XV Dzień
Dzisiaj nudno, ale relaksująco na asfalcie. Po ciągłym napięciu na piachu, chyba to mi pasuje.
Mamy do zrobienia do stolicy Naoukchott ok. 300 km. Czym bliżej wybrzeża tym zimniej. Prawie zamarzamy, bo jest ok. 30 stopni. Wrzucamy na siebie wszystko co mamy pod ręką.

Często wpadamy w wielkie dziury i gniemy felgi. Nawet moja stalowa na tyle poddała się. Ci na końcu widzieli co się dzieje z przodu i zachowali kołowy kształt felgi.
Gdzie nie staniemy, tam ktoś zaraz przychodzi przywitać się i zamienić parę słów.
Po drodze dużo checkpointów i co chwile rozdajemy fiszki. U mnie prawie pusto i daje już te najgorsze co mi opona poszarpała. O dziwo nawet nie grymaszą.
Na checkpointach tuż przed stolicą bardziej skrupulatnie kontrolują i uprzedzają nas, żeby pochować kamery, bo nie wolno nic nagrywać. Za bardzo to nas nie wzrusza, bo mamy w Wojtkiem nagrane przejazd przez całe miasto.
W samym mieście totalna wolna amerykanka. Mały włos, a nawracający na dwupasmówce merol skasowałby mnie.
Jedziemy w stronę wybrzeża i wbijamy na wypasiony jak na ten kraj camping, gdzie miejscowy estabilishment przyjeżdża na rybkę do restauracji.
Andrzej i Witek decydują, że kończymy wspólny wyjazd i cisną dalej sami do granicy. Próbujemy jeszcze zamówić obiad, ale knajpę otwierają za dwie godziny, a chłopaki nie chcą tracić czasu. Będą musieli nocować gdzieś po drodze, bo dzisiaj już nie dojadą. Łezka się kręci w oku, bo sporo razem przeżyliśmy. Żegnamy się czule

.
Chłopaki są przykładem, że czasami warto zaryzykować i pojechać z nieznajomymi. Wygląda na to, że nasze drogi jeszcze się skrzyżują w przyszłym roku.
Bierzemy mały domek dwuosobowy, ale będziemy spać w trzech. Jest kibelek w domku, ale nie ma drzwi lub nawet zasłonki. Jest wesoło, jak ktoś idzie rzeźbić. Efekty dźwiękowe i zapachowe powalają.
Ciekawy patent na montaż anten. Jak sól zeżre jedną to montują drugą.

Montaż na betonie, bo pewnie przy tych wiatrach nic innego nie gwarantuje stabilności.
Postanawiamy jutrzejszy dzień spędzić do góry kołami. 14 dni ciągłej jazdy i walki z piachem dało się we znaki. Może byłoby to znośniejsze, gdyby nie było takich upałów i nie musielibyśmy cały dzień kisić się w całym uzbrojeniu.
Na wybrzeżu zimno jak diabli, bo 25 stopni .......jest bosko.

Zamawiamy rybę na obiad. Między czasie, zanim ogarną się, idziemy z Wojtkiem wykąpać się w Atlantyku. Woda rześka i wychodzić się nie chce. Totalny kontrast do tego co mieliśmy przez dwa tygodnie.
Wieczorem robimy na kolację grilla na plaży. Widać, że grillowanie na wybrzeżu to miejscowy chillout. Nawet jeden tubylec ułatwia nam życie przynosząc żar ze swojego ogniska.
Co jakiś czas ktoś podchodzi, pyta jak się mamy i chcą z białaskami fotkę. Są bardzo otwarci i chcą pomagać na każdy sposób.
Chwilami mamy oblężenie, ale jest wesoło. Pytają skąd jesteśmy, a my co rusz wymyślamy nowe miejsce na ziemi. Kanada, Honduras, Papua Nowa Gwinea itd
Nie są namolni i po krótkiej rozmowie oddalają się.
Chłopaki trochę darli łacha ze mnie, że ja już kolorystycznie pasuję do tubylców. W sumie to z natury mam ciemniejszą karnację, ale fakt, że w życiu nie byłem bardzie zjarany.
Wieczorem leżę i czuję dużą ulgę, że to już koniec ...... bo nie wiem, że to nie koniec przygód.
Kolacja, rotośâŚ..dużo rotosia i w kimę.