Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30.08.2017, 18:45   #115
Emek
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
 
Emek's Avatar

Zapłaciłem składkę :) Dział PiD

Zarejestrowany: Aug 2015
Miasto: Scyzortown
Posty: 11,113
Motocykl: No Afrika anymore
Emek jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 rok 7 miesiące 1 tydzień 20 godz 18 min 3 s
Domyślnie

Pobudka dziś następuje dość wcześnie gdyż naszym celem jest odwiedzenie południa wyspy. W nocy okazało się że do dziupli obok naszej nory została zakwaterowana dwójka Belgów. Para podróżuje po Iranie i w nocy przylecieli na Queshm. Assad odebrał ich z lotniska i dowiózł na swoją bazę. Śniadanie jemy więc w dużym pokoju na podłodze w towarzystwie nowo poznanych ludzi. Rozmawiamy i okazuje się że podróżują po większych aglomeracjach a na wyspę przylecieli z Shiraz. Polecają nam przy okazji hotel w tym mieście. Okazuje się że w przyszłości zdobyte dziś informacje wykorzystamy ku naszemu zadowoleniu. Śniadanie walimy na szybko po czym wskakujemy na motocykle i udajemy się na południe. Wyjeżdżając z posesji Assad, który otwierał nam bramę słysząc dźwięk silnika KTMa Filipa poważnie zaniepokojony zwraca mu uwagę, że jego motocykl jest chyba zepsuty bo silnik pracuje jakby nie było w nim oleju. Mamy niezłą polewę z Michałem z tego faktu bo jak się okazuje nawet nienawykli do dużych motocykli Irańczycy obiektywnie potrafią stwierdzić, że z Katem coś jest nie tak .
Ruszamy w dobrych humorach. Mamy kilkadziesiąt kilometrów do celu, którym jest solne jezioro. Droga po czarnym leci nam bardzo sprawnie i wreszcie trafiamy na długo wyczekiwane szuterki. Leci się znakomicie a jedynym uciążliwym zjawiskiem jest pył , który wzniecają nasze motocykle i o ile jazda na pozycji nr 2 jeszcze jest OK bowiem można wybrać do jazdy drugą.część drogi to ostatni ma już przeyebane i musi wciągać w płuca podnoszony przez motocykle pył. Zatrzymujemy się przy pierwszej okazji bowiem zbliżyliśmy się do zatoki i można w końcu pyknąć jakąś focie i wypłukać z ust kurz co też czynimy.



Ruszamy znowu ale po chwili czeka nas kolejny postój przy słonym jeziorze. Włazimy na jego „powierzchnię”, która ma konsystencję.betonu i jest twarda jak cholera. Próbuję kopiąc z buta w wystające kawałki soli odłamać dla młodego choć kawałek ale nie jest to proste. W końcu jednak udaje się i pakuję w kieszeń kawał soli. Krajobrazy powalają. Wszędzie widać słone nacieki, jezioro soli a po drugiej stronie Zatoka Perska.









Spędzamy trochę czasu łaziorując po jeziorze ale słońce daje już mocno w kość choć nie ma chyba nawet dziewiątej. Postanawiamy ruszyć dalej w kierunku solnych jaskiń. To kilka kilometrów dalej na wschód. Lecimy zatem. Podjeżdżamy pod zabudowania znajdujące się po lewej stronie drogi ale jakby nikogo nie było. Myśleliśmy, że może jest jakaś opłata za wjazd ale skoro nikt się nie pojawił zmierzamy drogą prowadzącą w głąb po wyjeżdżonych śladach. Kilkaset metrów dalej zatrzymujemy się w miejscu, które chyba spełnia rolę parkingu. Dość spory plac wokół którego znajduje się kilka miejscówek jakby stworzonych do odpoczynku. Posiadają bowiem płaskie zadaszenia i choć dają niewiele cienia to i tak lepiej niż stać w słońcu. Dalszą drogę pokonujemy z buta. Za rogiem wylania się widoczna w głębi jaskinia obok, której znajduje się wypływ solanki z wnętrza ziemi.













Ziejąca czernią jama nie zachęca do wejścia do środka ale atakujemy. NIestety od razu okazuje się że w środku ciemno jak w doopie a nie zabraliśmy czołówek. Znaczy ja i Filip nie zabraliśmy a przezorny jak zwykle Michał jest przygotowany na wszystko więc wbijamy się w głąb tej czeluści.





