Wstaję pierwszy i robię.mały rekonesans. Jest dość rześko ale to raczej z powodu wilgoci i braku słońca. Obserwuję jak słonko pomalutku schodzi w dół po zboczu góry obok naszego campu. Szacuję że zajmie mu około godziny objąć ciepłem nasz biwak i podsuszyć wilgotne namioty. Wrzucam śniadanie i pomału zaczynamy się pakować. Czekamy jednak dość długo zanim słońce zacznie grzać nasze namioty i dopiero po lekkim ich podsuszeniu ruszamy w dalszą drogę. mamy już.opracowaną z grubsza trasę, która w założeniu pozwoli nam wjechać na płaskowyż. Na razie jednak ruszamy do czarnego z naszej bazy.
Wypadamy na asfalt i gnamy świetną asfaltówką. Droga jest przyjemnie kręta jednak co chwilę jazdę utrudniają skały osypujące się na szosę więc należy uważać. Pomału wspinamy się na szczyt i w oddali po prawej zaczynamy dostrzegać zarys naszego celu - płaskowyż Bermamyt.
Jest bardzo oddalony od drogi i szacuję że to co najmniej 30-40 km od naszej pozycji uwzględniając warunki terenowe.
Pogoda jest jednak świetna. Świeci słońce choć jest chłodno i lekko zawiewa. W oddali dostrzegam też jakieś ośnieżone szczyty, do których się zbliżamy.
Widoki są obłędne i hipnotyzujące. Postanawiamy zjechać na gruntówkę po lewej i zobaczyć co jest za załamaniem terenu. Widok ten zapamiętam na długo. Elbrus.
Niesamowita góra i krajobrazy wokół też.nieziemskie. Postanawiamy zrobić sobie w tym miejscu małą sesję z motocyklami zanim ruszymy w dalszy bój. Łąka na której się znajdujemy jest mocno namoknięta i grząska co kończy się jak zwykle. Kat leży.
Dźwigamy więc gada i jako tako pionizujemy.
Następnie robimy lamerskie focie.
Jednak w głębi za mną już woła nas Bermamyt. Trzeba się ruszać.
Ruszamy więc i po chwili docieramy do punktu gdzie nawigacja wskazuje nam zjazd z głównego szlaku na płaskowyż. To miejsce (atak od południa) wygląda tak.
Gruntówka po prawej wiedzie na Bermamyt choć osobiście polecam dostać się tam od innej strony. Tutaj można napotkać problemy podobne do naszych.
Początek drogi jest dość nieprzyjemny. Michał prowadzi, potem Filip i na końcu ja. Głębokie koleiny na początku suche a potem już.zaczyna się zabawa z kaukaskim błotem. Jest niesamowicie wręcz śliskie. Ścieżka wiedzie nas pośród przepięknych krajobrazów. Momentami kałuże są bardzo głębokie grunt w zasadzie cały grząski a nasze opony nie są.przeznaczone w teren ale pchamy się pomału przed siebie. Co jakiś czas gleba ale w miarę bezpiecznie. Jedynie fragmentarycznie droga wiedzie pośród stromych skarp i tutaj są momenty niebezpieczne. Lecimy tak kilkanaście kilometrów. Widoki rozwalają system więc niech przemówią same.
Zrobiło się naprawdę ciepło i zatrzymujemy się aby zdjąć ciuchy.
Wreszcie w oddali ukazuje nam się.płaskowyż. Wygląda monumentalnie.
Pomału i mozolnie ale jednak zbliżamy się do celu.
I właśnie tutaj sprawy zaczynają się.komplikować. Zaczynają się.strome zjazdy po kamsztorach. Zjeżdżamy a w zasadzie zsuwamy się.pomiędzy nimi w dół. Na jednym z takich zjazdów FIlip zalicza bardzo dotkliwą glebę. która okazuje się.brzemienna w skutkach ale o tym dopiero przekonał się w Polsce. Widziałem jego glebę gdyż jechałem za nim. Nogi brakło i upadł na prawo niestety tak nieszczęśliwie że przygrzmocił żebrami o jedną z kolein a sieczkarnia dokończyła dzieło zniszczenia waląc się.dodatkowo na Filipa. O połamanych żebrach zorientował się.jak nie był w stanie się ruszyć z łóżka kilka dni później w Polsce. Jakoś dziwnie przez całą drogę skutki tego upadku bardzo mu nie dokuczały. Adrenalina zrobiła swoje.
No ale pomalutku walimy dalej. Każde 100 metrów jest tutaj już wyzwaniem. Kilometr pokonujemy w 40 minut. Robi się ciężko a my nie tylko że nie mamy żarcia ale też i z wodą słabo. Wyciągam z zapasów suszoną wołowinę i każdy wciąga swoją rację zapijając wodą z Rotopaxa, która pamięta jeszcze Iran. Innej nie mamy ale ta jest całkiem OK. Każdy metr to ogromny wysiłek. Każde błoto tutaj ma inną konsystencję.niż na starcie tej drogi. Jest gumiaste i kleiste. Włazi wszędzie i pokonanie każdej kałuży i rozpadliny kończy się.tym, że jeden z nas wymaga interwencji dwóch pozostałych. Wreszcie docieramy do miejsca, gdzie nie jesteśmy w stanie przejechać dalej. Znaczy może na upartego i lżejszym sprzętem by się.dało ale jesteśmy wykończeni, głodni a przed nami pole stromego zjazdy rozdeptane do kolan przez bydło i konie. Nijak tego objechać po suchym. Wszystko jest w błocie. Docieramy na szczyt z którego musimy zjechać i w zasadzie z miejsca podjechać pod stromą ścianę. Filip jest wkurwiony i poobijany. Leżał kilka razy i ma połamane żebra ale o tym nie wiemy. Łazimy z Michałem i kombinujemy jak się.przebić ale widzę minę Filipa i wiem że musimy odpuścić a nawet gdyby się.udało zjechać to jeszcze trzeba podjechać i wrócić a nie wiedzieliśmy czy dalej jest inna droga. Gdyby jej nie było to nie bylibyśmy w stanie podjechać pod górę z której zamierzaliśmy zjechać. Masakra. Byliśmy tuż pod płaskowyżem. Brodaty się zdjęcia nawet dorobił w tym miejscu.
Postanawiamy jednak zawrócić. Michał wraca pierwszy i od razu zakopuje się w błocie. Udaje mu się.jednak wydłubać bez naszej pomocy. Niestety ja się już wklejam perfekcyjnie.
No tak się.kuwa wkleiłem że we trzech nie szło nawet Afry ruszyć z miejsca. Dopiero jak zdjąłem toboły, zabraliśmy pasy i razem z Michałem próbowaliśmy opasując się taśmami przez ramiona podnieść moto nogami Afra ciut drgnęła ale postępu i tak nie było widać więc przewróciliśmy ją nie bez trudu na bok i jakoś wyszarpnęliśmy przód. Jak przód wyszedł to i tył jakoś za nim podążył. Niestety zabrało nam to z 40 minut a chwilę dalej znów byłem wklejony w kolejnej dziurze. I kolejny stracony czas. Tragedia. Dopiero dalej na było ciut bardziej sucho i mogliśmy jechać bez taplania się w błocie. Niestety przed nami 2 strome kamieniste podjazdy na którym Filip leżał. Mamy jednak dość i idziemy pomiędzy kamsztorami pełnym ogniem i wdrapujemy się bez zająknięcia. Jedynie na szczycie chciałem się zatrzymać w razie gdyby trzeba było pomóc chłopakom i zaliczam glebę gdyż jest nierówno i brakło mi nogi. Na szczęście wszyscy wbijają się bez problemów i pomalutku zjeżdżamy z powrotem do głównej trasy choć to jeszcze ze 2 godziny jazdy przynajmniej.
Zjeżdżam na bardziej płaski teren gdzie wreszcie mogę rzucić okiem na Afrykę i rozkoszować się.widokiem pędzących samopas koników.
Wyglądamy jak po wojnie. Motocykle również.
Filip jest tuż za mną a Michał coś tam z dala przystanął nie wiadomo czemu. Szybko się.jednak okazuje że znalazł kufer Filipa, który odpadł mu po drodze. Popękało mocowanie na wertepach albo przy glebie. Filip musi wrócić po niego i jakoś go doczepić. Mocujemy dziada pasami bo mocowanie popękane i nie trzyma się dobrze.
Chcę już zjechać na dół. Jestem wyrypany ale widoki sprawiają że chce się żyć
Lecimy na dół bowiem nie mamy siły i jesteśmy tak głodni że nas mdli. Gonimy w zasadzie nie oglądając się za siebie choć cały czas lukam w lusterko czy chłopaki są za mną. Gubię ich jednak z oczu i stawiam się.pierwszy na dole.
Czekając na chłopaków kręcę kilka chwil utrwalając co się wydarzyło.
Ruszamy asfaltem w kierunku Kisłowodska. Przelatujemy szybko przez miasto i zatrzymujemy się kawałeczek dalej na posiłek. Lokal jak na przydrożny wygląda ekskluzywnie i nasza trójca budzi co najmniej niesmak jak pakujemy się ubłoceni zostawiając ślady błota wszędzie. Zamawiamy hamburgery wielkości bochenka chleba i pałaszujemy je uzupełniając zapasy energii zmarnowanej podczas walki w górach.
Po posiłku ruszamy dalej. Mamy plan dolecieć do Armawir. To jakieś 250 km więc musimy naginać. Dalsza część drogi idzie dość sprawnie. Zatrzymujemy się.na stacji gdzie odkrywamy że po zabawach w błocie KAT wypluł olej z lewej lagi.
Kupujemy szmatę i łapiemy trytkami coby nie lało się po zacisku. Jako tako nam się udaje. Dolatujemy do Niewinnomyska gdzie przy trasie łapiemy jeszcze myjnię i próbujemy spłukać błocko z naszych motocykli. Ile mieliśmy drobnych to wydaliśmy. Ciśnienie było takie że odpadł mi znaczek Honda po lewej stronie zbiornika. Nawet tego nie zauważyłem. Wieczorkiem dolatujemy do Armawir gdzie logujemy się w przydrożnej gostinicy o dumnej nazwie Elita. Znajduje się.tutaj:
https://www.google.pl/maps/place/44°...1!4d41.1297926
Musimy się uprać i wykąpać. Biwaku nie będzie. Wieczorem robimy sobie wypad do miasta na zakupy z buta. Robimy zakupy i wracamy na bazę obładowani browarami, ogórkami i wszelkiego rodzaju prowiantem, który pałaszujemy rozmawając o dzisiejszym dniu. Mimo że nie udało nam się osiągnąć celu a Filip się mocno poobijał zgodnie dochodzimy do wniosku że to był najlepszy dzień na tej wycieczce. Fenomenalne widoki, walka z materią, krew, pot i łzy. Wszystko czego trzeba aby czuć się spełnionym . Z taką myślą walimy w kimę. Śpię jak zabity. To był świetny dzień.