Kolejne dni to kolejne kilometry. Już jest z górki.
Gdy zatrzymujemy się w kazachskiej wiosce pod sklepem, podchodzi do mnie kobieta z dzieckiem w wózku. Przetarła dłonią moje zakurzone sakwy a następnie wtarła ten kurz dziecku w policzki. Nie wiem co to dokładnie oznaczało ale stawiam na to, że dzięki temu dziecko będzie kiedyś takie fajne jak my
W ostatnią noc na stepie przeżyliśmy małą burzę piaskową. Wiało tak, że namiot trzymałam rękami bo kładł mi się na twarz a piach wsypywał się przez każdą możliwą szczelinę. Ciekawe doświadczenie ale na drugi raz rozkładam porządnie namiot.

Słońce zachodzi. Zbliżamy się do granicy.

Nie ma dużo ludzi ale ustawiamy się grzecznie w kolejce. Nie zsiadam z motocykla, nie stawiam go też na kosie.
Bartek zaczął coś kombinować w kuckach przy Tenerze. Pech chciał, że wstając zahaczył o Trampka przewracając mnie z nim. Zgadniecie co się stało?
200 kg motka plus bagaże upadło na moje i tak już nadwyrężone lewe kolano. Ból znów był mega mocny. Rozkleiłam się.
Znowu miałam problem z chodzeniem, podniesieniem nogi na podnóżek, zejściem z motocykla...
Byłam mocno wkurzona, że Bartek tak nieostrożnie wstał...
W tamtym momencie chciałam jak najszybciej dojechać na jakiś nocleg dlatego po formalnościach na przejściu szybko pognałam w stronę rosyjskiego przejścia. Tam poszło w miarę szybko.
Noclegu szukaliśmy po ciemku. Właściwie to chłopaki szukali a ja jechałam przed siebie. Nie miałam siły, ból był coraz większy.
Gdy się zatrzymaliśmy na chwilę to runęłam na asfalt razem z Trampkiem.
Wtedy zapadła decyzja, że zostajemy tu gdzie jesteśmy. Parę metrów od asfaltu była łąka.

Następnego dnia po nasmarowaniu kolana i wzięciu przeciwbólowych było już trochę lepiej ale i tak martwiłam się czy nie wrócę do Polski prosto na stół operacyjny...
Lecimy przez Rosję. Nagle Marek się zatrzymuje. Ja z Bartkiem również.
Łukasz pognał dalej.
Okazało się, że padły łożyska w kole. Na szczęście kilka metrów dalej jest parking. Zjeżdżamy tam a Bartek zostawia motocykl przy drodze by nas Łukasz zauważył jak się zorientuje, że nas nie ma.
Na parking wbija też ciężarówka. To świetnie bo na pewno ma młotek.
Jesteśmy godzinę w plecy ale ważne, że łożysko zmienione i możemy spokojnie lecieć dalej.
Łukasz do nas nie wrócił. Czekał 20 km dalej. Pewnie nie patrzył w lusterka

Tymczasem dojechaliśmy do granicy z Ukrainą.
Po obiedzie postanawiamy z Bartkiem, że się odłączamy. Łukasz chce już szukać noclegu a my chcemy jeszcze setkę zrobić.
Ostatecznie ciągniemy wspólnie do noclegu.
Tam uzgadniamy, że my się odłączamy bo chcemy wcześniej wstać i dojechać na raz do Polski. Łukasz z Markiem nie śpieszą się, chcą objechać Kijów.
Tak więc o 6 rano byliśmy już gotowi do wyjazdu. Marek wstał do nas by się pożegnać i pognaliśmy.
Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy i bez większych przygód dojechaliśmy do granicy. Jeszcze tylko kolacja w knajpce w której byliśmy pierwszego dnia podróży.

Na przejściu w Budomierzu trochę nam się zeszło.
Po stronie polskiej trafiliśmy na przesympatyczną panią celnik, która bardzo była zaciekawiona naszym wyjazdem. Porozmawialiśmy chwilę i trzeba było się zbierać bo słońce zaczynało zachodzić.
Odjeżdżamy kawałek i starą dobrą zasadą - pierwsza w lewo znajdujemy fajną polankę przy lesie.
Mimo, że do domu jeszcze 500 km, my już szczęśliwi dzwonimy do rodziny, że jesteśmy już w Polszy. To było w sumie fajne uczucie. Po tak długim czasie być już u siebie w kraju
W następnym poście zrobię krótkie podsumowanie. A w przyszłym tygodniu wrzucę niedługie wideo z wyjazdu. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam i wybaczycie mi, że tak długo to trwało