Wejście od środka wygląda tak.



Solne nacieki są niemal wszędzie a dołem sączy się solanka.





Jest potwornie duszno. Pot się z nas leje przy najmniejszym wysiłku.





Jaskinia jest dość długa a droga na początku łatwa okazuje się coraz trudniejsza. Ciężko idzie się we trójkę przy jednej lampce więc postanawiamy że zostajemy z Filipem a Michał idzie sam w głąb spenetrować wnętrze do końca.





Michał wbija się dość daleko tak , że praktycznie go nie słychać. Po chwili jednak wraca z informacją że dotarł do końca i nie da się przejść dalej chyba że się czołgając. Jak się okazało później tego dnia o czym poinformowali nas nasi belgijscy znajomi należało się jednak przeczołgać i dalej znajdowała się ponoć jakaś duża komnata. Nam jednak z lenistwa oraz z braku światła nie udało się do niej dotrzeć.
I tak ten krótki spacer niemal wyssał z nas życie. Upał potworny przemieszany z gęstym powietrzem. Wracamy więc z powrotem na powierzchnię.



Idę jeszcze zobaczyć tuż obok wylewającą się spod skał solankę oraz wchodzę na małe wzniesienie znajdujące się niedaleko aby sprawdzić czy czasem za nim nie znajduje się coś ciekawego. Nic tam jednak nie ma oprócz śladów załatwiania potrzeb fizjologicznych przez osoby odwiedzające to miejsce. Ledwo żywi wracamy więc do motocykli. Siadamy obok w zacienionej miejscówce i uzupełniamy płyny bowiem pot zalewa oczy i jest po prostu okropnie.
W tym momencie Brodaty nerwowo szukający czegoś po kieszeniach melduje, że chyba zgubił dokumenty. Robimy więc szybkie dochodzenie, które jednak donikąd nie prowadzi. Filip twierdzi że kwity miał w kieszeni bo pamięta dokładnie że uwierały go podczas jazdy a teraz ich brakuje. Zlewamy jednak temat sprawdzając że z kieszeni tak gruby zestaw raczej nie mógł wylecieć. Dochodzimy do wniosku , że zgubienie dokumentów to fantazja i na pewno zostawił je w domu bo wczoraj dawaliśmy paszporty Assadowi i pewnie mu nie oddał irańskim zwyczajem trzymając do końca pobytu. Nie ma co marudzić zapierdzielamy do ostatniego punktu dzisjejszego ranka czyli długo wyczekiwanego zapierdzielania po plaży i kąpieli w zatoce.

Wracamy więc do głównego traktu z myślą że dokumenty są z pewnością na bazie, choć Filip ma wyraźnie nietęgą minę. W razie draki brak wszystkiego - dowód rejestracyjny, CPD i paszport. Brak kwitów tutaj to kibel. Jesteśmy jednak dobrej myśli i kierujemy się na drugą stronę głównej drogi skąd widać zjazd w kierunku morza.
Po drodze trafia się jeszcze rzeka soli.



Dojeżdżamy po twardym ale nagle robi się miękko i kopny piach powala Brodatego na glebę.



Michał przedziera się dzielnie do plaży a ja jako że przystanąłem koło zglebionego Filipa trochę się zakopuję ale przy pomocy sprawnego operowania manetką i pomagając sobie nogami przedzieram się również i parkuję na twardym piachu tuż obok Michałowej Tenery. Wspólnie wracamy wykopać Filipa z piachu i pomóc mu do nas dołączyć. Pierwszym wyzwaniem okazało się samo wywalenie KATa na bok bo Fil tak odkręcił że 150 kucy w 1190 wyryło taką dziurę że tylne koło było praktycznie w całości schowane. Wreszcie przewracamy tego słonia na bok i udaje nam się wspólnymi siłami odsunąć go od dziury i postawić do pionu. Filip na koń i pomalutku udało się go wypchać z kopnego piasku do miejsca gdzie pojawiła się roślinność dając lepszą przyczepność. Za moment KAT parkuje tuż obok naszych maszyn ale jesteśmy wykończeni i zlani potem. Szybka decyzja - do wody. Chłodzenie cieczą jest najlepsze.













