Na granicy schodzi się długo, niekończąca się kolejka okienek i w każdym to samo.
W końcu dane nam wjechać do kraju Łukaszenki, szybka wymiana siana w banku i jedziemy na kwatere. Kąpiel, cywilne ciuchy i cyk, idziemy w miasto.
Brześć wygląda jak wyspa szczęśliwości w tym kraju. W zasadzie nie odbiega od przeciętnego polskiego miasta tej wielkości. Robimy Tour de Bar do późna



.
Dopijamy się jeszcze na kwaterce oglądając w TV jak Łukaszenko opierdala kolejno: nauczycieli na spotkaniu z nimi, rolników na spotkaniu z nimi, budowlańców na spotkaniu z nimi, a na koniec wizytuje jakiś PGR i opierdala tam wszystkich. Strasznie sciśnieniowany koleś. Zupełnie tu nie pasuje, o czym będzie w kolejnych dniach.