20 maja
Zmęczeni jazdą od rana do nocy a następnie zwiedzaniem miasteczka do 3 nad ranem wstajemy późno bo ok 10. Wyglądam przez okno i już wiem że wyjście na dwór będzie niezbyt miłym doświadczeniem. Idę więc najpierw do naszego gospodarza. Ma na imię Hadji i pytam czy mógłby polecić mi jakieś miejsce gdzie możemy zjeść śniadanie. Wskazuje lokal na dole tuż obok naszej bazy. Wychodzę więc na zewnątrz i udaję się do wspomnianego lokalu. Niestety komunikacja z Irańczykami idzie mi opornie więc postanawiam wrócić po Hadjiego aby pomógł mi zamówić śniadanie. Dogadujemy z chłopakami z baru, że chcemy zjeść śniadanie i zamawiamy coś w rodzaju omleta z pomidorami, do tego cienki jak papier chleb, w który lokalesi zawijają jedzenie i tak konsumują i herbata. Siedzimy z chłopakami przy śniadaniu i postanawiam rzucić okiem na mapę na którą naniosłem sobie interesujące mnie punkty gdyby nawigacja zdechła co zresztą się stało. Niestety szybko okazuje się że moja mapa schowana w plecaku przez kilka dni ulewnych deszczy nadaje się jedynie do wysuszenia na słońcu. Korzystamy więc z mapy Michała, ktora jest Ok i planujemy na początek, krótką dojazdówkę do skalnego miasta, które jest pierwszą atrakcją po naszej trasie bowiem celem głównym jest wyspa Queshm.
Śniadanie jest pyszne ale jak na mój gust zbyt mało sycące. Wracamy więc do pokoju i zaczynamy pakować toboły. Niestety aby dostać się do parkingu musimy przejść ładny kawałek a że moich tobołów nie jestem w stanie zabrać samemu na raz droga tam i z powrotem skutkuje tym, że jestem zlany potem i ugotowany. Kontroluję bezpieczniki w Afri coby reanimować nawigację jednak wszystki są sprawne i jak się okazało dopiero w PL spalił się ten pod plastikami, do którego trudno się dostać i odpuściłem.
W końcu możemy ruszać, motocykle załadowane i pomału próbujemy wydostać się z miasta na drogę prowadzącą do celu naszej dzisiejszej wycieczki. Pierwsze co rzuca się w oczy w Iranie to wręcz nieskończona liczba motocykli typu Romet 125 czy 150 (oczywiście wszystkie mają chińskie oznaczenia na silnikach). Dodatkowo elementem tuningu są naklejki Honda i kanapy z takimi samymi napisami. Jednak z Rometem mają niewiele wspólnego gdyż.brzmią naprawdę rasowo a kolesie zapierdzielają na nich tak, że jadąc 120 zdarzało się, że ktoś nas mijał lecąc bardzo szybko.
Drugą rzekłbym równoległą sprawą jest ruch uliczny, który śmiało można nazwać chaotycznym choć po zgłębieniu tematu dochodzimy do wniosku, że wcale taki nie jest ale o tym może później.
Kolejną sprawą jest ogromna liczba spowalniaczy zwanych u nas śpiącymi policjantami. No kuwa są wszędzie w ilości gigantycznej.
Przejazd przez miasto to seria podskoków. Miałem obawy o stan łożyska główki ramy po przejechaniu tych kilku tysi po Iranie ale wszystko sprawne.
Jak wiadomo Irańczycy to naród supermiły, życzliwy i gościnny. Do wyrzygania wręcz. Ledwie udało nam się wydostać z miasta, natychmiast podjechał do mnie czarny SUV z ciemnymi szybami, w oknach 4 Irańczyków z telefonami w dłoniach, kręcących nam filmy. Podjechał to słabe słowo, wręcz zajechał mi drogę na środku 3 czy 4 pasmowej drogi, zmusił do zatrzymania się na środku tej drogi bowiem chłopcy musieli zrobić sobie z nami foty, potem foty przy motocyklach, potem na motocyklach, potem przy ich aucie ⌠I tak z 15 minut. Praktycznie każdy mijający nas pojazd to ludzie w oknach z telefonami robiący zdjęcia czy filmiki. Sympatycznie ale już mi dało to do myślenia, szczególnie jak rozmawiałem z Ofcą, że trzeba być baaardzo asertywnym jeśli chce się jakiś przebieg zrobić. Praktycznie każdy napotkany ludek jak zobaczy motocykl dostaje kociokwiku i zaczyna się rozmowa, fotki, wymiana numerów telefonów czy meila etc.
Lecimy więc pomału trzymając się mniej więcej ograniczeń prędkości. Dość szybko okazuje się że Irańczycy jeżdżą naprawdę świetnie a już z pewnością mają oczy dookoła głowy i widzą wszystko co się dzieje na drodze. Nie dziwi mnie to , u nich w takim zamęcie to po prostu konieczność, element gry.
Lecimy w kierunku skalnego miasta ale upał daje nam się we znaki. Postanawiamy więc zatrzymać się na nawadnianie i krótki odpoczynek. Zjeżdżamy więc na stację paliw i rozglądamy się za kawałkiem cienia aby schować się przed palącym słońcem. Niewiele tego ale za chwilę nie wiadomo skąd wyskakuje jakiś koleś i kieruje nas do blaszanego baraku, który daje cień schowanym tam samochodom a teraz również nam i naszym
maszynom.
Kupujemy wodę i lody. Korzystając z kawałka cienia odpoczywamy przed dalszą podróżą. Po chwili znów wracamy na trasę do Kandovan. To w sumie niedaleko ok 180 km od Dżolfy, w której nocowaliśmy ale nie jedzie się najlepiej. Wieje okropny wiatr a jak spojrzałem na góry po prawej zauważam nadciągające wraz z wiatrem tumany pyłu. Coś jak burza piaskowa i faktycznie na postoju czuć latające wraz z wiatrem drobinki piasku. Trzeba jechać z opuszczoną szybą w kasku, gdyż mimo deflektora i okularów nie jedzie się komfortowo. W końcu krajobraz nieco się zmienia, wjeżdżamy do miasteczka Osku, skąd mamy już tylko 20 km do skalnego miasta.
Tuż za Osku pojawiają się jakieś ostoje zieleni, w których mnóstwo Irańczyków piknikuje. Siedzą, jedzą i leniuchują. To ich piknikowanie to osobny temat. Przyznam że trudno mi pojąć jaką przyjemność można mieć z pikniku zlokalizowanego na pasie zieleni położonym pomiędzy pasami ruchliwej drogi.
Takie sytuacje są na porządku dziennym. 3 pasy w jedną, 3 w drugą a pomiędzy nimi pas zieleni i ludzie na dywanach. Hmmm.
W końcu dojeżdżamy do miasteczka Kandovan. Od razu widać że to ruchliwe, turystyczne miejsce. Ruch jest bardzo duży, kupa samochodów wokół drogi. Na wjeździe pobierają opłaty ale my na motocyklach nie zapłaciliśmy nic.

Droga zmienia się na brukową ale bruk jest nierówny a wielkość kostki to jakieś 40x40 cm. Nie byłoby problemów gdyby dało się jechać normalnie ale gęsty ruch powoduje że wleczemy się na jedynce i taka jazda wymaga koncentracji i marzę o tym aby zjechać na bok i zejść już z motocykla. W końcu wjeżdżamy w boczną uliczkę, jest strasznie ciasno ale jako tako udaje nam się wcisnąć nasze motocykle w wolne przestrzenie, tak że auta mogą przejechać.

Jest wąsko i ciasno. Podjechać da się tylko na kilka uliczek a wyżej już tylko schody i wspinaczka pod górę. Nie chce mi się nosić tobołów więc proszę ulicznego sprzedawcę aby zgodził się, żebyśmy zostawili je u niego na co ten przystaje.
Super, przynajmniej nie trzeba będzie nosić kasku i reszty bałaganu.
Hondo-chinole są wszędzie.

W każdej dziupli coś się dzieje. A to sklep z pamiątkami czy spożywką, domy, pomieszczenia gospodarcze czy zagrody dla zwierząt. Ciasno to upchane na niewielkiej przestrzeni.

Na głównej ulicy w zasadzie same sklepy.

Zachodzę do jednego gdyż jest tam niewiarygodna wręcz ilość wszelkiej maści orzechów i ziaren. Oczywiście właściciel od razu zagaduje i każe sobie i koledze robić fotki. Oczywiście robimy.

Włazimy pod górę zobaczyć jak to wygląda ze szczytu.

Można powiedzieć że odkąd zaparkowaliśmy wzbudziliśmy zainteresowani małej dziewczynki, która nie odstępuje nas nawet na krok.

Wszędzie schody,słońce pali niemiłosiernie a że w motocyklowych ciuchach nie najlepiej się chodzi więc po dupach się leje.

Uczciwie muszę przyznać, że zwiedzanie zabytków to nie jest mój konik. Zdecydowanie wolę podziwiać atrakcje przyrodnicze czy eksplorować jakieś ciekawe ścieżki, niż łazić po mieście i zachwycać się architekturą. Chłopaki mają podobne podejście więc ze względu na upał i średnią jak dla nas atrakcyjność tego miejsca postanawiamy spadać i zajechać nad jezioro Urmia od strony wschodniej.
Złazimy więc na dół, do motocykli, które obracamy w kierunku powrotnym bo zawrócić ciężko i pomału wyjeżdżamy do głównego szlaku. Jedzie się dobrze i tylko większe miasteczka hamują płynność naszego ruchu.Każdy postój kończy się oczywiście kolejnymi powitaniami, obowiązkowymi fotkami itp. Tutaj kolejni lokalesi na naszej drodze.

Zjeżdżamy w końcu w kierunku jeziora ścieżką którą namierzył Michał i wydała mu się najkrótsza. Z daleka majaczy coś ale wodą bym tego nie nazwał. Podjeżdżamy do brzegu a tam twardo jak beton, wody nie widać w pobliżu. Chwilę pałujemy po jeziorze ale mam obawy się wepchać głębiej bo nie uśmiecha mi się wcale aby wydłubywać ciężki motocykl z mazi błotnej bo taką spodziewam się znaleźć dalej pod pozorną twardą warstwą na wierzchu. Michał jednak próbuje i zaraz szybciutko zawraca bo robi się naprawdę grząsko.

Ani to ładne ani ciekawe. Zwrócić należy uwagę na kiepską widoczność. Pagórki są dość blisko a prawie ich nie widać.

W końcu wybijamy się z jeziora i zaczynamy szukać noclegu. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie czy w ogóle jedliśmy jakiś obiad. Jesteśmy zmęczeni. Stajemy w sklepie w wiosce tuż obok jeziorka aby zrobić niezbędne zakupy - jedzenie, wodę i takie tam. Robimy zakupy i podpytuję gościa, który coś tam kuma o jakąś miejscówkę na nocleg. Nie bardzo kuma ale już akcja, włączone są telefonicznie jakieś osoby, z którymi rozmawiam , przekazują słuchawkę i tak z 10 minut. Niestety angielski tych osób jest szczątkowy, trudno się dogadać ale od razu jest propozycja coby jechać za gościem on nam coś zorganizuje. Grzecznie dziękujemy bowiem mamy mocny plan biwakowy na dziś. Ruszamy więc i rozglądamy się na boki w poszukiwaniu jakichś krzaczorów, lasku, czegokolwiek bo budziłoby choć nadzieję na nocleg pod drzewem. Niestety z tym słabo i postanawiamy zjechać z głównej drogi i zapuścić się bardziej w głąb. Tak też robimy. W końcu widzę jakieś duże drzewa. Jest nadzieja. Zjeżdżamy. Ruszyliśmy dziś bardzo późno, droga nie szła najlepiej a słońce zaczyna spadać niespodziewanie szybko. Czasu mamy niewiele. Dojeżdżam do tego âlasuâ i widzę gościa który coś tam działa w tym jakby sadzie. Komunikacja jest trudna więc biorę przewodnik bo tam jakieś szczątkowe zwroty są więc może jakoś się dogadamy. Idę do niego ale już widzę że z noclegu między drzewami to nic nie będzie. Cały obszar jest nawadniany i w zasadzie pod wodą. Nie ma opcji na namiot bo wszystko mokre. Pytam więc o nocleg na migi, pokazując namiot, spać i takie tam ręczne pokazywajki. No kuwa ciężko. Wracam więc do chłopaków i już widzę że coś ich jakby za dużo tych motocykli. Pojawili się lokalesi na tych ichnich piździkach. Koleś pracujący w polu też za mną kroczy do chłopaków. Okazuje się, że coś tam skumał a młodzież na motocyklach już nas ciągnie za sobą wiedząc że szukamy noclegu. OK. Podjeżdżamy może 300 metrów do zabudowań obok. Otwiera młody chłopak, z którym tamci gadają a my stoimy kompletnie nic nie kumając. W końcu okazuje się że zabudowania tuż obok są jego i stoi tam niewykończony dom. Proponują nam nocleg właśnie tamchoć nastawiałem się na kawałek placu pod namioty. OK. Dziękujemy i wbijamy się na bazę, wjeźdżając przez bramę na podwórze. Nie wiadomo skąd kolesi nagle jest kilkunastu, ca chwilę 5 potem znów ich przybywa. Noszą jakieś rzeczy. Wchodzę do środka do budynku a tam niewykończony pokoik, gruz na podłodze. No nie ma co wybrzydzać w sumie pod dachem a gospodarze super mili. Ale to nie koniec. Okazało się, że dopiero szykowali nam miejscówkę znosząc koce, dywany, poduszki etc. I finalnie wyglądało to tak.

Motki na podwórku, spanie ogarnięte rewelacja.

To co działo się potem, to w zasadzie pasowałoby jako odrębną historię opisać bowiem podejście tych ludzi do nas obcych, integracja pomimo nieznajomości języka i finalnie impreza akoholowa to dla mnie wręcz niesamowite doświadczenie. Streszczę więc pokrótce co się tam działo. A działo się oj działo. W każdym razie zabrane z PL małpy żołądkowej + mój zapas domowej mailnówki w piersiówce pękł. Piersiówka zmieniła właściciela na naszego gospodarza Pehzeda.
To ten gościnny jegomość lat 24 czy jakoś tak.

Żeby nie było że durne Polaki rozpijają muzłumanów to 1,5L ichniego samogonu też pękło. Do tego napitki, zagrycha, szisza i takie tam różne inne ;-).
A tak wyglądała ta banda wesołków na irańskim zadupiu (to tylko część z grupy, która przewinęła się tego wieczora przez naszą noclegownię, łącznie z dziewczętami, które miały tłumaczyć naszym gospodarzom z angielskiego, co się nie udało. Dziewczynka znała tylko kilka podstawowych zwrotów po angielsku.

No było grubo ale zajebiście fajnie. W końcu nasz gospodarz uznał chyba że należy nam się w końcu odrobina spokoju więc pożegnaliśmy się.ze wszystkimi i wykończeni położyliśmy się.spać.