Dzień 2 (650 km):
Byłoby grzechem nie zboczyć z kursu i nie zobaczyć tak pięknie opisywanej przez Montgomery wyspy świętego Edwarda.
Na wyspę prowadzi teraz imponujący 13-kilometrowy most, ale kiedyś można było się tam dostać tylko promami. Zimą 1827 roku, można było dotrzeć saniami lub łodziami śnieżnymi za $5, a jeśli zgodziło się na ciągnięcie lin przez lód, cena spadała do $3.
Sama wyspa jest… PIĘKNA. Nie rozumiem, dlaczego tyle osób z wschodniego wybrzeża USA latem marzy o wyjeździe na plaże Florydy, Outer Banks czy Cape Cod, gdzie jest tłum i wilgoć. Można przecież w tym samym czasie wybrać się na PEI (Prince Edward Island), gdzie plaże ciągną się kilometrami, ludzie są przyjaźni, owoce morza tanie, a widoki zapierają dech w piersiach. Wiem, że tu wrócę na dłużej, żeby sprawdzić mniej popularne zatoki i pojeździć rowerem od jednej kawiarni do drugiej, ciesząc oczy falującymi pagórkami i widokiem oceanu.
Dziś miałem tylko pół dnia, więc z turystycznych punktów odwiedziłem dom Ani – rudej niestety nie było w domu, oraz czerwone piaskowe klify. Na wieczór załapałem się na lokalny cydr i zachód słońca nad hodowlą ostryg.