Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31.01.2022, 16:43   #40
_-aska-_
 
_-aska-_'s Avatar


Zarejestrowany: Oct 2018
Miasto: Warszawa
Posty: 442
Motocykl: Yamaha Radian&WR250F
_-aska-_ jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 3 dni 11 godz 33 s
Domyślnie

Dobra, czas kończyć zanim dostanę bana za wstawianie postów bezpośrednio pod swoimi poprzednimi postami 😉

DZIEŃ 7

To była śmieszna noc, bo co jakiś czas budziły nas te bestie, które towarzyszyły nam wieczorem - i nie chodzi o koniki, tylko o komary. Przelatywały tuż nad głową, więc człowiek się budził, żeby je ubić, a wtedy okazywało się, że faktycznie są tuż obok ucha, ale na zewnątrz namiotu. Dobry namiot, grzeczny namiot, nie wpuszczał potworów do środka.

KOMARY.jpg

Ja jednak budzę się myśląc o czymś zupełnie innym, niż te krwiożercze bestie. Prawdziwki... te cholerne prawdziwki...

Ale przecież rosną tuż przy drodze, którą może i prawie nikt nie jeździ, ale ludzie spacerują tamtędy. Na pewno ktoś je zabrał. Nie siedzą tam biedne, samotne, niekochane... Mój wewnętrzny grzybiarz jednak wygrywa tę walkę i po ogarnięciu się z grubsza idę sprawdzić. Kurna. Są. No to biere! Ograniczyłam się do tych mniejszych, bo łatwiej będzie jakoś upchnąć. Wymyśliłam, że potrzebuję torby materiałowej (żeby nie skisły w folii) i zawieszę je na wierzchu na plecaku. Powinno się udać. Niestety nie udało mi się zdobyć torby materiałowej, ani nawet papierowej, za to ucięłam sobie dłuższą pogawędkę z właścicielem "naszego" campingu, o życiu, polityce, naturze, turystyce, Warszawie i okolicznych lasach. A potem przekroiłam moje piękne grzyby i okazały się robaczywe, więc problem transportu rozwiązał się sam.

grzyby.jpg

Do domu jeszcze szmat drogi, wiemy, że zmęczenie zbierane pieczołowicie przez ostatnie dni nie pomoże, więc ogarniamy się w miarę wcześnie i przed 10 jesteśmy znów w drodze. O dziwo jedzie mi się całkiem miło, niemal kompletnie nie pamiętam jak bardzo już nie mam sił. Z drugiej jednak strony jak teraz zajrzałam do osi czasu, żeby poskładać okruszki do opowieści, to kompletnie nie mogę sobie przypomnieć po jaką cholerę byliśmy na dwóch stacjach benzynowych w odstępie 34 km. W ogóle byliśmy na stacjach benzynowych? Nie wiem. No jak googiel mówi, że byliśmy, to byliśmy, ale najwyraźniej mózg już mi leciał na oparach i nie zanotował. Może Prince będzie coś pamiętał.

Pierwszy postój wart zapamiętania zaliczyliśmy po godzinie 13 - jechało mi się przyjemnie, ale żeby nie nadwyrężać organizmu robimy postój nad Bugiem. Pół godzinki relaksu nad wodą i można lecieć dalej!

bug1.jpg
bug2.jpg
bug3.jpg

Tyle tylko, że.... te pół godzinki odpoczynku przerwało w jakiś sposób dopływ energii, więc wsiadam na motór i kompletnie nie mam ochoty ani siły jechać. No ale co robić? Trzeba jechać. Jesteśmy akurat gdzieś w połowie tego makabrycznie nudnego szutrowego odcinka prowadzącego wzdłuż wału, który to odcinek tak bardzo znudził nas pierwszego dnia. Czasem więc urozmaicamy sobie drogę i kiedy pojawia się ścieżka prowadząca na drugą stronę wału, korzystamy z okazji, żeby pojeździć ścieżką po łące, zamiast nudnym prostym szutrem. W końcu jednak zarządzam, że koniec urozmaiceń, bo czas ucieka, zmęczenie narasta, a my wcale nie ujechaliśmy jakoś bardzo daleko. Ponieważ ten kawałek jest tak prosty i nudny, to nie obserwuję zbyt bacznie nawigacji, czasem nawet Maciek jedzie przodem, no bo gdzie się niby zgubić na prostej drodze wzdłuż wału? No cóż. W pewnym momencie patrzę na ekran telefonu i zauważam, że jednak można się zgubić na prostej drodze wzdłuż wału, bo oznaczający nas trójkącik przemieszcza się po mapie heeeen daleko od czerwonej linii zaplanowanej trasy. Akurat Maciek na Śwince leci przodem, mija skrzyżowanie dróg i wybiera oczywiście tę wzdłuż wału, ja jednak wiem już, że prowadzi ona w kompletnie złym kierunku, dogonić go nie dogonię, więc staję z nadzieją, że zauważy i zawróci. Zauważył i zawrócił, ja w tym czasie obejrzałam sobie na telefonie okoliczne ścieżki i wybrałam tę, która najszybciej doprowadzi nas z powrotem na ślad. I tak oto jedziemy sobie drogą szutrową, która zmienia się w drogę polną, która zmienia się w ścieżkę, która to czasem znika, żeby pojawić się znowu kawałeczek dalej, a która ostatecznie doprowadza nas do miejsca, w którym dowiadujemy się, że "droga najkrótsza", to nie zawsze to samo, co "droga najszybsza".

Ja kompletnie nie chcę żadnych nawet najmniejszych wyzwań. Chcę do domu. Maciek dzielnie idzie sprawdzić czy przeszkodę wodną, która to radośnie rozpościera się przed nami, da się przejechać i po szybkim taplaniu w błotku wyrokuje, że jedziemy. On przodem, ja za nim. Wiadomo, że na miękkim podłożu najważniejsze jest, żeby się nie zatrzymać, bo wtedy się człowiek z moturem zapada i tyle go widzieli. I właśnie dlatego, kiedy widzę, że Maciek zaczyna walczyć przy drugim brzegu, dopada mnie zwątpienie i się zatrzymuję. Próbuję ratować sytuację, ale oczywiście tylko ją pogarszam i zakopuję tylne koło na amen. W czarnej śmierdzącej brei, która wlewa się też do butów. Jest bosko.

Maciek w tym czasie skończył kąpiel błotną Świnki i przybywa z odsieczą. Najpierw próbuje pomagać siedzącej na motocyklu mi, ale szybko zgodnie uznajemy, że ja to sobie już pójdę, a on zajmie się resztą. No dobra. Trochę pomagam ciągnąc za uchwyt, ale ostatecznie idę sobie na drugi brzeg czekać aż Maciek z Zebrą też tam dotrą. I to czarne śmierdzące błoto wlewające się do butów... I komary. I upał. I zmęczenie. Zaraz. To jak to szło z tymi urlopami? Że one są po to, żeby wypoczy... wypo... wypoczywać? Jakoś tak chyba.

Na szczęście udało się w końcu wrócić na nudny prosty szuter i próbowałam nadgonić. Nie jest to proste, kiedy człowiek czuje, że nie może szaleć, bo w takim stanie ciała i umysłu w razie jakiejkolwiek sytuacji wymagającej szybkiej reakcji po prosto nie ogarnie. Ale staram się, droga prosta, więc co niby miałoby się dziać? No dobra, to martwe zwierzątko, które chyba było bobrem, leżące przy drodze sugeruje, że jednak nie ma co szaleć. Zdecydowanie nie chcę mieć bobra na sumieniu... I tak sobie lecimy, i nic się nie dzieje, i lecimy, i nic się nie dzie... CHRRRRRRRRRUP! GRZDĘK! ŁUP! i co mi tak nagle przywaliło w tylne koło i dalej się tam tłucze?!

ogonek1.1.2.jpg

Za chwilę dociera Maciek ze zgubionym przeze mnie ogonkiem. Czyli plan awaryjny, na który bardzo liczyłam, że pod koniec po prostu wbijemy na asfalt i pojedziemy do domu, właśnie legł w gruzach. O ile tablicę jakoś by się dało przymocować, tak o brak świateł policja mogłaby się przyczepić, zresztą trochę straszno na dojazdówkach do Warszawy bez świateł stopu...

Cóż było zatem robić. Trzeba było jechać.

A wiecie jak wygląda motocyklowe załamanie nerwowe? O tak (słowem wyjaśnienia: Misie, o których mowa na nagraniu, to nasze kotki)



Dodam, że wydarzyło się to w miejscowości o wiele mówiącej nazwie Wywłoka. I w sumie dobrze, że od kilku dni nie padało, bo tam na dole to ogólnie płynie rzeczka.

