innymi była to najdłuższa trasa, byłem najdalej, najwyżej, przekroczyłem najwięcej granic podczas jednego wyjazdu, zrobiłem najdłuższy dzienny przebieg.
Rumunia zaskakiwała mnie praktycznie każdego dnia. Zawsze pozytywnie. Uważam że to świetny kraj do eksploracji motocyklem.
Nie spotkało mnie nic złego, ani razu nie poczułem żadnego zagrożenia, ani razu nie spotkałem się nawet z negatywnym podejściem. Ludzie mili i uśmiechnięci.
Łącznie przejechałem 3219km spalając 157,76L paliwa. Średnie spalanie wyszło 4,88L/100km. Najwyższe 5,4 zaś najniższe 4,1.
Wydałem dokładnie 1456zł. Plus 108 za ubezpieczenie. W tym jest zawarte wszystko: paliwo, noclegi, żarcie, prezenty i wszelkie inne wydatki.
Gustaw sprawdził się w boju. Żadnej, nawet najmniejszej awarii. Żadnego kapcia czy przepalonej żarówki. Nie licząc cieknącej lagi z którą wyjechałem z domu. Zresztą, zaraz po powrocie wymiana uszczelniaczy rozwiązała problem.
Co najlepiej się sprawdziło? Na pewno telefon z nawigacją. Rzecz niezastąpiona.
Najgorzej - kamerka. Zaraz po powrocie została sprezentowana chrześniakowi. Radości miał co niemiara. A ja już zdążyłem zakupić GoPro.
Wyjazd uważam za mega udany i z czystym sumieniem mogę polecić ten kierunek. Spełnił moje wszelkie oczekiwania z nawiązką.
Myślę już nie nad tym czy, ale kiedy uda mi się tam wrócić.
Dziękuję wszystkim czytającym za poświęcony czas.
K O N I E C