Pakujemy się do wody, która jest okropnie wręcz słona. Oczywiście ja w takich sytuacjach zawsze mam pecha więc najpierw trafiam nogą na ostre kamienie rozcinając łydkę a następnie kładąc się do wody zapierniczam plecami o coś co również prowadzi do zranienia. Obie rany mimo, że nie są głębokie dość mocno krwawią a Brodaty przypomina nam że w tych wodach pływają rekiny. Pozostajemy więc na dość płytkiej wodzie tak aby ewentualnie z daleka dostrzec nadciągające bestie. Nic takiego się jednak nie dzieje. Woda jest jak zupa ale przy tym skwarze lejącym się z nieba jest cudownie wręcz chłodna. Moczymy więc dupy w wodzie dobry kawał czasu ale trzeba spadać bo mieliśmy polatać po plaży a zamiast tego siedzimy w morzu. Niechętnie opuszczamy wodę i pomału zaczynamy pakować się w zbroje i mundury na brzegu. Dostrzegam jakiś ruch na brzegu i po głębszej analizie dociera do mnie że ten ruch jest płynny i ciągły. Co jest kurcze? Lecę więc w kierunku gdzie blisko dostrzegam ruch i gonię kraba , który migiem chowa się do swojej nory przed którą góruje wieża z wykopanego z dna jamy piachu. Tych krabów jest mnóstwo ale są zajeszybkie. Nie sposób żadnego złapać i tylko oczy na słupkach widniejące w głębi jamy wskazują, że coś tam siedzi. Dosyć ciekawe. Trzeba jednak ruszać bo za chwilę wyparujemy. Nasze zapasy płynów są na wyczerpaniu, tylko w Rotopaxie zostało trochę wody ale to niewiele. Ruszamy więc plażą tuż przy krawędzi wody tam gdzie w miarę twardo i lecimy. Jedzie się zajebiście. Pierwszy raz latałem po plaży i to bardzo fajne. Muszę to powtórzyć. Jedziemy tak kilka kilosów ale w końcu naszą drogę blokują skały. Dalej pojechać się nie da. Widzę przed sobą Michała jak tuż przed skałami musiał zwolnić i jego Tenerka natychmiast zapadła się głęboko w piachu. Nie chcąc iść w jego ślady, próbuję jakoś nawrócić ale zamknięcie gazu powoduje że i Afra też grzęźnie w piachu. Nie chcę ryć dziury coby na tej patelni się nie zayebać wykopywaniem więc Afra od razu ląduje na glebę, odwracamy motocykl i przy pomocy chłopaków daję w palnik i uciekam. Wiem, że nie będę w stanie im pomóc ale muszę wyjechać bo tak będziemy się na zmianę wygrzebywać. Ogień do przodu i przy ok 80 km/h jedzie się bez problemów. Dostrzegam wyjazd za kawałek i zmierzam właśnie ku niemu. Docieram do wyjazdu pakując się w kopny piach ale siłą rozpędu dobijam do twardego. Zatrzymuję się i lecę z powrotem na plażę wskazać chłopakom wyjazd. Ja pier#$lę ale są daleko. Ledwie ich widać jak walczą ze sprzętem. Wreszcie się udaje i widzę że Michał leci a za nim pogania Filip na Kacie. Wskazuję Michałowi drogę i wpada on na twarde parkując tuż koło mnie. Brodaty tyle farta nie załapał i znów KAT zakopuje się w piachu. Na szczęście tuż obok i nie trzeba do niego dymać. Wracamy do głównego traktu. Jesteśmy wykończeni, spoceni jak świnie i bez wody. Trzeba spadać na bazę. Mamy ok 40 km i marę aby jak najszybciej znaleźć się w naszej norze i odpalić klimę. Wracamy dość szybko bo każdy z nas jest wykończony. Podczas walki z piachem, kąpieli w morzu totalnie umknęło mi to , że Filip prawdopodobnie zgubił kwity. Wpadamy na bazę i natychmiast pozbywamy się wszystkiego co mamy na sobie. Padamy na pysk na materacach, odpalamy klimę, nawadniamy się. Brodaty w tym czasie przeczesuje wszystko. Dołączamy do poszukiwań przekopując wszystkie rzeczy jakie znajdują się w pomieszczeniu. Niestety dokumentów nie ma. Może zostały u Assada w domu? Sprawdzamy i tą opcję ale i tutaj doopa. Kuwa. Wracamy i przeczesujemy wszystko punkt po punkcie. Na samą myśl że mam się znów ubrać jest mi słabo. Wyjścia nie ma. Zabieram moją czołówkę bo zakładam, że musimy spenetrować jaskinię. Wyjeżdżamy w teren dzieląc się na grupy. Ja zapitalam w najdalsze miejsce pełnym ogniem a chłopaki jadą wolniej próbując sprawdzać czy kwity nie leżą gdzieś przy drodze. Zostawiam ich i lecę a po drodze kotłuje się.mnóstwo myśli. Co będzie jak się.nie znajdą? Co wtedy zrobimy? Mijam naszą drogę jadąc duuużo za szybko. Zakładam, że jaskinia i jezioro solne są na odludziu i może nikt tam nie dotarł więc