Rano budzą nas owieczki biegające między namiotami. Pogoda świetna i w kościach czuję, że to będzie dobry dzień.
Pakujemy się, Gosi i Michałowi życzymy szczęśliwej drogi do domu już bez takich przygód jak poprzedniego dnia i ruszamy. Droga na mapie nie wygląda jako najniższej kategorii a raczej na jakąś krajówkę. W Gruzji jednak często to co na mapie nie przekłada się na rzeczywistość. Biała kreska może okazać się asfaltem a czerwona krecha szutrówą. Nie ma co narzekać bo dla nas to jeszcze lepiej
W najbliższym miasteczku wjeżdżamy na bazar zrobić zakupy na śniadanie. Dookoła roznosi się woń czegoś smażonego, jakieś placki czy co? Szybko lokalizuje to miejsce. Kupujemy ze dwadzieścia świeżo smażonych racuchów.
Do tego arbuz, kilo pomidorów, ogórki, ostre papryki, cebula - będzie wyżerka. Jedziemy za miasto nad rzekę poleżeć w cieniu i zjeść wszystko na spokojnie. Racuchy opędzlowaliśmy już na bazarze. Kilka tłustych, drożdżowych placków na pusty żołądek okazało się niezbyt dobrym pomysłem. Położyłem na to jeszcze połowę arbuza, kilka pomidorów i ostre czili więc w żołądku zaczął się niezły kocioł. Opadłem dosyć z sił i musiałem to przeleżeć. Tak się złożyło, że akurat Marcina DR znowu miał problem z gaźnikiem i nie chciał odpalić. Zrobiliśmy sobie przerwę serwisową. Ja ogarniałem swój żołądek, Marcin gaźnik a Maciej pojechał do wioski pospawać popękane stelaże. Kiedy każdy pozałatwiał swoje sprawy ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów dalej było już skrzyżowanie gdzie zaczynała się droga do Omalo.
Początek był w miarę łagodny ale z każdym kilometrem droga wjeżdżała coraz bardziej w góry i zaczęły się strome podjazdy. Wszędzie dużo luźnych kamieni, ciężko było się rozpędzić. Do tego co chwile nawroty o 180 stopni i ostro w górę, było co robić.
Ostro pięliśmy się w górę, widok szybko się zmieniał. Gęsty las z każdym zakrętem zmieniał się w gołe skały aż wyjechaliśmy ponad piętro drzew. Tam dopiero zaczął się widok... i niesamowita przestrzeń.
Za tym zakrętem znowu czekała nas niespodzianka..
Przy drodze stał pickup a obok niego na ławeczkach siedziała grupa Gruzinów. Machnęli do nas żebyśmy się zatrzymali. No i się zaczęło. Szybki zestaw pytań skąd dokąd po co i przeszliśmy do konkretów.
Sanczo Pansa w peruwiańskim swetrze zaraz wyjął spod stołu plastikową butelkę z przeźroczystą substancją w środku. Ohoo będzie się działo. Machnęliśmy po plastikowym kubeczku pełnym czaczy, wyśmienita ale mocna okrutnie. Zaraz pod nos podsunęli nam kurczaka, pomidory, chleb - jedzcie do woli. No to co, jak już tu jesteśmy to machniemy drugiego. Znowu piekielny oddech, tym razem chłopiec przyniósł nam wody ze strumienia na ugaszenie ognia. Mi się zaczęło lekko ściemniać więc delikatnie chciałem podziękować i pożegnać towarzystwo. W żadnym wypadku, chlup na trzecią nóżkę. Nieee, teraz to już musimy jechać bo już czuje te 300ml substancji wypitej w dwie minuty.
Przepaści zaczęły robić się jakby coraz bardziej głębokie a droga coraz bardziej stroma ale jak tylko spojrzałem w dół od razu otrzeźwiałem.
Jesteśmy na ponad 2800 mnpm. Przed samą przełęczą wjechaliśmy w gęstą chmurę i widoczność mocno spadła. Zrobiło się zimno i coś zaczęło kapać z nieba.
Jakby atrakcji było mało to Maciej wymyślił sobie na samej przełęczy, że złapie kapcia. Ot taki gwóźdź w oponie. Okoliczność do łatania dętki cudowne, pizga wiatr, pada deszcz na zmianę z gradem i do tego w całej okolicy coś okropnie cuchnie, mocna zgnilizna.
Nie wiem czy to pech czy tak po prostu musiało być. Dętka załatana, jednak szczypnięta przy zakładaniu. Od nowa, kolejny raz to samo. Ta farsa trwa już dobrze ponad godzinę ale humor nas nie opuszcza. Dla otuchy wyjmuję jeszcze z dna torby awaryjne pół litra. Robimy je z Marcinem na rozgrzewkę bo pogoda nie jest łaskawa. Oni dalej walczą z kolejnymi dętkami a że trzy osoby są tam niepotrzebne to ucinam sobie drzemkę. Czekam jak te zdjęcia wypłyną gdzieś w internecie bo podobno wycieczka japońskich turystów robiła sobie ze mną zdjęcia. Też mi atrakcja..
Operacja trwała ze trzy godziny ale w końcu działa, możemy jechać dalej.
Po drodze było kilka przepraw przez rzeczki ale ta wzbudza moje obawy. Niby nie jest głęboko ale jakoś te hałdy śniegu po bokach robią wrażenie. Do tego mam przed oczami wizję, że jak fiknę do wody to nurt wciągnie mnie pod śnieg i w sumie to znajdą mnie pewnie za 2000 lat jak stopnieją wszystkie lodowce.
W sumie okazało się nie takie straszne na jakie wyglądało i pojechaliśmy dalej.
Ostatnie kilkanaście kilometrów przed Omalo zaczęło się solidne błoto, głębokie koleiny wyjeżdżone przez terenówki. Na szczęście nie było już przepaści więc co najwyżej można było wpaść do rwącej rzeki...
Omalo
Kręcimy się po okolicy szukając jakiegoś miejsca do spania. Przydałyby się też jakieś zakupy bo nie mamy nic do jedzenia a zapas picia zrobiliśmy na przełęczy. Stoimy gdzieś przy drodze kiedy podjeżdża do nas LR Disko, niby na gruzińskich rejestracjach ale ze środka ktoś do nas gada po polsku. Chwile później dojeżdża jeszcze Defender. Ekipa z Polski na rodzinnych wakacjach. Paweł, kierownik defendera mocno wciągnął się w rozmowę o motocyklach bo jak się okazało niedawno kupił sobie Afrykę z ostatnich lat produkcji i też ciągnie go gdzieś poendurzyć.
Ratują nas bańką wina i niedopitą butelką wódki. Dostajemy też namiar na ładne miejsce pod namiot. Jedziemy dalej drogą w stronę Dartlo.
Zatrzymujemy się na tej polanie po prawej stronie. Na jej końcu zaczyna się przepaść, widok niesamowity więc musimy tu zostać.
Cała polana dla nas
Wygrzebuję z torby awaryjną konserwę i trochę kuskusa. Dziś będziemy gotować. Robimy gulasz, dopijamy resztki i kładziemy się spać. A rano...
Rzeczka nie robi już na nas wrażenia więc bez zatrzymywania ją szturmujemy
Tym razem na przełęczy czyściutko, widok niesamowity
i zagadka wczorajszego smrodu rozwiązana.. krowa poszła sobie spać ale już nie wstała. Łataliśmy dętkę kilkanaście metrów od niej ale przez gęstą mgłę nie było jej widać.
Jedziemy na dół
Zjechaliśmy z gór i zaczynamy przedzierać się przez centrum kraju żeby dojechać dziś na samo południe, pod ormiańską granicę. Po drodze odwiedzamy małą winnicę, którą prowadzi Gruzin o znajomym nam nazwisku Grigorij Saakaszwili.
Oprowadza nas po okolicy na koniec częstując winem.
Jedną lampkę bym zniósł ale dostaliśmy czerwone, później białe, kwaśne, słodkie nie wiem ile tego było ale wisienką na torcie była szklanka 12 letniego koniaku. No i znowu się ściemniło.
Przeskoczyliśmy asfaltem na południe. Mimo, że po czarnym to droga bardzo fajna, cały czas serpentyny i mnóstwo szybkich zakrętów. Przejeżdżamy przez ostatnia przełęcz i krajobraz znowu się zmienia, koniec gór a w oddali widać step.
Jedziemy do Udabno, wioski pośrodku niczego gdzie Polacy otworzyli hostel - Oazis.
Ta wioska to stary sowiecki twór sztucznie zbudowany na tym pustkowiu. Za czasów ZSRR okoliczne pola obsiane były słonecznikami, rosły tu arbuzy i pomidory. Po transformacji wszystko upadło. Na tej pustyni wszystkie pola były sztucznie nawadniane a w nowych czasach nikt już nie chciał za to płacić. Teraz to kilkanaście rozsypujących się domów.
No i oaza
W końcu dobrze zjedliśmy. Gruzińskie potrawy ale doprawione w polskim stylu, na prawdę polecam każdemu kto będzie w okolicy aby odwiedził to miejsce. Jak to w turystycznych miejscach poznaje się nowe osoby. Tam również, w tym dwie turystki z Finlandii..