Dzień piętnasty
1.jpg
Jedziemy otoczeni niesamowitym krajobrazem. Równy szuter zostaje zastąpiony przez fragmenty równego szutru, przeplatanego rumoszem skalnym, piachem aż po wielkie otoczaki.
2.jpg
Droga to często wąska ścieżka przyklejona do skały. Mijamy małe wioski liczące kilka domków utopione w oazach zieleni.
5.jpg
W jednej z nich, gdzie pytamy o benzynę zagaduje do nas dwóch śmiesznych typków wyglądających jak animowani. Coś tam kręcą, wiją się jak łasiczki-cwaniaczki z kreskówek, aż w końcu pytają czy nie chcemy czegoś tam kupić. Użyli jakiejś partyzanckiej nazwy więc dopiero po dłuższym czasie zorientowaliśmy się, ze chcą nam sprzedać rubiny.
Jednak rubiny kontrastują z pięknym błękitem naszych oczu więc dziękujemy i jedziemy dalej z widokiem na ośnieżone szczyty.
3.jpg
4.jpg
W kolejnej wiosce przejeżdżamy przez rzekę i tam na postoju okazuje się, że w wyniku wytelepania i paru gleb Bartkowi popękały stelaże od kufrów.
Nie bardzo da się z tym jechać więc gdy zbierają się miejscowi dowiadujemy się ,że w sąsiedniej wsi jest majster ze spawarką.
Bartek zostawia cały dobytek oraz mnie a w zamian bierze ze sobą miejscowego i jadą do wsi jak amant z panną na disco.
8.jpg
6-wieś.jpg
Ja w tym czasie usiłuję opalić się nad rzeką ale oczywiście w momencie kiedy wystawiłem swe oblazłe ciało na promienie słoneczne, słońce z obrzydzeniem schowało się za chmury. Nic to! Nadrobi się na solarce! I tak rozważając podobne egzystencjalne problemy nie zauważyłem kiedy przysiadł się do mnie gość. Gościem okazał się bardzo sympatyczny, troszkę jąkający się człowiek ok. 30.
- dawaj pajdiom. Czaju popijem, kartoszki wkuszamy – zapraszał serdecznie.
Z żalem wytłumaczyłem, że muszę czekać na kolegę. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę gapiąc się w rzekę, po czym wesoły człowiek poszedł do domu.
Nie minęło 10 minut kiedy wrócił niosąc dla mnie talerz moreli. I tak posiedzieliśmy sobie jeszcze trochę gapiąc się w rzekę i plując pestkami.
Tutaj po raz kolejny żałowałem, że goni nas czas i nie możemy sobie tak po prostu pobyć z ludźmi.
Kiedy mój nowy kolega po raz kolejny zapraszając na kartoszki poszedł do domu, na drodze pojawiła wielka wiązka chrustu.
- Zdrastwujtie – zagadały gałęzie wesoło.
- Zdrastwujtie – odpowiedziałem odruchowo.
- Dawaj! Czaju popijem – zatrząsła się radośnie wiązka chrustu.
To wydało mi się podejrzane. Wodę to ja rozumiem ale od kiedy gałęzie piją herbatę. Przyjrzałem się wiązce dokładniej. Po gumofilcach podążyłem w górę. Pomiędzy nimi a chrustem odkryłem małego zasuszonego dziadeczka, zerkającego na mnie wesołymi oczami.
Znów z żalem musiałem podziękować. Po krótkiej sympatycznej rozmowie, dziadziuś podreptał w swoją stronę, ja natomiast wróciłem nad rzekę.
7.jpg
W końcu zza zakrętu wyłoniła się Afryka. Wyjazd zakończył się sukcesem choć nie bez przygód. We wsi okazało się, ze spawarka owszem jest ale właściciel niezbyt biegły w jej obsłudze, więc Bartek musiał sam spawać.
Może i nie byłoby w tym nic niezwykłego bo to końcu inżynier mechanik ale gdy spawarka podpięta jest bezpośrednio luźnymi kablami do słupa to już jest jakaś atrakcja.
Napisał chłop krótki list do rodziny, ucałował świętą panienkę i odpalił spawarę….. Dwa wiadra wody na gębę ocuciły go na tyle, że mógł kontynuować spawanie. Po tym sukcesie zapakował miejscowego na tył i wrócili do mnie.
