Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29.10.2009, 14:19   #363
chomik

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Mar 2008
Posty: 2,725
Motocykl: RD03 RD07a Tenere700 WR
Przebieg: 666
chomik jest na dystyngowanej drodze
Online: 4 tygodni 6 godz 20 min 35 s
Domyślnie

( 13.10.2009)
Jedziemy dziś nad brzeg Morza Martwego, widoki są nieziemskie. Nasza droga wije się na zboczach nagich gór a po drugiej stronie błękit morza, które rozmiarami przypomina jezioro.

Im niżej zjeżdżamy robi się coraz bardziej gorąco, w końcu wjeżdżamy w największą depresję świata. To strefa przygraniczna więc pojawiają się patrole. Po raz pierwszy w naszej podróży spotykamy uzbrojonych żołnierzy wyposażonych na dodatek w hamera z działkiem na dachu. Czujemy się trochę nieswojo, ale jesteśmy świadomi, że to dopiero początek takich widoków, więc nie ma wyjścia, musimy się przyzwyczaić. Docieramy nad brzeg. Pot spływa z nas strumieniami, nie ma czym oddychać, jesteśmy na wysokości -393m pod poziomem morza ale naprawdę warto.

Woda jest tak zasolona, że przybiera piękny niebieski kolor, brzeg usiany jest solnymi kopułami a po jej spróbowaniu ma się wrażenie, że wypiło się jakiś kwas.

Rezygnujemy z kąpieli ponieważ nie mamy możliwości spłukania się a szkoda, można było zaryzykować…

Docieramy do miasteczka Al Karak gdzie zwiedzamy twierdzę templariuszy.

Okazuje się, że nie jest to dokładnie ta twierdza, o która nam chodziło, ponieważ ominęliśmy ją w Syrii ale i tak jest imponująca. Dziś trafiamy na camping nad brzegiem wąwozu 50km od Petry. Siadamy z właścicielem, który częstuje nas herbatą z tajemniczym ziołem „szie”, które nadaje jej niepowtarzalny smak.

Rozmawiamy o tym skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, właściciel opowiada nam też o sobie. Dopiero później pytamy się o cenę. Tak tu już jest, najpierw uprzejmości, potem interesy.


(14.10.2008)
Po pysznym śniadanku ruszamy w stronę Petry.

Ceny biletów powalają nas na kolana ale decydujemy się na zwiedzanie. Ruiny miasta Nabatejczyków porażają nas swoim pięknem, niesamowitością i ogromem.

Aby dojść do budowli wykutych w skale trzeba przejść wąskim wąwozem. Kolory i rozmiary skał stanowiących ściany wąwozu sprawiają, ze człowiek wydaje się taki malutki… Ale to dopiero początek, nagle wąwóz się kończy a na wprost wyjścia budowla, którą wcześniej widzieliśmy tylko na zdjęciach w Internecie – Chazne, która najprawdopodobniej jest grobowcem któregoś z władców Petry.

Nabatejczycy budując swoje miasto sięgali po wzorce innych kultur, byli narodem bardzo otwartym dlatego widać wpływy egipskie, greckie syryjskie i rzymskie. Tworzy to naprawdę niepowtarzalną mieszankę.

Mimo upału, ubrani w ciuchy i buty motocyklowe z zapartym tchem podziwiamy to niepowtarzalne miejsce, jedyne czego żałujemy to to, że jesteśmy tu tak krótko. Dwa dni to minimum aby zobaczyć wszystko, a najlepiej byłoby spędzić noc w ruinach, chociaż teoretycznie to zabronione to jakbyśmy się dobrze ukryli to może by się udało.

Wieczorem dojeżdżamy do miasta Akaba, skąd odpływa prom do Egiptu, od Afryki w linii prostej dzieli nas tylko 6 km, widzimy pierwszy zachód słońca nad Afryką, aż przechodzą nas dreszcze, już niedługo dotkniemy afrykańskiej ziemi.
To „niedługo” okazuje się wersją optymistyczną, 11 godzin czekamy na prom śpiąc na zmiany na chodniku, 9 godzin czekamy na odpłynięcie, 4 godziny płyniemy. Ale to nie koniec, po stronie egipskiej formalności graniczne trwają kolejne kilka godzin i dużo pieniędzy. Zmęczeni docieramy na camping Nuveiba, którego namiary dostaliśmy od anglików spotkanych na promie.



