Przez krótką chwilę rozważaliśmy dojazd na miejsce samochodem, ale nijak nie widziałem jechać 1700km w jedną stronę.... zważywszy, że moja ładniejsza połowa nie do końca jest przyzwyczajona do spania po taniości, do spania w samochodzie... więc padło na linie lotnicze tam i z powrotem, jak również wynajęcie samochodu na miejscu.
Oczywiście moja organizacyjna Miss Excel wszystko sprawdziła, gdzie jakie opinie, gdzie co i jak etc. Finalnie do samego przylotu nie wiedziałem co za samochód dostaniemy.
Organizacja lotu, bagaże etc to też niezła komedia była, bowiem ja byłbym w stanie spakować się w podręczny bagaż ze wszystkim uwzględniając sprzęt foto, kilka koszulek, bieliznę etc... skończyło się tak, że chyba tylko tostera, mikrofalówki i piekarnika nie zabraliśmy... i patelni
Warszawa - Okęcie
Dzień wylotu, nerwówka oczywiście bo Miss Excel musi 18 razy wszystko sprawdzić (niby dobrze, że ma takie skrzywienie, ale na dłuższą metę daje się we znaki).
Odprawa na lotnisku, nadanie bagaży, inne sprawy idzie sprawnie. Wsiadamy na pokład. Lot trwa około 2 godzin więc luz, siedzę na bocznym siedzeniu więc gówno widzę przez te okienka wielkości deski klozetowej już wcześniej ubabranych mazią... mam nadzieję, że nie tym co myślę... Wylądowaliśmy. Stjułardesa swoje trele odstawia, nic do niej nie mam absolutnie, bo mega profesjonalna obsługa była i pomocna, chociaż kurna nie było pierogów...
Jak wspomniałem wcześniej ów akt lądowania zakończył się powodzeniem, maszyna zatrzymała się na swoim miejscu, stjułardesa płci żeńskiej kierowała nas ku wyjściu celem opuszczenia pokładu statku powietrznego.
Podgorica
To był pierwszy szok, nie kulturowy, nie zmierzający do ascendencji a tak po naszemu mówiąc - strzał w pysk. Stoję jak ten cieć przy hałdzie żwiru tyle, że bez łopaty i zaczyna ze mnie cieknąć z każdej strony, dowiedziałem się empirycznie po co mam rów na plecach i dlaczego pośladki me plaskate mają dylatację pionowo, bo wiem po nastu sekundach mogłem wypłynąć z mego lekkiego ubrania. Gorąc niemiłosierny w połączeniu z bezwietrzną aurą i tym nakurwiającym niemiłosiernie słońcem sprawiła, że chciałem zawrócić. Resztkami niespalnego przez gorąc mózgu zacząłem szukać pobieżnie, czy przypadkiem ktoś mi świni nie podłożył, bo ja chciałem aby było tak normalnie, 18-20 C w cieniu i lekkie słoneczko, które głaskało moją wypracowaną przez Cif oraz inne specyfiki myjące wysokie czoło zakończone już plecami.
Zapytałem o której wracają z powrotem i czy przypadkiem nie lecą w kierunku Islandii lub chociaż gdzieś do krajów skandynawskich, gdzie są temperatury normalne. Stjułardesa płci żeńskiej (nadal) oznajmiła mi, że takich lotów to oni nie oferują. No cóż, pierwsza podpadziocha linii lotniczych.
Na moim obliczu, które nie tak dawno było dwa razy uwieczniane w postaci zdjęcia a potem drukarki termosublimacyjnej lub innej igłówce, zaczęło stopniowo rozluźniać mięśnie twarzopaszczowe i wydałem dźwięk jakby mnie chciał wychędożyć conajmniej Zenek, co normalnie stróżuje w Warszawie koło Janek na parkingu strzeżonym, co ma stróżówkę bez klimatyzacji z kiblem o metrażu mniej niż zero.
No cóż, do odważnych świat należy. Pierwsze kroki nie były zbyt pewne bowiem w moich przeciętnych cichobiegach zaczęła się podeszwa przyklejać do betonowej płyty. Na szczęście do terminalu, gdzie naiwinie liczyłem na klimatyzację dobrze działającą, brakowało kroków 50, wiecie, takich luźnych, bez oszukiwania i stawiania jednego kroku za 1,5.
Ależ byłem naiwny. W owym terminalu było jeszcze gorzej, bo była awaria spłuczki i klimatyzacja nie działała. Jednakże mimo wszystko obsługa nie tyle co profesjonalna, była po prostu miła. Uśmiechnięta. Powtarzałem sobie, aby tylko mi się czarny humor jakiś nie uruchomił, aby nie palnąć czegoś, za co zwiedzanie Czarnogóry zacznę od aresztu o metrażu typowego kibla w kamienicy w Łodzi w stylu art-deco. Udało się, niczego nie palnąłem. Chyba. Kurs na odprawę czy jak to tam się nazywa, kazali paszport dać, dałem, coś wbili, na szczęście to była tylko pieczątka, pierwsza, w dodatku niechlujnie nabita... idziemy dalej. Chwila, mieliśmy walizki! No tak, przeszliśmy za daleko i trzeba było pana Zbyszka (imię dobrane przypadkowo drogą dedukcji) poprosić w najbardziej zrozumiały sposób, że mieliśmy walizki i ich nie mamy bo... no tak, zapomnieliśmy pomieszczenie wcześniej je oderbać. Pan Zbyszek (w sumie to Dragan czy jakoś tak) z politowaniem parskną śmiechem, puknął się w głowę i magią znaną pewnie tylko w tym kraju otrwał drzwi awaryjne i w towarzystwie obstawy przeszliśmy do pomieszczenia, które radośnie już raz widzieliśmy. Radośnie odebraliśmy walizki, częściowo pozbawionych uchwytów bowiem podczas załadunku/rozładunku jeden z olimpijczyków pewnie trenował rzut w dal. Gdzieś przecież muszą ćwiczyć!
Jeszcze na terminalu dokonaliśmy zakupu kart SIM, aby mieć internet w tutejszej sieci i muszę przyznać, że praktycznie WSZĘDZIE był non stop bardzo dobry zasięg 4G. 15eu za karte na 2 tygodnie z 300GB internetu.
Przed ostatnimi drzwiami stoi lokales z kartką i rylcem zapewnie Andrzeja Zenona Pierwszego wyrytym moim nazwiskiem. Mam na tyle niezbytczęste nazwisko, że to nie mógł być ślepy los, tylko faktycznie było tam moje nazwisko. Witamy się. Pan oznajmił, że czeka na nas dyliżans w postaci pojazdu mechanicznego w wersji ABC (absolutny brak czegokolwiek poza klimą i kołami) marki znanego koncernu tworzącego samochody dla ludu.
Szybkie formalności, obstrykanie samochodu z każdej strony w razie W (albo gdybym sam zapomniał jak ono wygląda) i w drogę. Prawie. Przed nami ostatnia bariera, gdzie zapewnie już ktoś kiedyś był, ale po chwili konsternacji okazało się, że wystarczy przyłożyć kartę i pierwszy raz w tym kraju zapłacić haracz w postaci biletu parkingowego. W drogę! Witaj przygodo! Teraz to będzie już z górki!
IMG_20240806_065632.jpg
Taki chuj. Samochód na papierze miał koni pewnie sporo, ale w rzeczywistości od 0 do 100km/h rozpędzał się do jutra. Cóż, to będzie długa droga. Nawigacja wspomina, że mamy 106 minut do celu, pod warunkiem, że nie będą organizowane akcje gaśnicze. Ropucha tutaj się nie spodziewałem, ale kto wie, przecież też lubi podróżować. Powód tego komunikatu był bardziej banalny, nie był nawet winien tego naśladowca Ropucha niejaki Braun tylko z uwagi na wysokie temperatury pożary, które czasem w przypływie chyba niedoboru adrenaliny zaczynają gasić.
Tuż za piątym zakrętem i drugim rondem już widzieliśmy lokalnego rycerza tutejszego aparatu władzy, czyli kolesia na motocyklu z suszarką w ręku zapewne udzielający autografu losowemu kierowcy pojazdu. To w zasadzie był pierwszy i przed ostatni raz kiedy widziałem suszarki.
Pierwszy raz jestem w tym kraju, dlatego obserwuję co i jak wszystko łącznie z ruchami mas powietrza aby w razie czego wiedzieć, gdzie mogę puścić bąka, aby nie zmniejszyć populacji malowniczej Czarnogóry.
Trasa jak trasa, kierowaliśmy się w kierunku wybrzeża, które dosyć szybko zaczęło się pojawiać na horyzoncie. Pierwsze serpentyny i widokowa trasa wzdłuż malowniczego widoku na morze.
Jedziemy i zaczynam szukać gdzieś opcji na przystanek ze względu na pierwszy piękny widok na położone w lekkiej zatoce miasto - to była chyba Budva.
PANO_20240730_165631.jpg
Szybko pojawił się przydrożny bar, dosłownie jakby czekał, aby zawitać tam. Wzięliśmy szybko po jednym wyrobie mocno zmrożonym z osadzonym drzewcem dla łatwiejszego manewrowania do otworu twarzopaszczowego (dla niewtajemniczonych chodzi o lody na patyku). Zanim zdołałem zerwać ów odzienie z tego loda to prawie zdążył się roztopić. Nie ma nic w tym dziwnego. Termometr wskazywał jedyne 39 C. Szybko wręcz wróciliśmy do dyliżansu dla ludu i dzięki temu, że droga prowadziła w dół nabierał ochoczo prędkości, chociaż miałem z tyłu głowy fakt, że w sumie nie wiem jak ten dyliżans zahamować skutecznie, bo przy lekkim dotknięciu czułem całą pofałdowaną powierzchnię tarcz/klocków - słowem napierdalało...
Teraz to będzie frajda - przemknęła mi myśl widząc coraz ostrzejsze zakręty, chociaż nie takich atrakcji pierwszego dnia się spodziewałem. Cóż, pierwsze koty za płoty, test przyczepności przy kilku okazjach przetestowałem, co sprawiło, że ciut pewniej się poczułem. Zakręt w lewo, zakręt w prawo, znowu w lewo, w lewo, w lewo... chwila, ja chyba się wracam... a nie, to tylko pokręcone serpentyny, które im bliżej brzegu większą frajdę sprawiały, chociaż jako kierowca dyliżansu miałem mimo wszystko ograniczone możliwości rozkoszowania się widokami. Spokojnie, nadrobię - pomyślałem sobie uśmiechając się nieśmiale. Minut minęło chyba z 10 i dojechaliśmy do Świętego Stefana czy jakoś tak, taka wiocha na urwisku z malowniczą trasą, która wg mnie była przesympatyczna widokowo. Nie minęło minut 8 a już mogłem znowu podziwiać... kurwa mać korki w zatłoczonej Budvie. Miałem okazję nawet policzyć ilu przechodniów przechodzi na każdym cholernym skrzyżowaniu...
Ruch coraz większy, motocyklistów zbyt wielu nie było o dziwo, ale za to skuterów i maxi skuterów już tak. Gdzie nie popatrzyłem to dominowała Honda X-Adv oraz Forza. Trochę chinoli, ale raczej były w zdecydowanej mniejszości, dużo widziałem Vespy. Dużo mimo wszystko ludzi jeździło bez kasków, nawet na motocyklach, niektórzy wręcz w klapkach plażowych... serio! Co kraj to obyczaj.
Minęliśmy w końcu Budvę, ja już miałem złe wspomnienia a dopiero przecież przyjechaliśmy. Mówię sobie, że to taki dzień, że pewnie trafiliśmy na jakieś korki, godziny szczytu etc. Ta... ale o tym potem.
Mieliśmy może z 20-30 minut do celu, jadąc przepisowo przemierzaliśmy kolejne kilometry już bez większego wow, trasa jak trasa, ładniejsza niż z Warszawy koło Janek do Pruszkowa, ale wciąż to trasa. Im bliżej Tivatu tym bardziej gęstniało od samochodów z powodu tego, że roboty drogowe więc kolejna okazja to podziwiania czarnogórskich poboczy oczekując na ruch. Miałem wrażenie momentami, że klimatyzacja była nabita jednorazową butlą bo były momenty, że nie działała jak trzeba i nie dmuchało na mnie zimne powietrze. Zagadkę rozwiązałem na drugi dzień, dlaczego tak się działo.
Dojechaliśmy do naszej rezydencji/miejscówki/apartamentu/pokoju* znajdującej się tuż obok Tivatu.
obraz_2024-08-20_205801625.png
Uśmiechnąłem się tylko gdy zobaczyłem małe kitełki, a jeszcze bardziej moje kąciki ust zbliżyły się do uszu w momencie gdy zobaczyłem, że mamy klimatyzację w pokoju i prysznic, który momentalnie zacząłem okupować.
kitełki.jpg
Rozpakowanie lekkie, plan na resztę dnia, kierunek zakupy aby coś na wieczór było wrzucić na ruszt. Po sklepie ruszyliśmy do Tivatu bo najbliżej aby sobie już coś tam pooglądać i jakoś dotrwać do końca dnia starając się nie wypłynąć samoczynnie z ubrania.
Taki widok miałem z tarasu na naszym piętrze.
PANO_20240730_175529.jpg
Parking mega mi się spodobał.
parking.jpg
wingro.jpg
a nocą było tak
noc.jpg
cdn
*) niepotrzebne skreślić.
PS.
Nie chciało nam się jechać do Krakowa aby lecieć do Tivatu bezpośrednio, dlatego jakoś tak koślawo do Podgoricy z Warszawy. Ogólnie nie żałuję tego wyboru.