Później na szczęście już żadnych przygód nie było. Tylko okropne i narastające zmęczenie. Z jednej strony chciałam być jak najszybciej w domu, z drugiej - kompletnie nie miałam siły przyspieszyć. Dodatkowo nie wiedzieć po co Mazowieckie jest najwyraźniej zbudowane z piachu, a im bliżej warszawy, tym jest go więcej, a po piachu wiadomo, że trzeba szybko. A jak się nie ma siły jechać szybko, to się człowiek jeszcze bardziej męczy. Bardzo chciałam już przestać jechać, ale przecież rozbijanie namiotu 80 km od domu, to jakiś absurd. I tak oto, kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę jakieś 50 km od domu, na znanej nam już drodze, bo kilka razy jeździliśmy tą trasą na wycieczki, nastąpiła sytuacja, o której pisałam we wstępie do relacji. Zsiadłam z motocykla i było mi źle. Maciek jeszcze coś zaczął marudzić na prędkość jazdy czy coś, i jeszcze mówić, żebyśmy podjechali na piaskową górkę, którą będziemy mijać niebawem. A w ogóle to skończyła mu się benzyna całkiem i musimy natychmiast na stację, a do stacji musimy zawrócić i nadrobić kawałek. I ja tak słuchałam. I tak sobie stałam. I byłam taka zmęczona. I po prostu się popłakałam. Absurdalne uczucie, ale w sumie mogło być gorzej - mogłam na przykład zemdleć albo położyć się i czekać na śmigłowiec LPR. I naprawdę niewiele mi brakowało do tego, żeby postawić na wersję ze śmigłowcem. Zebrałam się jednak do kupy, zrobiliśmy nawrót na stację i dalej do domu. Trochę na bieżąco prostowałam trasę, którą miałam narysowaną, bo uznałam, że po jakichś małych miasteczkach może nie będą się chować podstępni policjanci czekający na motocykle bez tablic i tylnych świateł. Dość szybko okazało się też, że Maciek nie zalał zbyt dużo benzyny i w efekcie nagle znikł mi z lusterka. Ale dzięki temu zaliczyliśmy taką zastępczą plażę - skoro nie udało się dojechać nad morze...



Później jeszcze tylko walka z yntelygentnymy światłami na skrzyżowaniu,



jeszcze trochę błota, jeszcze trochę piachu, jeszcze jedno przełączanie Świnki na rezerwę rezerwy(czyli kładzenie na boku i przelewanie resztek benzyny na stronę z kranikiem), jazda bez tablicy i tylnych świateł przez dość zatłoczony most południowy (Anny Jagiellonki, znaczy się), wjazd w dziki korek na Przyczółkowej (niedziela wieczór, wszystkie wjazdy do Warszawy stoją), przejazd na wprost pasem do jazdy w prawo bez tablic i tylnych świateł przed radiowozem i koło 21 zameldowaliśmy się w domu. Kotki najbardziej w tej sytuacji doceniły śmierdzące bagnem i potem ciuchy motocyklowe.

kotek.jpg

Dzień siódmy (ostatni) zakończyliśmy z nabitymi 275 km.

I było to naprawdę ciekawe 275 km. Naprawdę miałam dość. Nigdy w życiu nie czułam takiego zmęczenia. Wiem jak to jest, jak po bardzo intensywnym wysiłku fizycznym człowiek ma siłę tylko leżeć na podłodze. Ale nigdy wcześniej nie zaliczyłam czegoś takiego - zmęczenia zbudowanego z malutkich cegiełek układanych pieczołowicie przez kilka dni. Ciekawe doświadczenie, choć chyba wolałabym już go nie powtarzać Natomiast urlop i tak uważam za MEGA UDANY i żałuję jedynie kilku drobnych rzeczy - że nie zatrzymaliśmy się przy tym opuszczonym gospodarstwie, że nie dotarliśmy podczas spaceru po Kownie na tamę, że kupiliśmy ten jagodowy kwas chlebowy... Jasne, że szkoda, że nie dotarliśmy do morza. Szkoda, że byliśmy tylko 7 dni. Ale co z tego? Było super

A jak już wróciliśmy do domu, to następnego dnia rano zaczęło padać i padało tak przez kolejne 3 dni, więc może nie tak najgorzej wyszliśmy na tym skróceniu urlopu

Kiedy już przestało padać postanowiliśmy chociaż skoczyć na działkę - morza tam nie ma, ale za to jest rzeka. Też mokre, więc spoko.

dzialka1.jpg
dzialka2.1.2.jpg

Jeśli kiedyś się zastanawialiście jak wygląda panionk jedzący kocią karmę, to wygląda on tak



P.S. Hej, a znacie opaleniznę w stylu ęduro?

opalanko.jpg

Ostatnio edytowane przez Novy : 31.01.2022 o 18:46 Powód: Obróciłem zdjęcia
_-aska-_ jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem