RELACJA Z WYPRAWY - napisana przez Asię na podstawie jej pamiętnika, który prowadziła podczas całej wyprawy
(30.09.2008)
Wyjeżdżamy! Trudno nam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Jeszcze tak niedawno dzień wyjazdu wydawał się nam tak odległy, że momentami aż nierealny, a teraz siedzimy już na naszych afrykach i jedziemy w nieznane. Pogoda taka sobie, szaro, chłodno i zapowiada się na deszcz. Na twarzach uśmiechy, w sercu radość ale też i wątpliwości. Każdy z nas, choć nie mówi o tym głośno zastanawia się jak to będzie, czy damy rade?
Początek nie należy do łatwych, już w Poznaniu pierwszy raz moto Młodego odmawia posłuszeństwa, przyczyna na szczęście okazuje się Błacha, to tylko poluźniona klema w akumulatorze. Niby nic takiego ale kosztuje nas to masę nerwów. Czas ucieka a to nie koniec przygód na dziś, nie ujechaliśmy nawet 20-stu kilometrów i Młodemu kończy się paliwo, musimy też się cofać do domu po zapomniany dokument CPD, bez którego nie dostalibyśmy zwrotu wpłaconej kaucji za motocykle. Jest godzina 16-sta a my nadal jesteśmy kilkanaście kilometrów od domu. W końcu ruszamy, zaczyna padać, jest coraz chłodniej. W strugach deszczu dojeżdżamy w końcu do Krakowa, czekają tam na nas chłopaki z forum. Przy ciepłej herbacie dostajemy ostatnie rady, wskazówki od doświadczonych już podróżników. Gdyby mogli najchętniej pojechaliby z nami.
(01.10.2008)
Kolejnego dnia wyprawa zaczyna się już na poważnie. Dziś już nie wiemy gdzie będziemy spać, co będziemy jeść, a przed nami przygoda. Pierwszy nocleg spędzamy w słowackich górach, są przepiękne, wysokie, mieniące się wieloma kolorami jesieni, jesteśmy zaczarowani widokami ale na ziemię sprowadza nas temperatura, jest bardzo zimno. Nie możemy znaleźć noclegu w przyzwoitej cenie pozostaje więc nam namiot. Znajdujemy kawałek ziemi za grosze w hostelu w Starych Horach. Właściciel nie może się nadziwić, że będziemy nocować w namiocie, „zima jest” mówi. Śpimy w czwórkę w jednym namiocie, żeby było cieplej. Do teraz nie wiem jak my się w nim zmieściliśmy z całym bagażem ale przynajmniej nie zamarzliśmy.
(02.10.2008)
Mijamy Węgry, jedziemy w kierunku Serbii, niestety musimy zawrócić ponieważ nie mamy Zielonej Karty, można ją co prawda kupić na miejscu ale to drogi interes. Przechodzimy więc granicę w Rumunii. Tyle się nasłuchaliśmy, że to podobno taki niebezpieczny kraj a zatrzymujemy się na nocleg w wiosce Semlac, u prostego rumuńskiego gospodarza, z którym porozumiewamy się na migi. Gdy dociera do niego, że chcemy tu spędzić noc każe kobietom szykować dla nas miejsce w swoim domu. Jakoś udaje nam się mu wytłumaczyć, że wystarczy nam kawałek ziemi pod namiot ale i tak zostajemy poczęstowani ciepłą herbatą.
(03 - 04.10.2009)
Rano nie możemy odpalić chomikowej Afryki, okazuje się, że pompa paliwowa się zawiesiła, na szczęście kończy się na wymianie filtra paliwa. Udaje nam się przejechać prawie 100km i kolejna awaria.
Na rumuńskich drogach odgięły się stelaże i kufry ocierają się o tłumiki. Staramy się zapobiec dalszemu ich przecieraniu za pomocą wszystkiego co mamy pod ręką, musi to rewelacyjnie wyglądać gdy chłopaki uderzają kamieniem w ich mocowania. Niestety nie damy radę sami tego zrobić, nie mając innego wyjścia powolutku ruszamy dalej. W pobliskim mieście znajdujemy warsztat gdzie usterka zostaje usunięta za pomocą blachy wyciętej z pralki. A cała przyjemność kosztuje nas tylko 30 leyi i przyjemność obcowania z przesympatycznymi mechanikami. Niestety, przez awarie tracimy tyle czasu, że nie udaje nam sie zrobić zbyt wielu kilometrów, zmęczeni znajdujemy miejscówkę wśród pól za miastem. Za to kolejnego dnia nic się nie psuje, jedziemy cały czas do przodu i podziwiamy rumuńskie krajobrazy. Góry są piękne jak na Słowacji, tylko drogi okropne, dziurawe i męczący ruch wahadłowy, w którym tracimy mnóstwo czasu, a przy drogach, nawet w miastach mnóstwo bezpańskich psów. Najbardziej chyba szokującym widokiem są konie dłubiące ze stoickim spokojem trawę w centrum miast..
