Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12.01.2020, 15:02   #53
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 31 min 36 s
Domyślnie




Zachód


1 stycznia 2020

Winda nie chce zadziałać. Stoję w gorącym podziemiu hotelowym na poziomie minus dwa. Zszedłem tam z odźwiernym, schodami dla pracowników po motocykl. Wprawdzie bez bagażu ale w ciuchach motocyklowych. Roztapiam się. Nie ma tu zwyczajnego wjazdu/wyjazdu. Jest stara winda towarowa. Wozi też samochody. Kilka tu stoi zaparkowanych.





Po interwencji konserwatora stary mechanizm w końcu zadziałał. Motocykl pojechał na górę sam, a ja znów po schodach.
Temperatura -1, słonecznie, bezwietrznie. Za rogatkami opustoszałego po Sylwestrze Belgradu, asfalt suchy. Jednak mój optymizm w ubieraniu się spowodował, że muszę zatrzymać się po kilkunastu kilometrach. Mokre ciuchy po saunie w podziemiu, zaczęły generować przenikliwe zimno. Przeprosiłem się z przeciwdeszczówkami i znów wciągnąłem foliowe rękawiczki ze stacji benzynowej.
Sto kilometrów dalej żadnych oznak zimy. Tylko lodowaty pęd powietrza w czasie jazdy przypomina, że to styczeń.
Ostatnią prawdziwą granicę Serbia-Węgry, przejechałem bardzo szybko. Serbia to może 5 aut i kolejka idzie sprawnie. Węgry to 3 rzędy długaśnych ogonków. Wyminąłem wszystkie auta i zaczekałem, aż ktoś uprzejmie wpuści mnie bez kolejki. Czekałem może dziesięć sekund.
Nieopodal Budapesztu zupełnie straciłem czujność drogową na rzecz zachwytu. Wprawdzie motocykl przestał stroić fochy i w tym temacie nuda ale słońce, czyste, błękitne niebo, sielski krajobraz, nawet jak na autostradę… Poczułem się jak na wyjeździe w środku wakacji.
Temperatura rośnie. Nie ma już mrozu. Termometr na stacji benzynowej pokazuje plus dwa. Zabieram kawę na zewnątrz i delektuję się dodatnią temperaturą.



Później już tylko słońce grzejące w plecy i prosta droga. To wspomnienie zostawię dla siebie na bardzo długo.
Za Budapesztem zachód. Znowu zrobiło się mroźnie. Krwisto-pomarańczowe koło właśnie stacza się za horyzont. Jest tłem dla znieruchomiałych wiatraków elektrowni wiatrowej. Nitka autostrady stacza się w dół, a ja chcąc nie chcąc, razem z nią. Samochody pędzą ale tylko te blisko mnie. Te w oddali jakby stały. Jak docenić wyjątkowość tego obrazu? Jak zapamiętać?
Jak każdy z nas, widziałem wiele zachodów słońca z kanapy motocykla. Jednak to zimowe wydarzenie jest wręcz hipnotyzujące.
Będąc blisko miejsca gdzie mam zamiar przenocować, zjechawszy w podrzędną drogę, sfotografowałem pozostałość po zachodzie.



Do hotelu 5km.



Jutro będę w Polsce.



Dystans 510km
Średnia ruchu 86.7km/h
Czas ruchu 5:52h




Zawiesina


2 stycznia 2020

Z premedytacją wyjechałem późno. Chciałem, żeby się trochę ociepliło. Prognoza zapowiadała +2. Jest -3 stopnie. Słonecznie i bez wiatru. Zgarniam szron z kanapy, mocuję bagaż.
Na wąskiej, podrzędnej drodze prowadzącej do autostrady, asfalt błyszczy się i mieni. Zamarznięte kałuże straszą. Ten jeden kilometr jadę o wiele za długo.
Jestem na autostradzie. Nie ufam drodze. Błyszczy się tak samo jak podrzędna. Nie mogę jechać lewym pasem. To za szybko. Uczepiłem się TIRa w odległości 5 sekund. To akurat tyle, żeby przy prędkości 90km/h nie szarpało. A jednak to za duża odległość. Wyprzedzający mnie autokar rozdziera przed sobą powietrze tak, że jego pęd łagodnie spycha mnie do skraju pasa. Na koniec wjeżdża między mnie a TIRa. Skręca dopiero gdzieś na rozjazdach. Znów przede mną żółta naczepa. Zbliżam się na odległość 2 sekund. To zbyt mało. Zawirowania trzepoczą mną jak chorągiewką. Wszystko wibruje. Przy 4 sekundach jest do wytrzymania. GPS pokazuje 89 km/h.
Za Bratysławą asfalt suchy. Wyprzedzam TIRa i rozpędzam motocykl do pełnej prędkości przelotowej.
Zapomniałem o paliwie. Żółta kontrolka zaświeca się tuż po minięciu stacji benzynowej. Po 30 km włączyłem trym ekodrajwingu Po 42km stacja. Okazuje się, że ta sama na której kiedyś już byłem. Wtedy było ciepło i pod dystrybutor podjechały imponujące, niebieskie ciężarówki teamu wyścigowego. Chyba Kawasaki. Jestem przed Brnem.
Ogrzałem się kawą i w drogę.
Słońce za plecami nie razi. Sucha droga, ja rozgrzany po wizycie na stacji i pełen zapału chcę wyprzedzić ciężarówkę do której już nieco za bardzo się zbliżyłem. Zmieniam pas a przede mną ściana. Dosłownie koniec drogi.
Szara substancja zagradza widok niczym zamknięte wrota czasoprzestrzeni. Nie widok. Cały świat. Nie ma łagodnego przejścia z widoczności do niewidoczności. Jest jak ściana. Odruchowo odpuszczam manetkę i wracam na prawy pas. Ciężarówka znika. Była i nie ma. Szaro-biała substancja wchłania i mnie. Słońce gaśnie. Jestem w innym wymiarze. Wszystko zmieniło się diametralnie. Asfalt pod kołami biały. Pobocze które ledwo widzę białe. Wyprzedzające mnie samochody wyłaniają się z szarej masy tuż za mną i znikają tuż przede mną. Właściwie nie samochody tylko ich światła. Mokre powietrze obłazi mnie jak zaraza z filmów post apokaliptycznych. Przeciwdeszczówki też są białe tylko przecinają je ślady po wodzie która nie zdążyła zamarznąć. Przestały tak chaotycznie łopotać. Są ciężkie. Mimo grubego ubrania czuję jak ziąb przenika przez wszystkie warstwy jakby ich nie było. Włączam grzane manetki. Tylko tyle mogę w tej chwili. Na deflektorze szyby zbiera się woda i natychmiast przymarza tworząc białą, coraz grubszą warstwę. Od czasu do czasu zbyt gruba warstwa zsuwa się gdzieś w nicość. Tak samo zsuwają się kawałki lodu z ciężarówki za której światłami jadę. Jakoś ją dogoniłem. Spadają tuż przede mną roztrzaskując się na milion kawałków. Zwiększam odstęp do sześciu sekund. Ciężarówka znika. Pięć sekund. Ledwo widzę światło przeciwmgłowe. Właściwie bardziej domyślam się, że jest. Tyle wystarczy. 70 km/h. Skorupę z szyby kasku zdzieram co chwila rękawicą. Stary, wysłużony kask daje już tylko względne ciepło. Jednak mimo pozamykanej wentylacji oddech zamienia się w parę. Skraplająca się para zachodzi coraz bardziej od prawej strony. Od lewej wolniej. Na dodatek chyba pinlock jest nieszczelny. Duża kropla pod swoim ciężarem spływa w dół. Tworzą się następne. Śliska droga nie pozwala mi zwolnić ani przyspieszyć. Trwam. Trwam a nadgarstek ani drgnie na manetce gazu. Czasem tylko czuję jak jakoś tak luźno robi się na kierownicy. Wiem co to znaczy. Obym upadł gdzieś na łuku. Nie tutaj. Na łuku.
Na kilka sekund przejaśnia się nieco, jakby słońce miało wygrać z masą zamarzającej mgły. I ujrzałem najpiękniejszy widok na świecie. Lodowa zawiesina oplątała się na drzewach, trawie, drodze, domach wiejskich, na barierze ochronnej i w tym przebłysku słonecznym wszystko skrzy diamentowo, opalizuje i błyszczy jak miliardy mikro fleszy fotograficznych. Tylko jakiś ptak drapieżny, może krogulec a może pustułka, zdaje się nie poddawać wszechogarniającej bieli. Przysiadłszy na słupku kontrastuje brązem swojego upierzenia z otaczającym, monochromatycznym światem.
Na te kilka sekund zapomniałem o lęku przed wywrotką, o tym żeby nie zgubić światła przeciwmgłowego przede mną i żeby utrzymywać szybę kasku we względnej widoczności. I na tych kilka sekund zapomniałem, o przeszywających dreszczach zimna. Zaraz jednak znów wpadam w świat bez wizji. Znów szukam czerwonego punktu. Znowu dreszcze przypomniały gdzie jestem i co mam robić. Czyli nic. Czekać albo zatrzymać się. Nie zatrzymałem się choć chciałem. Dwa razy zobaczyłem zjazd na stację benzynową kiedy był nie przede mną a obok…

Ponad 70 km trwało moje czekanie na wyjazd z ciężkiej, lodowej zawiesiny. Zatrzymałem się dopiero 122 km przed dzisiejszym celem, kiedy słońce wygrało z ponurą ścianą.





Na stacji ustaliłem dokąd dojadę i gdzie będę nocował. Jak zwykle w tej podróży. Wypiłem wrzątek niemal duszkiem, zjadłem gorącą nie za dobrą kanapkę, pobarłożyłem trochę rozmyślając o następnym i o poprzednich wyjazdach.



Naprawiając pinlock, patrzyłem na zmarzniętych ludzi w podkoszulkach i tych modnych, za krótkich skarpetkach które zawsze złażą z pięt do buta. Przeszli może 10 metrów od samochodu do budynku stacji. Na stacji rozcierają ręce, rozglądają się za ciepłymi napojami, tupią nogami jakby wyszli z zaspy śnieżnej. Żyjemy w absolutnej izolacji. Jechali przecież tą samą drogą co ja. Innej nie ma. Widzieli co ja ale nie mogli poczuć tego widoku. Myślę, że jeżdżąc samochodami dobrowolnie upośledzamy się na to co nas otacza. Nie w złym znaczeniu. Po prostu nie można poczuć wszystkiego zza szyby auta.
Pewnie ktoś zauważył ten niesamowicie nieziemski obraz jaki nieudolnie opisałem wyżej. Ten przebłysk geniuszu natury. I mógł powiedzieć do współpasażera – spójrz jakie to piękne. I może dyskutowali o tym co widzieli. Może nawet opowiadaliby przyjaciołom. Co więcej można? - ktoś zapyta. Można poczuć to na co się patrzy. Można poczuć lęk, zaraz potem zachwyt, fizycznie skonfrontować się z sytuacją. Zmarznąć na kość a potem czuć jak gorąca herbata rozlewa się po całym ciele. Przeżyć zwątpienie, ulgę, bezsilność wobec sytuacji. Można usłyszeć jak hałas zmienia swoje brzmienie w gęstym, mokrym powietrzu. Mieć satysfakcję. Móc wspominać. Wiedzieć lepiej.
Wydaje się, że widzieć to zapamiętać a poczuć to mieć dla siebie. Chyba dlatego wybraliśmy motocykl do podróżowania. Chyba między innymi dlatego jesteśmy motocyklistami. Możemy mieć więcej z jednego przejechanego kilometra.



A może zwyczajnie coś mi się w głowie uroiło.
Z przyczyn technicznych zdjęć opisywanych zdarzeń nie będzie.
Dziś dojechałem do Rudy Śląskiej. Dziś też wygrałem los na loterii. To był najtrudniejszy dzień tego wyjazdu. Może też i najpiękniejszy…





Przypadkowo wybrałem hotel w którym już kiedyś nocowałem przyjechawszy na festiwal filmów motocyklowych. Co za zbieg okoliczności.
Jutro ostatni dzień podróży.



Dystans 459km
Średnia ruchu 89.3km/h
Czas ruchu 5:08h

CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem