DZIEŃ 3
Przed podróżą idziemy na chwilę nad rzekę, pooglądać rybki i takie tam.
1.1.jpg
2.jpg
3.jpg
4.jpg
Na szybko klecę w Locusie trasę do Sejn. Gadamy chwilę z właścicielem przybytku, który wpędza nas w lekki stresik pytaniem czy sprawdzaliśmy czy nie ma problemów z przekraczaniem granicy. Cóż. Sprawdzaliśmy. Jakieś 2 tygodnie temu... Dochodzimy do wniosku, że teraz to się już nie ma co zastanawiać, za kilka godzin sami dowiemy się jak jest.
Ciekawostka - po drodze z Jałowego Rogu do Sejn jest ponad dziesięciokilometrowy odcinek szerokiego szutru przez las prostego jak w mordę strzelił. Aż dziwnie się to jedzie

W ogóle - jak wiadomo - te rejony obfitują w szutry, ale takie jakieś lepsze, niż te przy Bugu. Ciekawsze i jednak na zmianę z innymi rodzajami dróg.
5.jpg
Z Sejnami wiążemy spore nadzieje - po pierwsze zakupy w najbardziej dochodowej Biedronce w Polsce (serio, niektórzy Litwini wychodzą z niej nie z jednym, ale z kilkoma wyładowanymi po brzegi wózkami zakupowymi), po drugie zakup łożysk. Przecież, jak już wcześniej ustalono, nie będzie problemów z dostanie, bo to standardowy typ. Co nie? Niestety, jeden sklep najwyraźniej przestał istnieć, a kiedy Maciek poszedł popytać w okolicy, mnie dopada pierwszy urlopowy deszcz. Szczęśliwie znika równie szybko, jak się pojawił - choć zostawi po sobie bardzo malownicze chmury. W miejsce deszczu pojawia się Prince. Oczywiście bez łożysk.
Wyjeżdżając z Sejn znajdujemy najpiękniejszy w Polsce sklep rolniczy zlokalizowany w młynie z 1921 roku. W środku niestety mniej oszałamiający, ale z zewnątrz jest na co popatrzeć.
6.jpg
No ale łożysk do mojej Zebry ni majo
I tak oto bez nowych łożysk kierujemy się do przejścia granicznego w okolicach Berżnik. Berżników?

W okolicy miejscowości Berżniki. O. Zaraz za nią zaczyna się droga szutrowa wjeżdżająca w końcu w las, szeroka i dość równa. Przy niej kawałek dalej znak, a nad nią baner jak na festynie. Cóż. Można powiedzieć, że problemów z przekroczeniem granicy nie stwierdzono

Za to zaraz za znakiem droga przestaje być równym szutrem i - choć nadal tak samo szeroka - zmienia się w typową leśną drogę z dziurami i kałużami. Co zauważamy nie jako jakąś przykrość, ale jako ciekawostkę.
7.jpg
8.jpg
9.jpg
Oczywiście przegapiłam "nasz" zjazd w lewo, ale ponieważ wcześniej analizowałam okolice i wiem, że zaraz będzie następny, to nie zawracamy. Tym sposobem znajdujemy się na całkowicie prostej i bardzo szerokiej drodze z głębokiego piachu.
piach.jpg
Pojawiają się na niej górki i dołki, ale przez jakieś 5 km jest to tyłek do tyłu i trzymanie manety, żeby się nie zapaść, a ja już się zastanawiam jak pięknego orła wywinę, kiedy w końcu będzie trzeba zwolnic i z niej zjechać - bo trzeba Wam wiedzieć, drogie dzieci, że ja sobie zupełnie nie radzę ze zmianą kierunków i prędkości w głębokim piachu

Szczęśliwie zjazd wypada akurat na górce, a na górce jest trochę stabilniej i udaje się wykonać ten przerażający manewr bez przygód.
A potem było już tylko lepiej...
Oczywiście niewielka w tym moja zasługa, bo rysując trasę jestem w stanie sprawdzić jedynie z grubsza czy faktycznie jest tam droga, czy nie jest asfaltowa i czy nie prowadzi przez jakiś park krajobrazowy - ale znowu jestem z siebie dumna, bo znowu wyszła mi piękna trasa. Lasy, pola, łąki, jeziora, ścieżki, którymi ostatni raz ktoś jechał w czasach elektryfikacji wsi, komuś przejeżdżamy przez gospodarstwo, ale macham panom siedzącym na ławeczce - odmachują ręką, a nie widłami i pochodniami, więc chyba nie mają pretensji.
gosp1.jpg
gosp2.jpg
gosp3.jpg
10.jpg
11.jpg
12.jpg
13.jpg
14.jpg
15.jpg
16.jpg
17.jpg
18.jpg
19.jpg
20.jpg
21.jpg
22.jpg
23.jpg
24.jpg
Raz się prawie wywracam, bo za dużo rzeczy na raz - wąska kręta ścieżka, krzaki wpadające w gogle, ogarnianie nawigacji. Za późno się orientuję, że skręcamy właśnie o tu, głupie hamowanie, droga, w którą skręcam, prowadzi do góry, jest przeorana wzdłuż śladami potoków deszczu, które najwyraźniej niedawno temu płynęły, w tym wszystkim jeszcze kamienie. I finalnie utrzymuję pion, ale pakuję się w krzaki

Zanim przestaję się śmiać, Prince już ciągnie Zebrę za ogon, żeby nas wyciągnąć z krzaków i ustawić z powrotem na dróżkę
Był też slalom między słupami energetycznymi. Nadal się zastanawiam czy puszczenie drogi slalomem, a nie prosto z jednej strony, miało jakiś cel czy to tylko po to, żeby się nie nudzić podczas jazdy
slalom.jpg
Cywilizacji tyle, co nic. Miejscami musimy przejechać kilkaset metrów asfaltowymi drogami, pięknymi, równymi, szerokimi... i praktycznie pustymi. Oczywiście całe mnóstwo słynnych litewskich szutrostrad.
szutry skrzyzowanie.jpg
Przez łąki z czarnoziemami docieramy nad jezioro Duś, które odrobinkę mnie zawiodło, bo na mapach googla droga była żwirowa, a teraz jest równy asfalt, ale powiem Wam, że i tak było warto! Wbijamy na górkę (żeby wystarczyło później zepchnąć Świnkę z góry na dół celem odpalenia i żeby dzięki temu Maciek nie musiał jej kopać

) i delektujemy się okolicą. Przed sobą mamy jezioro, które jest naprawdę duże i bardzo malownicze. Za sobą - pasące się krowy i spacerujące bociany. A wszędzie wokół kwitnąca łąka. Zdecydowanie nie ma na co narzekać!
czarnoziem.jpg
jez1.jpg
jez2.jpg
Korzystając z pierwszego postoju na obcej ziemi bierzemy się za włączanie roamingu. Prawdę mówiąc takie z nas obieżyświaty, że ostatni raz za granicą byliśmy kilka lat temu, kiedy podczas urlopu na Dolnym Śląsku zahaczyliśmy o Czechy. Pamiętam, że wtedy roaming włączył się sam (i to nawet nie proszony, bo tam, gdzie nocowaliśmy, silniej łapało sieci czeskie niż polskie, więc nawet w Polsce telefony działały na czeskich sieciach). Nie jestem mistrzynią obsługi nowoczesnych technologii, więc chwilę zajmuje mi nawciskanie odpowiednich guziczków, żeby złapać zasięg. Z telefonem Maćka mamy jakiś grubszy problem, ale dochodzimy do wniosku, że zajmiemy się tym później.
Niechętnie, ale porzucamy naszą malowniczą łąkę na wzgórzu, jezioro, krowy i bociany.
Kilka razy okazuje się, że mapa mapą, a życie życiem. Raz musimy zawrócić, bo droga po prostu znika i absolutnie nie widać sensu jechania "na dziko". Raz jedziemy sobie drogą między zbożem zgodnie z mapą, tylko ślady wyjeżdżone przez koła samochodów robią się coraz węższe, coraz bledsze... próbuję jechać miedzą, ale jest zbyt wąska, zbyt wyboista i zbyt zarośnięta. Niestety wynosimy w butach kilka kłosów. Nieładnie, ale naprawdę droga po prostu zanikała stopniowo, więc trudno było w porę zareagować - no i w sumie to do końca jedziemy cieniem, jaki został po drodze, więc teoretycznie nie wjechaliśmy po chamsku człowiekowi na pole!
zboze.jpg
Raz wywalam się w zastygniętej koleinie i ląduję na ziemi między kłosami zbóż. Przywaliłam łokciem i dobrze, że byłam w zbroi, bo ja naprawdę nie wiem jak te biedny roślinki w tym rosną. Kolor piachu, a twarde tak, że równie dobrze mogłabym walnąć o beton.
A raz wpierdzielam się w zaorane pole, bo na mapie mam jeszcze dobre kilkaset metrów prostej drogi, która dopiero później ma skręcić w prawo, ale za lekkim wzniesieniem okazuje się, że jednak psikus, aktualnie droga odbija już, teraz, natychmiast. Prędkość była za duża na reakcję, ale na szczęście na zaoranym polu nie narobiłam nikomu żadnych szkód, za to śmiałam się z siebie dość długo.
W pewnym momencie jadąc przez las zauważamy przy drodze stojące samotne quady. Okazuje się, że to lokalne chłopaki się bawią i najprawdopodobniej słysząc, że się zbliżamy, postanawiają podnieść dla nas drzewo, które zwaliło się na drogę. Cóż, dziś nie będzie narzekania na dzisiejszą młodzież
pomocnicy.jpg
Były też i takie miejsca, gdzie droga nagle znikała, ale przecinając łąkę udawało się dotrzeć do najbliżej istniejącej ścieżki.
zagubieni.jpg
Na kilku ścieżkach spotykamy stada krów, które musimy minąć w takiej odległości, że niemal wystarczyłoby wyciągnąć rękę, żeby je pogłaskać. Oczywiście zwalniamy tam do prędkości minimalnej i staramy się robić jak najmniej hałasu (co wychodzi nam raczej kiepsko, ale liczą się chęci!). Fajne jest to, że większość ma nas w nosie. Niektóre faktycznie widać, że się stresują, ale niektóre wręcz wyglądają na zaciekawione
krowa1.jpg
krowa2.jpg
Ostatecznie jeśli chodzi o litewski TET, to wykorzystujemy jakieś 8 km przy samym Kownie

Kawałek przed miastem, w którym przecież mamy spędzić 2 noce, sprawdzam szybko oferty na Booking i zaklepuję nam pokój w hostelu za szalone 36 eurasów za 2 noce dla 2 osób. Nie wiem co mam napisać o tym miejscu, bo teoretycznie spoko, bo pokoje takie raczej typowo pracownicze, ale łazienka czysta i w ogóle. Nawet ręczniki dostaliśmy. Właściciel od razu powiedział, żebyśmy motocykle wstawili za bramę, więc miło. I wiaderko i płyn do prania filtrów powietrza pożyczył. Więc znowu miło. I po polsku mówi, a to wygodne, bo choć przed wyjazdem chciałam być porządną turystką i nauczyć się chociaż mówić po ichniemu podstawowych zwrotów jak "dzień dobry" czy "dziękuję", to ten język jest dla mnie kompletnie nie do pojęcia - jeszcze o ile wersja pisana wydaje się nawet podobna miejscami, wręcz wygląda jakby dodawali tylko "os/as" (telefonas) albo "ai" (pomidorai) na koniec polskich słów, tak to, co słychać kiedy mówią nie tylko nie przypomina mi żadnego znanego języka, ale również kompletnie nie łączy się z tym, co widzę napisane (na przykład kiedy lektor w autobusie czyta nazwy przystanków, które są napisane na rozkładzie). Wracając... Niby wszystko ok, ale właściciel miał specyficzne poczucie humoru, którego kompletnie nie rozumiałam i nie widziałam dlaczego nagle wybucha śmiechem i klaszcze w ręce, a do tego zdarzyły mu się dość niestosowne żarciko-propozycje. Więc w sumie ok, ale jeśli jesteś samotną kobietą, to może przenocuj gdzie indziej, bo o ile nie podejrzewam, żeby miało dojść do czegoś złego, to po co narażać się na takie dziwne teksty?
Ale jeszcze zanim dojechaliśmy do hostelu, żeby dowiedzieć się tego wszystkiego, to bardzo duże wrażenie robi na nas zapora na Niemnie. Głównie za sprawą dolnej części rzeki, która jest niby uregulowana, ale jednak nie do końca. Niby pod zaporą, ale nadal bardzo szeroka. Niby z obydwu stron ograniczona murami, ale jednak pomiędzy nimi znajduje się szeroki i urozmaicony świat rozlewisk i kwitnących łąk. A do tego industrialne zabudowania elektrowni wodnej.
Tego dnia niewiele już jesteśmy w stanie zrobić, zanim padniemy. Idziemy jeszcze tylko do supermarketu po jakieś zakupy i dochodzimy do wniosku, że oesu jak tu drogo. Szukamy jakichś lokalnych przysmaków, ale głównie trafiamy na suszone ryby, więc ostatecznie kończymy na chlebie, wędzonym topionym serze, jakichś czosnkowych chrupkach i czekoladzie z kaszą gryczaną i bananami

o dziwo - całkiem dobra.
promki 39.1.jpg
Ja jeszcze zdążyłam zrobić szybkie pranie, żeby zdążyło wyschnąć na balkonie zanim znowu wyruszymy w podróż, próbujemy odpalić netflixa, ale po niespełna 15 minutach po prostu idziemy spać, tak jesteśmy wypoczęci od tego urlopu
hostel 40.1.jpg