Dojeżdżamy do Calafat, gdzie promem płynącym przez Dunaj dostajemy się do Bułgarii.
Wygląda na to, że dziś się uda bez żadnej awarii. Nic bardziej błędnego, jakieś 30km za przejściem granicznym w miejscowości Dimowo chomikowa Afryka nagle odmawia posłuszeństwa. Zatrzymujemy się i ni stąd, ni z owąd, zupełnie niespodziewanie zaczyna się burza z oberwaniem chmury. Stoimy tak bezradni, nie wiedząc co dalej począć, przemoczeni do suchej nitki gdy nagle podchodzi do nas pewna pani, która mówi że nie możemy tu zostać ponieważ w okolicy kręcą się Cyganie, przez co nie jest bezpiecznie. Oferuje nam nocleg w swoim domu, garaż dla motocykli i zobowiązuje się jutro przyprowadzić jakiegoś mechanika. Trochę nieufni korzystamy z tej propozycji, a mama Mimi daje nam najlepszy pokój w swoim domu i częstuje wszystkim co ma, a widać, że jej się nie przelewa.
Niesamowita kobieta, otacza nas prawdziwie matczyną opieką, bardzo się zaprzyjaźniamy. Tak jak obiecała sprowadza mechanika i elektryka, po godzinach oględzin okazuje się, że padł akumulator. Psuje się pogoda, jest bardzo wietrznie, zimno i deszczowo, pod żadnym pozorem mama Mimi nie chce nas wypuścić. Oglądamy więc jej rodzinne zdjęcia, bułgarską telewizję z bardzo odważnymi teledyskami z pięknymi dziewczynami i uczymy się bułgarskiego.
Spacerujemy też po miasteczku. Wygląda tu tak jakby czas się zatrzymał jakieś 30 lat temu.. W końcu nadchodzi dzień, w którym musimy ruszać dalej. Mama Mimi żegna nas ze łzami w oczach, nam też jest jakoś tak ciężko na sercu… Już po kilku kilometrach Piotrek zauważa, że nie mamy światła z tyłu, na szczęście po kilku minutach okazuje się, że to wina niepodłączonych kabli. Uff, oddychamy z ulgą ale i tak wszyscy myślimy o tym samym: kiedy te awarie wreszcie się skończą, bo jak tak dalej pójdzie to do wymarzonej Afryki nie dojedziemy. Śmigamy aytostradą aż do wieczora, śpimy na dziko na przedmieściach miasta Plodiv. Nad naszym bezpieczeństwem czuwają ochroniarze z firmy pod płotem której rozbiliśmy namioty. Niesamowici ludzie….
(07.10.2008)
Następne dni to intensywna jazda. Dojeżdżamy do Turcji.

W tym kraju po raz pierwszy doświadczamy sinusoidy – Jednego dnia jesteśmy na jej szczycie, w Silivri kiedy zaczynamy się rozglądać za miejscem na obozowisko zatrzymuje się miejscowy motocyklista i prowadzi na super miejscówkę na plaży, nad Morzem Marmara.
Kolejnym razem jesteśmy na jej samym dole gdy błąkamy się długi czas nie mogąc znaleźć miejsca do spania, aż w końcu nie mając wyjścia decydujemy się rozbić namioty na stacji benzynowej w pobliżu dość ruchliwej trasy. Wyspać to się raczej nie wysypiamy, ale jest to jedyne miejsce w okolicy gdzie możemy czuć się bezpieczni
Turcja to ciekawy kraj, który może poszczycić się naprawdę dobrymi autostradami. Śmigając po nich nawet nie zauważamy jak kilometry uciekają. Mijamy Instanbuł gdzie po raz pierwszy mamy do czynienia z ruchem drogowym, którego trudno nam ogarnąć, a podobno to jeszcze nic w stosunku do tego co czeka nas w Egipcie. Pierwszy raz mamy do czynienia z widokiem kobiety jadącej bokiem na motocyklu razem ze swoim mężem i kilkoma dzieciakami oraz osłów, które załadowane są wszystkim co się da, tak że tylko widać ich nogi.
Od tego momentu po przejechaniu przez Cieśninę Bosfor jesteśmy już w Azji Mniejszej. Krajobraz jest bardzo zróżnicowany, w końcu to duży kraj. Za Ankarą robi się bardziej surowy, mijamy góry pokryte tylko skąpą roślinnością, dookoła pustkowie, duże odległości między miastami. Od Askorayn klimat staje się łagodniejszy, jest więcej zieleni, pojawia się też więcej drzew. Jedziemy przełęczami na wysokości nawet 1600m npm, aby tego samego dnia dojechać do Morza Śródziemnego. Różnicę w wysokościach naprawdę da się odczuć. W jednej chwili jest nam ciepło, za moment marzniemy. Jadąc przez Turcję nie da się nie zauważyć wszędobylskich flag. Można je zobaczyć dosłownie wszędzie: na stacjach benzynowych, na balkonach, w oknach domów. To naprawdę ciekawe skąd taki zwyczaj.
(10.10.2009)
Docieramy do granicy Turecko – Syryjskiej. To pierwsza granica na której nie za bardzo wiemy co robić. Oczywiście od razu znajduje się pomagier, który za odpowiednią opłatą oferuje nam swoją pomoc. Nie mając za bardzo pojęcia o istniejących tu procedurach decydujemy się skorzystać z jego pomocy. Okazuje się, że w tym pozornym chaosie wszyscy odpalają sobie jakąś działkę aby zarobić na obcokrajowcach. Cóż trochę to trwało, ale wiemy już przynajmniej co robić na kolejnych takich granicach no i w końcu jesteśmy w Syrii. Coraz mniej cywilizacji, cieszymy się z tego niezmiernie.
Granica zajęła nam więcej czasu niż się spodziewaliśmy, strasznie głodni zatrzymujemy się więc na posiłek w gaju oliwnym, gdzie akurat wypoczywa jakaś syryjska rodzina.

Obserwują nas przez chwilę po czym zapraszają nas do siebie. Dzielą się z nami wszystkim co mają, a naprawdę mają niewiele. Palimy razem sziszę, tańczymy, porozumiewamy się na migi.
W końcu zapraszają nas do swojego domu w pobliskim mieście Aleppo. Wjeżdżamy w część miasta gdzie bieda aż piszczy, dookoła walące się domy, mnóstwo śmieci, część z nich się pali.
Muzułmański dom wywołuje na nas niesamowite wrażenie. Roi się w nich od dzieci, z których są niesamowicie dumni.
Pijemy herbatę z miętą, pokazujemy zdjęcia, staramy się na migi pokazać skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Dzieciaki w tym czasie mają mnóstwo radochy przebierając się w nasze kaski, buty i ubrania. Jesteśmy naprawdę zaskoczeni tym, jak bardzo Ci ludzie są otwarci, przyjacielscy, rodzinni. Po zachodzie słońca kobiety nie mogą przebywać razem z mężczyznami, rozdzielamy się więc i razem z Kingą znajdujemy się w towarzystwie kobiet i ich dzieci. Kobiety pozwalają sobie zdjąć okrywające twarze chusty, jakie jest nasze zdziwienie gdy widzimy blond pasemka w ich włosach.
Okazuje się, że pod tymi warstwami materiału kryją się kobiety takie same jak my, które lubią podkreślać walory swojej urody, z tą różnicą, że podziwiać je mogą tylko ich mężowie. Co za strata dla całego rodzaju męskiego ;-) Kobietom strasznie zależy abyśmy umyły włosy, które wg. Ich religii są siedliskiem zła. Myjemy je więc i dostajemy czyste chusty aby założyć je na głowę.
Na moment przeobrażamy się w prawdziwe muzułmanki, ale dobrze, że tylko na chwile. W końcu zabierają nas z powrotem do Witka i Piotrka, ponieważ mamy jechać zobaczyć jeszcze miejscowy zabytek – cytadele. Nie za bardzo nam się to uśmiecha bo jesteśmy już strasznie zmęczeni i wolelibyśmy położyć się już spać, nie chcemy jednak robić przykrości naszym gospodarzom. Wsiadamy więc na motocykle i jedziemy. Przy zamku mamy spotkać też osobę u której mamy spać. Dojeżdżamy na miejsce i nagle nasi przyjaciele odjeżdżają a nas zaczynają otaczać miejscowi ludzie. Są bardzo nachalni, dotykają nas, siadają na kufry. Sytuacja robi się już naprawdę nieciekawa, nie mając innego wyjścia musimy się ewakuować. Dochodzimy do wniosku, że na migi chyba nie do końca się dobrze zrozumieliśmy. Musimy więc wyjechać z miasta i poszukać noclegu. Nie jest to wcale takie proste kiedy na wszystkich znakach widzimy tylko szlaczki, do tego jest ciemno a przejechanie każdej krzyżówki i ronda jest nie lada wyzwaniem. Nie ma tu żadnych znanych nam zasad ruchu drogowego, wszędzie słychać tylko klaksony. Tułamy się więc po mieście aż w końcu jeden kierowca wyprowadza nas z miasta, gdy chcemy mu zapłacić mówi, że jest dobrym muzułmaninem i pomaga nam nie dla pieniędzy. W końcu znajdujemy się na drodze prowadzącej do Damaszku i możemy szukać miejsca na nocleg. Padamy z nóg, na stacji benzynowej zostajemy poczęstowani kawą, która tutaj starcza zaledwie na kilka łyków do tego jest tak mocna i słodka, że trudno ją przełknąć, ale naprawdę stawia na nogi. Dajemy radę dowlec się do pobliskiego lasku, gdzie ostatkiem sił rozkładamy namioty.
(11.10.2009)
Kolejny dzień w drodze, mijamy surowy i gorący syryjski krajobraz. Syria to mały kraj więc docieramy dziś do granicy z Jordanią. Po drodze tankujemy paliwo, człowiek nalewający nam benzynę w jednej ręce trzyma wąż od dystrybutora a w drugiej palącego się papierosa. W tym kraju prawie każdy mężczyzna pali. Alkoholu nie piją ale palą dosłownie wszędzie, w domu, w urzędach, na ulicy, wszędzie. Dziś kolejny szczyt sinusoidy. Śpimy w hotelu na granicy syryjsko – jordańskiej gdzie za trochę ponad 30 dolców mamy 2 pokoje i warunki full wypas. Do tego sklep bezcłowy, w którym wagon marlboro kosztuje 5 dolarów.
Najedzeni do syta, wykąpani po kilku dniach nie mycia się zasypiamy jak dzieciaki. Nie jest jednak aż tak różowo, rano okazuje się, że nie ma naszego podróżnego portfela. Albo nam go ukradziono, albo go zgubiliśmy. Cała impreza kosztuje więc nas o wiele więcej. Jesteśmy stratni jakieś 250 Euro i 200 Dolarów.
Trochę boli…. Od dziś nie trzymamy dużej gotówki w portfelu a opiekę nad finansami na ochotnika przejmuję ja. Byłam skarbnikiem w podstawówce więc może dam radę ;-)
(12.10.2009)
Granica syryjsko – jordańska okazuje się nie taka straszna jak nam mówiono. Nie ma żadnego trzepania bagaży, formalności też nie trwają długo. Standardowo czekając na chłopaków i pilnując motocykli rozwieszamy zrobione rano pranie.
W tak gorącym i suchym powietrzu schnie bardzo szybko. Jordania to bogatszy kraj od Syrii, widać to na pierwszy rzut oka. Nie ma tu już tylu śmieci, ładniejsze domy, niektóre to prawdziwe wille, a na ulicach można zobaczyć naprawdę wypasione auta. Przejeżdżamy przez stolicę, mimo że ruch również jest tu ekstremalny razem z Kingą jesteśmy urzeczone bogactwem kolorów i różnorodnością towarów wystawionych w mijanych straganach. Mimo że siedzimy na dwóch różnych motocyklach i nie mamy szans się skontaktować myślimy o tym samym, wiele byśmy dały aby móc w nich pobuszować…
Dzisiejszą miejscówkę z widokiem na Morze Martwe zawdzięczamy koledze, który był tu kiedyś i dał nam namiary GPS.
Miejsce jest naprawdę niesamowite. W nocy widać na drugim brzegu światła Jerycho, a wschód Słońca powala na kolana. Noc jest tak ciepła, że myślimy o tym aby spać pod gołym niebem, w końcu rozkładamy namioty, ale tylko cienkie sypialnie.
Rano zbłąkany szczeniak ze złamaną szczęką przypomina nam, że to miejsce osadzone jest nie w bajce, lecz w realnym świecie. Staramy się mu pomóc, Piotrek oczyszcza mu mordkę i aplikuje antybiotyk. Piesek w końcu zasypia, albo mu ten zabieg coś pomoże albo znieczulony antybiotykiem będzie mógł bez bólu odejść. Odjeżdżamy z ciężkim sercem, to takie niesprawiedliwe, że tak nieludzko traktuje się tu zwierzęta, nie ma tu weterynarza, do którego moglibyśmy go zanieść.
C.D.N.