Wjeżdżamy na ponad 3200m.n.p.m.
Tak się składa, że jest to dokładnie półmetek naszego wyjazdu. Jest to również najwyższe miejsce na jakie uda nam się wjechać. Widok u góry jest niesamowity. Dookoła sporo śniegu. Topniejąca woda płynie wszędzie.
Między kamieniami rozbijamy namioty. Marcin z Maciejem mają chęć wejść jeszcze wyżej. Faktycznie niecodziennie jest okazja przebywać na tych wysokościach. Pakują wino do plecaka i idą w górę. Ja odpuszczam bo w moich plastikowych butach crossowych męczarnią byłoby wejście po tych kamieniach.
Każdy dokłada swoją cegiełkę.
No i piosenka godna szczytu. Udaje im się wejść jeszcze dobre 300 metrów w górę, pewnie długo nie pobiją tego rekordu wysokości.
To była najwyższa a zarazem najzimniejsza noc wyjazdu. Nad ranem na pewno był przymrozek bo namioty całe oszronione. Noc spędzona w letnim śpiworze dała w kość ale dla takich poranków jestem w stanie to znieść
Zjeżdżamy na dół i kierujemy się w stronę granicy. Po drodze ustrzelił nas jeszcze na fotoradar patrol milicji. Widziałem ich z daleka i zwolniłem ale mimo to było dla nich za szybko. Podobno w tym miejscu było ograniczenie do 80km/h a ja miałem 91. Pokazują nam zdjęcie a na nim trzy motocykle i samochód, który właśnie zabiera się za wyprzedzanie nas... Na nic tłumaczenia, że nie wiadomo czyja prędkość została zmierzona. Z taryfikatora wychodzi mandat coś około 40$. Targujemy się ile da, w końcu staje na tym, że jak piszu to 40$ a jak nie piszu to 20$. Jasna sprawa. Milicjant dostaje w łapę dwadzieścia baksów i puszczają nas wolno.
Ciekawe jest to, że to pierwsza łapówka, którą zapłaciliśmy. Dotychczas przejechaliśmy Białoruś, kawał Rosji z Dagestanem i Czeczenią włącznie, Gruzję i dopiero teraz taka sytuacja. Chyba mamy ciut szczęścia
Do granicy jedziemy już spokojnie kontrolując prędkość. Na przejściu oczywiście czeka nas wizyta u brokera, bez tego celnicy nie chcą w ogóle oglądać naszych paszportów.
Wchodzimy do jakiejś piwnicy, w której na każdej ścianie wiszą absurdalne zakazy palenia. Absurdalne dlatego, że nie widzę schodów tak gęsto od dymu. W sutenerze za wysokimi biurkami siedzi dwóch sprawców tego smogu. Dwóch brokerów odpalających dosłownie papierosa od papierosa. Wręczam im dokumenty, zaczynają klepać w klawiatury i po chwili na kartce piszę nam kwotę do zapłacenia - 12600 pieniędzy. Ja kto !? Przecież miało być 7600. Nie chcą mi uwierzyć, pokazuje im kwity z ostatniej granicy gdzie mam napisaną kwotę do zapłacenia przy wyjeździe. Drapią się po głowie, znowu klepanie w klawiatury, trzy papierosy spalone i wychodzi im 8600 pieniędzy. Nie, nie, nie kiwam palcem. Na prawdę nie mieliśmy nic kasy bo zostawiliśmy sobie tylko tyle co miało być potrzebne. Nie o to już nawet chodziło ale o jakieś minimalne zasady w tej całej biurokracji gdzie każdy kwoty do zapłacenia wymyślał na poczekaniu. Nie ugiąłem się i ostatecznie wyszło, że Polska-Armenia to dwa bratanki i na tej podstawie mamy rabat czyli 5600 do Ararat Bank (czyli tak jak na wjeździe, opłata stała) a 2000 dla brokera. Da się? Da.
Nie jestem do końca pewien w tym stwierdzeniu i mogę się mylić ale z tego co zauważyłem to kwotami stałymi na których nie ma widełek są strachowka czyli OC i opłata do banku. Reszta opłat idzie dla brokera i jak widać, może skasować i 2000 jak i pewnie z 10000 pieniędzy.
Jesteśmy z powrotem w Gruzji czyli jakby już u siebie, niby jeszcze nie Europa ale jakby już bardziej swojsko
Jedziemy w stronę Vardzi, skalnego miasta.
Tam z polecenia polskiej ekipy spotkanej pierwszego dnia naszego pobytu w Gruzji wiemy już gdzie uderzyć na nocleg. Podjeżdżamy pod bar przy samym skalnym mieście. Wiemy też już jak podejść gospodarza żeby pozwolił się rozbić za darmo na jego terenie. Znamy i sekretne miejsce w okolicy ale to zostawimy sobie na wieczór. (Dzięki Zofia i Lewar!)
Korzystając z bieżącej wody doprowadzamy się trochę do ładu, pranie gaci i innych części ciała.
Bierzemy od gospodarza baniaczek wina i siadamy do stołu. Przy barze widać, że szykuje się jakaś impreza, na stole pojawia się coraz więcej jedzenia, w końcu zaczynają się schodzić goście. Ohoo, będą urodziny. Zabawa powoli się rozkręca i zostajemy zaproszeni do stołu a tam już z górki. Wino leje się dużym strumieniem. Ciężko nam się z nimi dogadać bo jedyną osobą mówiącą po rosyjsku jest dziadzia w białej koszuli stojący obok mnie, bardzo sympatyczny i otwarty. Mieszkał kiedyś w Abchazji ale odkąd Rosjanie zaczęli się tam mocno udzielać został przesiedlony w głąb kraju. Znał kiedyś wielu polaków, przyjeżdżali do niego na "wakacje". Jak się później okazało przywozili mu zachodnie towary, głównie dżinsy a z powrotem zabierali złoto.
Zabawa była całkiem fajna ale od początku widziałem, że jednemu z biesiadników nie pasujemy. Patrzał na nas krzywym wzrokiem często rzucając jakieś docinki. Nie rozumiałem kompletnie ponieważ mówił po gruzińsku ale dało się wyczuć co ma na myśli. Kilka razy pytałem dziadzi czy nie przeszkadzamy, w każdej chwili mogliśmy iść do siebie. Zapewniał, że jesteśmy teraz jego gośćmi i mamy się niczym nie przejmować. Zacząłem się jednak przejmować kiedy sytuacja zrobiła się napięta. Między imprezowiczami wyrosła jakaś kłótnia, najpierw słowna a później i siłowa. Zaczęły się wyzwiska i przepychanki. Szarpali się wszyscy i młodzi i starzy i nawet dziadzię w białej koszuli popychali. Szkoda mi go było ale to był dobry czas na odwrót i skorzystanie z tajnego miejsca.. 8)
W okolicy baru stał blaszany barak, buda obita falistą blachą. Jednak to co w środku było istotne.
Mnisi z pobliskiego klasztoru wywiercili kiedyś dziurę w ziemi, kilometr w głąb. Trysnęła gorąca woda, no i tak płynie do dziś

Woda miała pewnie ponad 40 stopni, w połączeniu z dużą ilością wina dawała uczucie błogości. Można było odpłynąć i to na dobre.
Odmoczyliśmy się za wszystkie czasy. Wyszliśmy pewnie po godzinie albo dwóch. Sytuacja na urodzinach już się uspokoiła, wszyscy już mocno pijani ale zaprosili nas do stołu po raz kolejny. Nasze stany umysłu mocno nie odbiegały od nich więc dogadywaliśmy się już świetnie mimo bariery językowej. Zdjęcia rozmazane ale przynajmniej dokładnie oddają to co wtedy widziały moje oczy. Zdrowia!