Jak pasy zapięte to jedziemy dalej

.
Rano budzi mnie telefon. Co za cholera? Dzwoni Jurek. Wstawaj, bierz Franza i przyłaźcie na śniadanie. Złażę na dół bo Franek jeszcze się zbiera i lecę na śniadanie, które podają w budynku obok. Skromnie. Jakaś kasza na mleku i trochę sera, chleb, jakieś owoce. Kawa, herbata.
Po śniadaniu pakujemy toboły bo czas się zbierać ale że w nocy padało to część rzeczy mamy mokrych. Na szczęście słońce pali już niemiłosiernie więc rzucam bety na słońce i leniuchuję w oczekiwaniu aż podeschną na tyle aby można je było założyć. W końcu zapakowani, możemy ruszać. Postanawiamy na pierwszy ogień wziąć wodospad, którego reklamę widzieliśmy na ścianie hotelu. Namierzamy miejscówkę z grubsza i lecimy. Wiemy, że kolejnym etapem podróży będzie opuszczone miasto Gamsutl stąd również wiemy, że będziemy musieli wrócić w okolice Gunib aby tam się dostać. Czyli wracamy w zasadzie po śladach i dopiero dalej.
Tankujemy i gonimy.
Pierwszy cel na dziś to ĐĄĐ°ĐťŃинŃкиК ĐОдОпад. W sumie to niedaleko. Mamy do zrobienia jakies 20 kilometrów ale szutrówkami. Wodospad znajduje się w okolicy wsi ХиНŃĐ°. Droga jest piękna. Jako, że foty mi gdzieś poginęły to wrzucam co mam.

Górki, pagórki, fajna trasa. W oddali widać jakieś płaskowyże.

Dolatujemy do zajebistej miejscówki, idealnej na biwak. Niestety mamy południe więc na biwak nie pora.
Upał jak cholera i posiedziałoby się w takiej dziupli z chłodną wodą.

No ale trzeba jechać dalej. Wioska tuż obok. Na wjeździe do wsi znajduje się brama. Początkowo myśleliśmy że to prywatna posesja ale doszedłem do wniosku, że to po to aby bydło nie uciekało w pola. Otwieramy , wjeżdżamy i zamykamy.
Dojeżdżamy do miejsca gdzie zaczyna się ścieżka w kierunku wodospadu. Zostawiamy bety i motocykle pod opieką chłopaków, którzy prowadzą coś w rodzaju knajpy. Wokół szwęda się kilka osób , widać że to turyści.
U chłopaków zamawiamy żarcie tak aby przygotowali je gdzieś za godzinę jak wrócimy. Walimy więc w kierunku wodospadu.
Docieramy do tego miejsca ale jest tak ślisko, że naprawdę nie rozumiem jak ci ludzi po tym chodzą. W końcu uznaję że lepiej zaatakować podejście bez butów bo jest lepiej niż w klapkach.

Wewnątrz bardzo ciekawe formacje.

A sam kanion może nie wygląda ale jest dość głęboki.

Woda jest bardzo zimna.

Na wyjściu z jamy jest bardzo fajna sadzawka z czyściuteńką wodą ale niestety kąpie zakazana z racji tego, że to ujęcie wody pitnej dla wioski.

Wydostajemy się z kanionu i wracamy do chłopaków, którzy przygotowali nam szamanie.

Spożywamy posiłek i pomału planujemy odwrót bo musimy jeszcze dotrzeć do Gamsutl.
Opuszczone miasto znajduje się tutaj.
https://www.google.com/maps/place/42...9!4d46.9971834
To niby zaledwie 20 km ale to nie takie proste w tych rejonach. Nie da się jakoś szalenie pogonić ani po szutrach ani po czarnym. Jest ciasno, miejscami ruch jest spory a do tego mnóstwo serpentyn
Samo miasto Gamsutl leży na ok 1500 m npm i nie jest dostępna najłatwiej.
Zanim tam jednak dotrzemy musimy dojechać w okolice Gunib i zrobić zakupy a następnie dostać się jakoś w górę. Tracka mamy to lecim. Zatrzymujemy się przy trasie i część z nas robi zakupy spożywcze a część kupuje piwo na rozliw w barze przy drodze.
Nad drzwiami oczywiści czas odmierza zegar z wodzem.

Zapomniałem dodać że ledwo ruszyliśmy zaczęło padać. Może nie jakoś dramatycznie ale nie był to kapuśniaczek. Lecimy i po krętych drogach mija nas autobus pełen ludzi, w większości kobiet z których co najmniej połowa wystaje przez szyby i macha nam wesoło. Nam już tak wesoło nie jest bo pojazd wzbija tumany tego co właśnie spadło i jest jeszcze bardziej mokro. Na szczęście lada moment jesteśmy prawie na miejscu. Zjeżdżamy z czarnego a gruntówkę, która po opadach zmieniła teren w grzęzawisko. Przed nami zajechał wspomniany autobus, z którego wysypały się te kobitki i przewodnik płci męskiej. Utwierdzamy się w przekonaniu, że nasza trasa jest dobra. Autobus jak tylko wysadził pasażerów zawraca ale na tym grzęzawisku wcale mu nie idzie. Tańczy na boki, koła buksują ale widać że kierownik ogarnięty i po chwili udaje mu się wydostać na twardszy kamienisty odcinek gdzie koła łapią jaką taką przyczepność.
My jednak po tej brei musimy jakoś zjechać na dół i wodzę że tam dalej jest już w miarę twardo ale droga pnie się w górę i na tej mokrej glince łatwo tam podjechać nie będzie.
Zjeżdżamy pomalutku na dół w kierunku mostu ma rzeczce tak aby nie stracić trakcji i nie popłynąć w dół zbocza. Z bólem ale się udaje. Mijamy kobiety, które wysiadły z autobusu i pomału pniemy się do góry. Droga jak to droga. Śliska, trochę kamienista, deszcz pada nieprzerwanie. Nie jest fajnie.
Jadę pomału na tyle na ile pozwala nawierzchnia i przyczepność opon. Udaje się podjechać z bólem do miejsca gdzie zastaliśmy zaparkowaną terenówkę. Dalej jest ciut bardziej kamieniście niż błotniście i zakładam, że możemy podjechać wyżej. Żeby było łatwiej idę z buta sprawdzić teren coby potem nie zjeżdżać po śliskim z duszą na ramieniu. Niestety od miejsca do którego udało się dotrzeć mamy tylko kawałek prostej, może ze 100 metrów i dalej już jechać się nie da. W miejscu, w którym stoimy nie bardzo jest jak założyć biwak bo nie ma płaskiej przestrzeni. Widzimy jednak fajną półkę w dole, serpentynkę niżej. Zjeżdżamy ale niestety na półkę gdzie można postawić motocykle nie da się wjechać bo mamy pion po skałach z 10 metrów. Da się jednak bezpiecznie i bezproblemowo zejść. Planujemy założyć tutaj biwak. Parkowanie motocykla na górze i znoszenie tobołów w dół nie podoba się Franzowi i postanawia on zjechać jeszcze jedną serpentynę niżej gdzie jest jakiś domek pasterski i planuje na jego strychu spać bez rozkładania namiotu.
Jak postanowił tak zrobił a my tymczasem postanowiliśmy zagospodarować pole poniżej.
Deszcz trochę zelżał ale ciągle siąpi. Pomału znosimy bety i rozbijamy namioty. Miejsca jest w bród a i opału nam nie brakuje. Jedno drzewo daje jakąś osłonę przed deszczem.
W tym czasie kobitki z autobusu mijają nasze obozowisko pnąć się w górę. Koduję czas, żeby sprawdzić ile zajmie im podejście i zejście.

Udaje się rozpalić ognisko i próbujemy podeschnąć bo na razie ciuchów motocyklowych nikt nie ma odwagi zdjąć żeby cywilnych nie pomoczyć.

Pogoda pomału zaczyna się poprawiać i na stokach gór pojawiają się promyki słońca.

Pojawia się tęcza. To dobry znak.
Ognisko mimo, że drzewo mokre trochę się rozbuchało więc ciuchy z doopy , na kamień i suszymy.

Franz wybrał lokal na dole przy domku pasterskim.

To teraz musiał dymać pod górę aby się browca napić.

Pomału zapada zmierzch.

Za to po deszczu nie ma już śladu i ognicho się rozbuchało fest.

Pomału walimy do spania. Zapomniałem dodać że kobitki odkąd nas minęły to z powrotem wracały po około 2 godzinach. Postanawiam wstać przed wschodem słońca i zaatakować szczyt tak aby móc zobaczyć wschód słońca z góry. Zapowiada się piękny dzień bo po opadach ani śladu a niebo upstrzone gwiazdami.
Dziś minęły 3 tygodnie odkąd wyjechaliśmy z Polski. Pomału należy się zbierać w kierunku domu ale jeszcze nie dziś ani w ciągu najbliższych. Na opuszczenie Rosji mamy jeszcze ok 10 dni ale trzeba jakiś zapas zostawić na wypadek jakiegoś fakapa.
Jutro w górę przed świtem.