12 dzień, 20 Marca. Do jeziora ,, różowego''.

Jakże miło było się obudzić mając w pamięci wycieczkę poprzedniego dnia i przede wszystkim wspomnienie świetnego żarełka!:-). Celem tego dnia był dojazd do jeziora różowego, które znajduje się na przedmieściach Dakaru. Był to jednocześnie pierwszy dzień, w którym zaczęliśmy kierować się na północ, co dla Grześka oznaczało rozpoczęcie powrotu do domu. Naszła mnie wtedy myśl, że jednak moje emocje miały rację - taka Afryka, jaką widziałem na tej wyprawie do tej pory nie podobała mi się. Jestem człowiekiem gór i w związku z tym lubię oglądać świat z wysokości, nawet niewielkiej. Do tej pory zapierdzielaliśmy po terenie płaskim jak stół, rzadko porośniętym roślinnością, w nieznośnym upale. Może dla kogoś innego miałoby to jakąś wartość, ale dla mnie było to po prostu telepanie się w piachu. Pamiętam, że czułem wtedy rozczarowanie, choć z drugiej strony miło było poznawać ludzi tak innych ode mnie, ich sposób życia i kulturę.
Droga na północ była całkiem spoko, choć czasami oddalała się od plaży na kilka kilometrów i wtedy temperatura natychmiast wzrastała powyżej 40 stopni
Po drodze zatrzymaliśmy się na jedzenie w miasteczku rybackim Mbour. Tu mieliśmy ciekawą przyugodę: po raz tysięczny na tej wyprawie byliśmy głodni dzieki Ramadanowi i po raz tysięczny nie mogliśmy znaleźć nic ciepłego do jedzenia. Nagle zauważyłem elegancki napis "restaurant" na pancernej bramie przyczepionej do wielkiego muru...Oooo- pomyślałem sobie. Tam muszą być "Biali"!:-). W normalnych warunkach za żadne skarby nie odwiedziłbym takiego miejsca, bo wolałbym zjeść u miejscowych z miejscowymi. Ale byliśmy głodni!!!:-). Po przekroczeniu czarodziejskiej bramy znalazłem się w innym, "lepszym" świecie - właściciel i goście byli biali, a pracownikami byli miejscowi ludzie. Jedzenie co prawda było dobre, łazienka czysta itd, ale nie czułem się tam zbyt komfortowo. Po szybkim jedzonku wrociliśmy szybko do rzeczywistej rzeczywistości i ruszyliśmy dalej.
Dakar to wielkie miasto z rozległymi przedmieściami. Naszym celem było co prawda jezioro różowe, ale żeby tam dojechać musieliśmy przejechać przez te przedmieścia, co było przygodą samą w sobie. Miejski ofrołd to było dla mnie coś nowego:-)
[YOUTUBEHD]zXndmE_Rl9k[/YOUTUBEHD
Przed samym dojazdem do różowego jeziora trafiłem jeszcze na coś w rodzaju wiecu wyborczego. Bardzo fajnie to wyglądało-głośna muzyka, roześmiani, żywiołowi ludzie. Co prawda pociłem się strasznie i stresowałem jednocześnie starając się utrzymywać jakąś sensowną prędkość w tym korowodzie, jednak sama obserwacja takiego wydarzenia sprawiła mi dużo radości. Nie znam senegalskiej sceny politycznej, ale zazdroszczę im wspaniałych Wyborców!:-)
Pod wieczór zajechałem wyczerpany na kemping przy brzegu różowego jeziora. Samo jezioro podobnie jak kemping okazało się porażką-bardziej przypominało ono bowiem kałużę z brudną wodą. Podobnie kemping-woda znajdująca się w tamtejszym basenie nie była wymieniana chyba od jego budowy i dookoła kempingu rozchodził się nieprzyjemny zapach stęchlizny. Woda w tym jeziorze kiedyś podobno miała kolor różowy ze względu na zasiedlający je gatunek alg, ale ścieki z pobliskich domów i kempingów zrobiły swoje i teraz nie ma tam nic ciekawego.