Jadą Porsche 911 i Shogun’em również do Cape Town. Camping przerasta nasze oczekiwania, mimo ze wjeżdżamy na niego w środku nocy obsługa wita nas jak długo oczekiwanych gości. Rozbijamy namioty na plaży, zmywamy brud z ostatnich dni kąpiąc się w morzu, które jest tak czyste, że widać to nawet w świetle księżyca…

(16-18.10.2008)
Spędzamy tu kilka dni, już naprawdę potrzebny był nam odpoczynek. Dojeżdżają poznani na promie angole i tak spędzamy czas pijąc piwko na plaży, wylegując się na słońcu, nurkując i leniuchując ile się da… Żyć nie umierać…. Chłopaki wymieniają zawieszenie w moto Młodego. Już od Krakowa jakoś dziwnie Afryka się prowadziła ale dała radę do teraz.





(18.10.2009)
Wypoczęci ruszamy dalej w stronę Kairu. Krajobraz jest bardzo surowy, dookoła jedno wielkie pustkowie, piach, kamienie i góry… no i mnóstwo posterunków policji, w których jesteśmy skrupulatnie notowani. Kair okazuje się koszmarem, to wielkie miasto, w którym nie ma żadnych zasad ruchu drogowego, to co przeżyliśmy na drogach w Syrii nie ma porównania do tego co dzieje się tutaj. Egipcjanie używają tylko klaksonu i świateł awaryjnych, Nie mają pojęcia do czego służą migacze, światła, nie uznają sygnalizatorów, pasów ruchu a na poboczach mnóstwo śmieci i zdechłe zwierzęta. Ogromnym zaskoczeniem jest dla nas widok polski samochodów. Mnóstwo tu maluchów, fiatów 125p, polonezów, na którego miejscowi mówią „street tang” (uliczny czołg). To pozostałości po czasach kiedy Egipt należał do Bloku Wschodniego.
Jakimś cudem z pomocą miejscowego taksówkarza udaje nam się dotrzeć do Witka kolegi u którego się zatrzymujemy. Przez kilka dni jest to nasza baza wypadowa.

Jazda motocyklem po mieście to misja samobójcza, poruszamy się więc taksówkami, które są naprawdę tanie pod warunkiem, że przed kursem wynegocjuje się z kierowcą cenę. W Kairze załatwiamy wizy do Sudanu, regenerujemy zawieszenie no i oczywiście zwiedzamy.

Najpierw muzeum egipskie, największe wrażenie robi na nas maska Tutanchamona, która nigdy nie opuszcza muzeum, można ją zobaczyć tylko tutaj. Nie udaje się nam jednak zobaczyć królewskich mumii. Ta przyjemność kosztuje dodatkowe pieniądze, na tyle duże, że rezygnujemy.. Kolejnego dnia jedziemy do Gizy, zaskakuje nas droga prowadząca do piramid, prowadzi wzdłuż kanału, woda w nim śmierdzi od nadmiaru śmieci, przy brzegach leżą rozkładające się zwierzęta a miejscowi łowią w nim ryby.. Hmm.. Smacznego ;-)

Same piramidy strasznie nas rozczarowują, jest tu mnóstwo turystów i miejscowych, którzy na siłę starają się sprzedać pamiątki i naciągnąć na co tylko się da.

Strasznie psuje to atmosferę tego miejsca, czujemy się jak na jakimś wielkim jarmarku.

Dopiero wieczorem, gdy wszyscy wychodzą a my czekamy na przedstawienie „światło i dźwięk” zaczynamy czuć klimat tego miejsca.

Słońce zachodzi nad piramidami a my patrzymy zachwyceni stojąc w tym samym miejscu, w którym kiedyś spoglądali na nie kolejni faraonowie, Alexander, Kleopatra, Antoniusz, Napoleon.. Ich dawno już nie ma a piramidy stoją nadal..

Nazajutrz jedziemy do Sakkary.

Znajduje się tu piramida schodkowa króla Dżesera uważana za najstarszą piramidę egipską. Można do niej dojechać drogą, ale my wybieramy się na piechotę, przez otaczające ją pustkowie. Znajdujemy po drodze mnóstwo małych grobowców, praktycznie już się rozpadających, napotykamy zagrzebane w ziemi ludzkie szczątki, piszczele, czaszki. Miejsce to robi na nas naprawdę niesamowite wrażenie, tutaj naprawdę czujemy historię. Znajdują się tu też mastaby, w których chowano władców zanim zaczęto budować piramidy.

Na ich ścianach znajdują się kolorowe malowidła i reliefy przedstawiające sceny z życia codziennego.

Oglądając je czujemy, że Ci ludzie byli tacy sami jak my, tak samo pracowali, kochali, cieszyli się życiem, cierpieli i płakali nad utratą bliskich. Ściany w komorach grobowych pokryte są wersetami z księgi umarłych..

(22.10.2008)
Wyjazd z Kairu okazuje się jeszcze większym koszmarem niż wjazd do tego miasta chaosu. O mały włos nie zostajemy staranowani, ratuje nas refleks Witka i ucieczka na pobocze, Piotrek z Kingą zaliczają pierwszą poważną wywrotkę w której tracą jeden z kufrów.

Na szczęście mamy dodatkowe pasy mocujące na których kufer rewelacyjnie się trzyma. Nocujemy w mieście El Minya, gdzie nie mogąc znaleźć miejsca do spania zmuszeni jesteśmy zatrzymać się w hotelu.

Od tego momentu doświadczamy na własnej skórze, policyjnego charakteru Egiptu. Rano czeka na nas przed hotelem wóz policyjny z uzbrojonymi funkcjonariuszami, którzy mają za zadanie nas konwojować.

Droga okazuje się koszmarem, jedziemy praktycznie bez przerwy z prędkością nie większą niż 60km/h. Przez 9 godzin przejeżdżamy tylko 250km, dzień zbliża się ku końcowi a nasi policjanci zostawiają nas samym sobie. Nie ma w pobliżu ani campingu, ani hotelu. Nie chcemy jechać dalej bo jest już ciemno, a Egipcjanie nie używają świateł. Zatrzymujemy się więc na posterunku policji, chcemy rozbić tu namioty. Funkcjonariusze nie chcą nam na to pozwolić tłumacząc, że jest tu niebezpiecznie ze względu na dzikie zwierzęta. Zdesperowani oznajmiamy im, że nigdzie się stąd nie ruszamy. Policjanci zszokowani naszą postawą ściągają jakiegoś głównego przełożonego, który w końcu pozwala nam zanocować w jednym z pomieszczeń posterunku. Nie narzekamy choć jest brudno, na podłodze widnieją jakieś plamy przypominające zaschniętą krew a w nocy strasznie gryzą nas komary.

Od dziś zaczynamy brać leki antymalaryczne, już niedługo wjedziemy w strefę zagrożenia malarią.
Rano bez śniadania pakujemy się na motocykle i ruszamy do Luxoru. Udaje nam się przejechać trasę bez konwoju. Tym razem mamy szczęście ponieważ przypadkowo trafiamy na camping z przepysznym śniadaniem.

Właściciel jest bardzo sympatyczny, włada nieźle angielskim i jest przyzwyczajony do podróżników, których gości bardzo często. W Luksorze, żeby wszystko zobaczyć musielibyśmy spędzić co najmniej tydzień, my tyle czasu nie mamy, wybieramy więc świątynię w Karnaku.

To miejsce trzeba zobaczyć, robi niesamowite wrażenie swoim ogromem i pięknem, nie ma tu też tylu ludzi jak w Gizie, można na moment zostać samemu i posłuchać co te wielkie starożytne kolosy mówią..







(25.10.2009)
Kolejny dzień to porażka na samym starcie. Przy samym wyjeździe z miasta na pierwszym posterunku zatrzymuje nas policja. Nie pozwala nam jechać dalej bez konwoju, który będzie odjeżdżał dopiero za 3 godziny. Na nic się zdają tłumaczenia, że musimy zdążyć załatwić formalności na prom do Sudanu, który odpływa tylko raz w tygodniu.

My swoje a oni swoje. Podobno to dla naszego bezpieczeństwa, dziwne to pojęcie bo jakoś niedawno nikt się nie przejmował gdy konwój zostawił nas wieczorem na środku drogi bez opieki. Nie mając wyjścia czekamy, ale staramy się im jak najbardziej uprzykrzyć to oczekiwanie. Wyciągamy z Kingą menażki, kuchenkę i gotujemy śniadanie, wywieszamy wcześniej wyprane ale mokre rzeczy aby się wysuszyły, włącznie z bielizną, co w muzułmańskim kraju musiało ich naprawdę wiele kosztować ;-)

W końcu konwój nadjeżdża, przyłączamy się do niego ale już po pierwszym kilometrze przejechanym w ślamazarnym tempie decydujemy się z niego uciec. Wiemy, że możemy sobie na to pozwolić bo w Egipcie obcokrajowiec jest święty i nie może mu spaść włos z głowy. Na kolejnych punktach kontrolnych funkcjonariusze starają się nas zatrzymać a my tylko przejeżdżamy machając do policjantów i wołając „Hello”. W końcu blokują drogę i chcąc nie chcąc musimy się zatrzymać. Na szczęście w bardzo krótkim czasie dostajemy swój osobisty konwój. Tym razem policjanci jadą tak szybko, że chłopaki nieźle muszą się nastawać żeby ich dogonić. I tym sposobem w bardzo szybkim czasie docieramy do Asuanu. Spotykamy parę Anglików, którzy razem z nami nocowali na campingu w Luxorze i z ich pomocą trafiamy na pole namiotowe gdzie spotykamy Johana zmieniającego opony w swojej Afryce. Gdy widzi nadjeżdżające motocykle obładowane bagażami na jego twarzy pojawia się wielki uśmiech. Chłopacy od razu rzucają się do pomocy i momentalnie zaczyna się przyjaźń.. Okazuje się, że Johan jest już 3 miesiące w podróży i jedzie z Londynu do domu, który znajduje się gdzieś w RPA…


(26.10.2009)
Johan okazuje się nieocenionym przewodnikiem w załatwianiu formalności potrzebnych nam do przekroczenia granicy egipsko – sudańskiej. Musimy oddać tutejsze tablice rejestracyjne, załatwić bilety na prom dla nas i dla motocykli i wiele innych spraw, gdyby nie on bylibyśmy jak dzieci błądzące we mgle.
Na prom do Sudanu kupujemy bilety w 1 klasie, są drogie, ale poradzono nam wcześniej, że w tym wypadku nie warto oszczędzać. Johan ma drugą klasę ale przygarniemy go do jednej z naszych 2-osobowych kajut.
Chłopaki przygotowują też motocykle, kończą się asfalty zmieniają więc opony na kostki a my z Kingą dbamy o prowiant. Nie wiemy jak to będzie na promie oraz w Sudanie, robimy więc małe zapasy żywnościowe. Mamy też problem z noclegiem, policja nie pozwala nam zostać drugą noc na tym samym campingu tłumacząc się naszym bezpieczeństwem, podobno niedawno w tych okolicach było porwanie. Nie mamy jednak zamiaru opuszczać tego miejsca, część ekipy jedzie do miasta na policję oznajmić im, że nigdzie się nie ruszamy. Na szczęście nic nam nie mogą zrobić, kolejny raz przekonujemy się, że w Egipcie obcokrajowiec to świętość, udaje się więc nam się postawić na swoim. Mamy tylko nadzieję, że przesympatyczny właściciel nie będzie miał przez to kłopotów, widać jak bardzo ta sytuacja go stresuje. My wyjeżdżamy a on tu jednak zostaje… i musi nadal żyć w tym policyjnym państwie, którym my już naprawdę jesteśmy zmęczeni. Cieszymy się, że już wyjeżdżamy z Egiptu, w życiu wcześniej nie myśleliśmy, że kraj ten okaże się dla nas takim rozczarowaniem…

(27.10.2009)
Rano udajemy się do portu, po dwóch godzinach formalności udaje nam się wejść na prom, motocykle będą płynęły za nami barką. Wejście na prom nie jest równoznaczne z odpłynięciem.

