Dwa razy do roku zjeżdżają się lokalsi, którzy wychowali się w wioskach dookoła (a w promieniu 20 km ja nie widziałem żadnej, miejscówka stała w środku niczego). Prawie nikt z nich już tam nie mieszka, w większości nadciągają z emigracji albo z Tirany.
Za organizację każdej imprezy odpowiedzialny jest jeden człowiek i trochę się licytują między sobą, który zrobi bibę z większym przytupem. Pod knajpę zjeżdżają tłuste jak na lokalne warunki fury, specjalnie zaproszeni muzykanci. Na stół wjeżdżają dwa zabite barany, z których zjada się wszystko - mózg, wątrobę, tłuszcz, mięcho - wszystko. Przyrządza je jedyna kobieta, która na salę nie wchodzi.
Alkohol też jest, ale piją tylko niektórzy. My dostajemy do stolika człowieka który mówi po angielsku i wszystko objaśnia. Pytam go jak to jest z tym alkoholem: "Wiktor a ty jak jesteś katolikiem, to chodzisz co niedzielę do kościoła? U nas jest tak samo, dzisiaj niektórzy nie poszli" A jakoś zaraz potem Kosmal wali szklankę bimbru na raz

Flamour dzwoni do mnie jeszcze czasami zapytać jak było i czy przyjedziemy za rok.
A same tańce? To nie był jeden krok, Aśka! Tylko się wydawało takie łatwe. Było głośno, i długo, a jak wróciłem do stołu to byłem mokry jak po maratonie.
Ogólnie imprezę zapamietam do końca życia. Tyle ile w tych ludziach było takiego pierwrotnego szczęścia, uśmiechu, życzliwości... Tyle błysku w oczach. Coś nieprawdopodobnego.
A za stół zastawiony przysmakami w ilości do obrzygania (co niektórzy coś więcej o tym wiedzą

), niekończące się flaszki bimbru i trzy tony życzliwości nie zapłaciliśmy nic. Flamour poprosił tylko, żebyśmy kiedyś wspomnieli w swoich stronach, że jest taka wioska i są tacy ludzie. I że cała przyjemność po ich stronie - są dumni pokazując nam swoją tradycję i goszcząc.
Jak dla mnie najfajniejszy punkt wyprawy.