Trzeba coś skrobnąć bo sobie wszyscy pomyślą, że jestem bardzo obrażalska (a nieprawda bo troszkę tylko)
Po burzliwej nocy nastał piękny dzień.
Zdjęć za dużo z tego dnia nie ma. Momentami towarzyszył nam deszcz także aparaty głęboko schowane.
Ale mam za to pierwsze w życiu zdjęcie z kija
Tego dnia kawałek trasy przebiegał przez las. Mniej więcej wyglądało to tak:
W tym lesie dogonił nas lokales na jakiejś drce, w której co chwilę wypadała zębatka zdawcza. Gość kompletnie się tym nie przejmował. Łapał kamień czy co tam miał pod ręką, kilka grzmotów i zębatka z powrotem była na miejscu.
I tak sobie jechaliśmy i jechaliśmy i Wojtek zarządził pauze. Całe szczęście, że wyszedł z tego bez szwanku.
Droga mi się podobała i jak widać nie tylko mi
Leśna droga pod górę kiedyś musiała się skończyć... A oznacza to, że zaczynamy zjeżdżać w dół. Też jest co robić. Łapki dostają w kość.
Ale jak to Wojtek powiadał... ,,Nie jesteśmy tu dla przyjemności"
Deszcz zaczyna mocniej doskwierać. Niektórzy się ubierają w przeciw deszczówki. Na samą myśl o moim jednoczęściowym kombinezonie w którym przypominam ludka Michellina robi mi się słabo.
Spoglądam w przód i decyduje się jechać czym prędzej bez ubierania. Na dole, nad miastem jest pogodnie.
Zostawiamy za sobą ciemne chmury

Bo przed nami jest okno pogodowe
Otaczają nas chmurzyska z każdej strony. Robimy szybkie foto i pędzimy powoli na dół.
Docieramy do pierwszej wioski. W mieście się rozdzielamy. Ale tylko na noc. Niektórzy chcą troszkę odpocząć.
Ci co zostają to zostają a reszta na kuń. Trzeba znaleźć jakąś mega miejscówkę na nocleg.
Wyjeżdżamy z miasta i lecim. Przez moje gapiostwo skręcam z asfaltu w bok nie czekając na Kosmala i Wojtka którzy trochę zostali z tyłu.
Tzn widziałam ich w lusterku i sądziłam, że oni również mnie widzieli.
Niestety gubimy się i Neno wkracza do akcji. Goni chłopaków aż w końcu i na szczęście dogania. Chłopaki krzywo na mnie patrzą a ja tylko kiwam skruszona głową...
Kończy się asfalt i zaraz znajduje się mega miejscówka na nocleg.
Patrzymy na zegarki i stwierdzamy, że mamy jeszcze sporo czasu na jazdę. Dajemy sobie 45 minut i lecimy dalej. Jeśli w tym czasie nie znajdziemy lepszej miejscówki to wracamy. Lepszej nie znaleźliśmy...
Wróciliśmy do pierwszej opcji i... okazuje się, że miejscówka jest już zajęta. Przez ofce. Wkracza Boguś do akcji. Do konwersacji z pastarzem znaczy się.
Pasterz niestety ni w ząb nie kuma, że my chcieć camping tu.
W ostateczności Boguś wyjmuje namiot, rzuca na ziemię i swoją osobą pokazuje o co nam chodzi. Nie wiemy czy pasterz zrozumiał nasze plany ale sprzeciwu też nie zgłaszał. Po chwili nawet zmył się razem z owieczkami.
Miejscówka wywalczona ale zauważamy pewien problem.
Za cholerę się tu nie wyśpimy. Jest jakby to powiedzieć... Mocno krzywo. Mocno z górki. Robię a w sumie wszyscy robimy objazd po wzgórzu. Udało się znaleźć małe wypłaszczenia w sam ram by wcisnąć namioty.
Victory!
Zdecydowanie i niezaprzeczalnie było pięknie. Przepięknie.
I trwało tylko chwilę. Za krótką chwilę.
Nastał wieczór, rozpaliliśmy tradycyjnie ognisko. Włączyliśmy muzykę choć i bez niej jest super.
Wyłączam w telefonie tryb samolotowy. Raz na jakiś czas trzeba sprawdzić czy nikt się nie dobijał. Dostaje smsa od Remiego z forum TA. Również podróżuje po Albanii i ma zamiar dzisiaj do nas dołączyć.
Zupełnie nie zwracam uwagi na to, że ma jeszcze 180 km a to jest spory dystans jak na te drogi.
Trunek z rotopaxa logiczne myślenie mi odebrał. Z resztą tego wieczoru nie tylko mi

W oddali zauważyłam dwa światełka. To na pewno motocykl. Wołam Neno i biegniemy do drogi by wędrownika przywitać. Czekamy, dzwonimy, piszemy i czekamy. Udaje się dodzwonić i Remi sprowadził nas na ziemię. Ma ponad 100 km i dojedzie nocą.
Dokańczamy kubeczki, dogaszamy ognisko i do śpiworków. Dojść od ogniska do namiotów po rotopaxie wcale nie było takie proste. Wszystkim się to jednak szczęśliwie udaje. Niektórzy tylko szukają wejścia do namiotu gdzieś z tyłu...
To był dobry dzień. I offu było nie za mało.
.
.
.
.
.
Mało offu!