Po powrocie miejscowy zabrał nas na obiad do tradycyjnego domku we wsi. Po obiedzie (ziemniaki z cebulą i sałatka) odwiedziliśmy najstarszy dom we wsi, który podobno miał kilkaset lat.
9.jpg
10.jpg
Okazało się, że mieszka w nim z rodziną mój nowy znajomy jąkała.
11-koniec-wsi.jpg
Żal mi było, że daliśmy się porwać na tamten obiad zamiast zjeść z tą bardzo fajną rodziną, zwłaszcza, że jak się później okazało zdrowo nam policzono za spawanie i obiad.
Ruszyliśmy dalej. Trochę zaczął nas niepokoić brak benzyny, która w dolinie jest towarem deficytowym. No ale trudno się dziwić skoro przejeżdża tędy jeden gaz w tygodniu. Mamy nadzieję, że w kolejnej wsi coś znajdziemy.
12.jpg
13.jpg
W oddali widzimy gigantyczna zaporę.
14.jpg
Nie wnikając w sens jej istnienia w środku Pamiru podjeżdżamy bliżej. Okazuje się, ze to nie zapora ale skały do złudzenia przypominające tamę.
Na szczycie „zapory” znajduje się płaskowyż, z którego rozciąga się piękna panorama na otaczające góry.
14a.jpg
Tam też przez pewien czas kręcimy radośnie kółka, radując się płaskim terenem pokrytym drobnym szuterkiem.
Szczęście nasze nie trwa jednak długo i po paru kilometrach już „normalnej” pamirskiej drogi naszym oczom ukazuje się brak drogi.
Brak drogi w tutejszych okolicznościach nie do końca porywa się w brakiem drogi w naszym rozumieniu. To co dla nas jest np. kupą kamieni i rowem w poprzek, to tutaj jest definiowane jako „normalna” . Jednak w tym przypadku droga kończy się w rzece co zapewne w tutejszej nomenklaturze drogowej określone jest jako „droga powiatowa o nawierzchni luźnej” .
14b.jpg
Patrzymy w zadumie na to skrzyżowanie analizując scenariusze na najbliższą przyszłość. Widzimy, że coś tu kiedyś wjeżdżało a jakieś 20 metrów dalej wyjeżdżało co świadczy o przejezdności.
Z drugiej jednak strony widzimy ciemna zapier… wodę.
Co tam. Trzeba spróbować! Próba nie granat! Pozostało nam na tyle mózgu, żeby najpierw sprawdzić nurt i dno. W tym celu wyskakuję z portek i dziarsko wkraczam do wody.
Czy widział kto kiedy żeby furmanka wygrała z pociągiem? Moje żałosne truchło zapewne byłoby atrakcją wędkarską w najbliższej wsi gdyby nie Bartek, który bohatersko złapał mnie za rękę i wyciągnął na brzeg. Okazało się, że dno zaczyna się metr poniżej drogi a prąd jest taki, ze nie sposób utrzymać się na nogach.
W oczach stanęło nam widmo rejterady. Rozpaczliwie szukamy miejsca gdzie można by się przeprawić lecz poszukiwania zakończyły się porażką.
Widzimy jednak, że droga po drugiej stronie łączy się z dróżką schodzącą wysoko z gór. Wracamy do najbliższej wsi mając nadzieję, że widziana ścieżka okaże się przejezdnym objazdem.
14c.jpg
Ku wielkiej radości miejscowi wskazują nam dróżkę pnącą się wysoko w góry mówiąc, że tędy ominiemy rzekę. Dzień się powoli kończy więc nie tracąc czasu wjeżdżamy na wskazaną drogę.
Szaro. Dookoła nas potężne, nagie szczyty a my wspinamy się mozolnie po ciasnych i bardzo stromych serpentynach na wysokość 3100m.
15a.jpg
Jakby tego było mało jedziemy walcząc z bardzo mocnymi powiewami wiatru niosącego ze sobą wielkie chmury piasku. Wszystko to wydaje się być takie nierzeczywiste. Czujemy się jak jakim nieprawdziwym, abstrakcyjnym świecie.
Po wyjściu z kolejnego ciasnego zakrętu dostaję tak mocne uderzenie wiatru, że wylatuję z motocyklem na pobocze uderzając przednim kołem w głaz. Motocykl wali się na bok tracąc przy okazji kufer. Ja jeszcze kawałeczek jadę ale już bez motocykla, po czym zalegam w piachu.
Mija dłuższa chwila zanim Bartek jadący z przodu, skoncentrowany na utrzymaniu motocykla na drodze zauważa straty w taborze. W końcu wraca na piechotę rozsądnie zostawiając motocykl gdzieś tam na górze.
Podnosimy moją Afrykę, prostuję kamieniem mocowanie kufra po czym montuję go na stelażu. Uderzenie o ziemię okazało się na tyle mocne, że stelaż wygiął się bardzo ładnie, przez co zamocowany kufer smętnie sterczy w górę. Rani to wielce moje zamiłowanie do symetrii.
Kiedy po zakończeniu całej tej operacji sięgam po kask odłożony uprzednio na przydrożny kamień stwierdzam, że kasku na kamieniu niet. Dokładne oględziny okolicy nie stwierdziły obecności kasku. Patrzę na Bartka i widzę, że myśli to samo co ja. W milczeniu wychylamy się i spoglądamy w dół. W dole, jakieś 40 m niżej dostrzegamy czarną plamę.
- Acha. Czyli w najbliższej wsi trzeba będzie kupić arbuza, wydrążyć, pomalować na czarno i chronić przed kozami.
Schodzę po skale aby zebrać smętne szczątki mojego ulubionego dekla. O dziwo po drodze znajduje tylko jeden fragment, będący bardziej ozdobą niż żywotna częścią kasku. Cala reszta leży troszkę niżej. Z niedowierzaniem podnoszę, kask, oglądam z każdej strony, szukam pęknięć, lecz oprócz kilku małych odprysków nie znajduję nic. Daszek cały, szyba bez ani jednej rysy. Tym samym kask Uvex enduro po raz kolejny udowodnił swą jakość.
15.jpg
Kiedy w końcu dostajemy się na szczyt widoki po raz kolejny nas zatykają. Kolejna piękna panorama z piętrzącym się potężnym Pikiem Rewolucji w roli głównej.
16.jpg
17.jpg
W miejscu, w którym czujemy się jak zdobywcy leży normalna wioska, gdzie między domami biegają dzieciaki.
20.jpg
Jedynym pojazdem we wsi jest Ural z koszem, który na nasz widok popisuje się terenową jazdą i trzeba przyznać, że nadaje się do tego. Motocykl załadowany 5 osobami śmiga lekko po kamieniach. Niestety tutaj też nie można kupić benzyny.
18.jpg
19.jpg
Po krótkich poszukiwaniach znajdujemy właściwą drogę i powoli, wąską dróżką nad przepaścią zjeżdżamy do rzeki. Tym sposobem po 2 godzinach znajdujemy się 20m od miejsca skąd zawróciliśmy.
21.jpg
22.jpg
Robi się ciemno, padamy na pysk ale chcemy dojechać przynajmniej do wioski widocznej w oddali.
Bartang jednak nie odpuszcza tak szybko. Końcówkę pokonujemy jadąc strumieniem by wyjechać w wyschniętym korycie rzeki. Jazda po dużych otoczakach wypompowuje nas całkowicie.
Już po ciemku jedziemy jak te 2 zombi za wieś w poszukiwaniu miejsca na namioty. Wpatrzony w światła Afryki przede mną nie zauważam sterczącej z pobocza skały. Walę w nią prawym kufrem, który po raz drugi tego dnia odpada a ja po raz drugi wystrzeliwuję się z siedzenia.
Stwierdziwszy, że w naszym stanie i po ciemku dalsza jazda to samobójstwo, rozbijamy się za pierwszym większym głazem. Ze zmęczenia ogarnia nas totalna głupawa. Rechoczemy jak idioci a żeby było mało, Bartek zupełnie poważnie zapragnął ugotować pier.. wiśniowy kisielek. W obliczu tej abstrakcji moje ostatnie zwoje mózgowe poległy.. Zapadłem w ciemność
noc.jpg