należy się spieszyć. MIjam jezioro bo Filip zauważył brak dokumentów koło jaskini i postanawiam ją najpierw przeczesać. Docieram do zabudowań, które wcześniej były puste. teraz widzę zaparkowane obok dwa motorki i kolesia, który macha coś do mnie. Zatrzymuję się mówiąc po angielsku , że już tu byłem i muszę sprawdzić czy dokumenty nie zostały w jaskini. Nic nie kuma tylko wali coś po ichniemu więc zlewam go i jadę do jaskini. Zatrzymuję się, parkuję i już mam dymać w jej kierunku jak słyszę że koleś jedzie za mną na tym swoim piździku i macha coś łapami. Co jest kuwa? Czekam więc na niego i z tego jego bełkotu łowię słowo „passport”. No, robi się ciekawie, gość chyba coś wie. Znalazłeś? Wyciąga telefon, mamrocząc Assad i pokazuje na komórkę. No komóry do Assada nie mam , w ogóle nie mam telefonu ze sobą. Koleś w końcu wykręca jakiś.numer kiwając mi dłonią i wskazując to na telefon to na mnie. Wykręca jakiś numer rozmawia z kimś chwilę i oddaje mi słuchawkę, w której słyszę dobrze mi znany głos Assada. Okazuje się, że ten koleś znalazł dokumenty Filipa przy jeziorze solnym, skumał, że obcokrajowców gości Assad więc zadzwonił do niego a że akurat Assad jechał z Belgami tuż za nami to spotkali się.i oddał mu dokumenty Filipa. Assad pojechał za nami po śladach ale jak wlecieliśmy na plażę i cieliśmy po piachu musiał odpuścić i wrócili z powrotem. Ma wszystkie kwity więc wszystko w porządku. Zbieram się z powrotem i wspólnie z lokalnym jedziemy do domków na wjeździe. Zatrzymujemy się i gadamy i koleś powtarza „tip, tip”. No kuwa tip ci się.należy jak psu kość kolego, a Brodaty to po nogach powinien cię.całować. W tym momencie widzę jak leci Michał. Podjeżdża i naradzamy się wspólnie ile mu odpalić. Uznajemy że 50 dyszek będzie OK. Nooooooo, dużo lepiej niż OK bo koleś nas prawie zaczął całować. Zadowolony był bardzo. Dodam, że to u nich musi być.sporo forsy bo mało kto ma wydać z pół bańki i Iranie. Wracamy, dziękując naszemu a w zasadzie filipowemu wybawcy. Brodatego spotykamy kawałek dalej. Oznajmiamy nowiny. Kamień z serca. Uratowany. Więcej szczęścia niż rozumu. Wracamy na bazę z ulgą. Na bazie oczywiście spotykamy Assada, który oddaje dokumenty. Jest wszystko na szczęście. Ńa deser dostajemy zjebę od Assada za zgubienie dokumentów to raz, za opuszczenie obiektu bez wyłączenia klimy to dwa i za zapchany kibel to trzy. Jako że za dwa pierwsze nam się.należało choć opuszczaliśmy norę w pośpiechu i w nerwach to do zapchanego kibla ni uja się.nie przyznajemy. To wina Belgów.
Cała akcja finalnie kończy się.bardzo dobrze. teraz czas na posiłek i odpoczynek. Lecimy na obiad ale niestety za cholerę nie pamiętam co jedliśmy. Palące słońce i stres spowodowały , że to co działo się potem pamiętam jak przez mgłę. W każdym razie klasycznie walnęliśmy w kimę z tym, że zależało nam aby wstać wcześnie bowiem w naszych planach było na popołudnie wiele punktów. Mieliśmy zaliczyć delfiny, które można obserwować ale Assad zeznał że teraz ich nie ma więc odpuściliśmy. Ruszamy więc w kolejny punkt programu czyli plażę, gdzie można zobaczyć żółwie. Gonimy więc i wkrótce docieramy do miejsca gdzie niby mają być. Niestety koleś opiekujący się.miejscówką mówi, że żółwi nie ma bo odpłynęły. Faktycznie plaże puste natomiast obok plaży jest coś w rodzaju ogrodzonego terenu i jest tam kilka żółwi ale to coś w rodzaju wylęgarni czy coś takiego. Trudno to określić bowiem nie daje rady dogadać się. z tubylcem.
W każdym razie kolejna atrakcja okazuje się.klapą. Ruszamy więc dalej do Doliny Gwiazd czyli Stars Valley. Nie mogę się.nadziwić.jak szybko spada tutaj słońce. Mamy trochę.dnia do południa natomiast sesja popołudniowa jest szalenie krótka. Dosłownie zaraz robi się.szaro a następnie ciemno. Naginamy więc szybko do dolinki. Dojazd jest asfaltowy a następnie wpadamy na ok 3 kilometrową szutrówkę. Na końcu jest szlaban, który jednak jest otwarty i parking. Walimy jednak dalej dokąd się da i parkujemy tuż przy wlocie do doliny. Z daleka nie robi większego wrażenia ale zdecydowanie zyskuje przy bliższym poznaniu.












Dolina w sumie najciekawiej wygląda z góry.



















Ścieżki w dolinie są wyznaczone przez kamienie usypane w formie krawędzi drogi. Niestety panuje tutaj lekki chaos tak że w końcu ścieżka się skończyła i musieliśmy złazić po stromych ścianach w dół aby wrócić z powrotem do motocykli. Ruszamy w drogę powrotną. Siadając na motocykle jest już mocno szaro. Lecimy drogą która wiedzie koło lotniska i widać że ruch jest dość spory. Dojazd z doliny do lotniska to ok 40 km a słońce już zaszło. To był moment jak to się.mówi. Dalszą drogę powrotną na bazę pokonujemy już w ciemnościach. Nie jest to zbyt bezpieczne bowiem wiele pojazdów w ogóle nie jest oświetlonych lub jest ale częściowo. należy więc uważać. Po drodze robimy jeszcze zaopatrzenie i wracamy do naszych norek. Na miejscu żona Assada szykuje nam i Belgom kolację. Płaskie cienkie placki pieczone na płaskiej blasze. Robi to na dworze tuż obok nas. Jutro planujemy wyjechać z wyspy a że moje toboły wymagają najwięcej zabiegów czeka mnie jeszcze montaż sakw do stelaży i takie tam prace. Zostawiam więc chłopaków i organizuję się.coby jutro się z tym nie pitolić. Wreszcie mogę odpocząć. Wrzucam kilka placków zapijając cynamonową herbatą i browarami bez alko. Pięknie widać niebo i jasno świecącego Jowisza. W dalszym ciągu jest duszno choć nieco chłodniej. Rozmawiamy też z Belgami którzy opowiadają nam jak byli w Shiraz i jakie to wspaniałe miasto. Jako, że na wyspie żyć się.nie da a nasze zasoby czasowe kurczą się.nieubłaganie postanawiamy zostawić Queshm, dolecieć do Shiraz i tam spędzić.kolejne dwa dni. To niezły plan. Zostawiamy sobie jeszcze na deser czyli jutrzejszy ranek jedną atrakcję i mamy walić.na prom. Do Shiraz mamy ciut ponad 500 km więc jutro po południu bez problemu powinniśmy tam dotrzeć. Zmęczeni walimy w kimę. Nie mogę jednak spać bo duchota jest okrutna i wcale klima w pokoju wiele nie poprawia. W końcu się udaje ale sen jest byle jaki bo morze wypitych browców co chwila każe mi wstawać za potrzebą. Cóż, taki los.
Emek jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem