Coraz bliżej Sajgonu....
Powroty są do dupy a do tego wracamy zbyt szybko

Jest piątek 18 marca, jesteśmy jakieś 200 km od Sajgonu a wylot mamy dopiero we wtorek 22 marca rano. Musimy trochę pokręcić się wokół miasta, bo siedzieć 3 dni w hotelu nie mamy ochoty. Zamiast walić na południe, jedziemy bardziej na zachód, w stronę granicy.
Wczorajsze kamieniste drogi zbierają żniwo. Sprzęt Vojtasa ma problem z tylną piastą. Zajeżdżamy po trasie do serwisu, wyrok jest smutny - piasta ma już taki luz, że żadne blaszki albo inne dynksy wokół łożyska nie pomogą. Werdykt: nowa piasta i łożyska, zostawiamy obręcz i szprychy.
Przemek zagląda do przedniej osi - tutaj wystarczy wymiana łożysk. No to mamy godzinę przerwy. Siadamy w cieniu, kawa z lodem, pełny luz - nigdzie nam się nie śpieszy.
Mechanik ma pomocnika, tego po prawej, który nie ma prawej dłoni. Szacun - facet ogarnia tak sprawnie robotę narzędziami, że nigdy więcej nie będę marudził przy serwisowaniu mot dwoma łapami.
A na zapleczu, walają się zwłoki Hondy Cub - aż żal patrzeć. Pewnie są tak zajechane, że nawet tutaj nie ma sensu ich remont
Ruszamy raźno w trasę, nawigując oczywiście po drogach "pierwszej klasy, wybierając odcinki o idealnej nawierzchni". Czyli tłumacząc na nasze: znowu jesteśmy w czarnej dupie, nawigacja dawno temu powiedziała nam "walcie się na ryje" ale my uparcie przemy do przodu
Po drugiej stronie doliny jest tak samo - wszystko jest w czerwonym pyle. Mamy czerwone ryje, buty, spodnie - wszystko - masakra jakaś. Czasem mijamy ciężarówki - wtedy dostajemy ekstra dawkę pylicy.
Z góry nasza dolina wygląda uroczo. Pocieszamy się, że po drugiej stronie rzeki droga jest w takim samym pyle jak u nas. Szkoda tylko, że wczoraj robiliśmy małe pranko - szlag trafił nasze wysiłki - nie będzie lansu na mieście wieczorem
Za to później droga się poprawia, zamiast pomarańczowego pyłu mamy żółty w konsystencji talku. Vojtas uśmiecha się spod googli, my z Przemkiem tylko zgrzytami zębami.
Przed zmrokiem docieramy do małego miasteczka. Googiel nic nie mówi o hotelu. Zaczepiamy jakąś kobitkę na skuterze, macha łapką i karze jechać za sobą. Docieramy do fajnego Khans Sanu - czyli czegoś w rodzaju hotelu robotniczego. Prysznic jest, klima działa - nic więcej nie jest nam potrzebne.
Jesteśmy mega zakurzeni i zjechani ale szczęśliwi jak norki. Odszorowani, jedziemy wieczorem na żarcie do centrum. Znowu opychamy się do granic wyporności. W drodze powrotnej do hoteliku kupujemy zimne piwo - wieczorem, gdy temperatura już opada smakuje bosko.
Ujechane 170 km