Cały dzień trwa jego załadunek, pasażerowie przewożą z Egiptu do Sudanu dosłownie wszystko, od cebuli po kuchenki i lodówki. Całe szczęście, że mamy swoje kajuty, co prawda są małe, zniszczone, brudne i biegają w nich karaluchy, ale przynajmniej można się schronić przed tym całym zamieszaniem. Po całym dniu spędzonym na promie, wieczorem w końcu odbijamy od brzegu. Zapada noc, robi się spokojnie, wychodzimy na pokład a tam nad nami gwiazdy, a pod nami wody Nilu, jeszcze trochę i będziemy s Sudanie, ciekawe jak tam będzie…

Przez to, że prom odpływa tylko raz w tygodniu i jest to jedyne przejście graniczne między Egiptem a Sudanem nagromadziło się tu też trochę podróżników, jadących w dół Afryki. Płynie z nami dwójka motocyklistów - Włochów po pięćdziesiątce i dwie pary Brytyjczyków, którzy wybrali się na podbój Afryki samochodami terenowymi. Spotykamy też dwie Polki, które z plecakiem podróżują po Afryce a ich celem jest Zanzibar.

Wykupiły najtańsze miejsca na pokładzie, kapitan widząc dwie samotne kobiety wydziela im oddzielną przestrzeń, żeby mogły czuć się bezpiecznie.
Po siedemnastu godzinach płynięcia dobijamy wreszcie do Sudańskiego brzegu.

Wita nas bardzo surowy krajobraz, same piachy i jest strasznie gorąco. Po kontroli celnej zostajemy wszyscy zawiezieni do hotelu w Wadi Halfie. Mamy tu przymusowy nocleg ponieważ barka z motocyklami i samochodami przypłynie dopiero jutro.

Hotel wygląda jak więzienie. Z korytarza wchodzi się do poszczególnych pokoi, które bardziej przypominają cele – odrapane ściany, betonowe podłogi, kraty w oknach, metalowe drzwi zamykane na zasuwę i rozwalające się metalowe łóżka.

No ale właśnie tak wygląda przygoda, rozkładamy sobie tylko moskitiery nad wyrkami, w końcu jesteśmy już w strefie malarycznej.
Razem z Włochami zastanawiamy się, którędy i jak przejechać przez Sudan. Drogi tu są bardzo trudne, mamy obawy, że tak obciążone motocykle jak nasze nie dadzą rady. Włosi wpadają na pomysł, żeby wynająć samochód, wrzucić na niego bagaże i bez zbytniego obciążenia przejechać przez pustynię. Ruszamy więc w Wadi Halfe w poszukiwaniu kierowcy. Nasz plan okazuje się jednak porażką ponieważ Sudańczycy życzą sobie za dużo pieniędzy, dowiadujemy się też, że droga nie jest aż taka zła wracamy więc do pierwotnego planu.

Wybieramy drogę dłuższą ale ciągnącą się wzdłuż Nilu, droga krótsza biegnie przez bezludne tereny środkiem pustyni, gdyby coś się stało z nami lub ze sprzętami moglibyśmy znaleźć się w niezłych tarapatach. Od Shean i Lucy dostajemy bardzo dokładne mapy GPS Afryki. Nie mieliśmy pojęcia, że takie istnieją. Do tej pory jechaliśmy tylko na azymut a teraz przez niektóre kraje będziemy mogli przejechać z rutingiem, wyszukać najbliższy camping lub stację benzynową a nawet bankomat.
__________________
www.motopodroze.pl
chomik jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem