Dzień 5 (230 km):
Nocleg w hotelu klasy B – ściany jak z papieru, pół nocy miałem słuchowisko jak z wenezuelskiej telenoweli, gdzie kobieta strofowała męża i faworyzowała jedno dziecko. Ale dało się to znieść, ważne, że sucho. Jeszcze przed snem sprawdziłem
Pogodę i miało nie padać do 9:30 rano na 30%, a potem deszcz przez cały dzień, więc każda minuta w suchym była na wagę złota.
Na dziś zaplanowałem 180 km szutrów, wycieczkę widokową łodzią i piękne plaże. A wyszło jak zawsze – szutry planowane z Google Maps okazały się trudniejsze niż przewidziałem, ale przejezdne. Łódź odwołana z powodu pogody, a plaże puste, bez żywej duszy – tylko jeden zbłąkany motocyklista w kasku odwiedzający każdą zatoczkę, bo co mu pozostało?
Ten półwysep ma jednak swoją fajną historię. Na północy kiedyś przypłynęli Wikingowie i zadomowili się na 10 lat (tak, tak, jeszcze przed Kolumbem). Na jednej z plaż podczas sztormu rozbił się parowiec S.S. Ethie, a jego szczątki wciąż można zobaczyć na brzegu – na szczęście wszyscy przeżyli tragedię, nawet niemowlę, które „biblijnie” wysłano na ląd w pudełku pocztowym.
Mimo urwania chmury i wiatru, który sprawia, że jadę pod kątem 30 stopni od pionu na prostej drodze, włóczyłem się od jednego punktu widokowego do drugiego, często czekając, aż przestanie padać, żeby zobaczyć to, co miałem zobaczyć. Spędziłem piękny dzień, zobaczcie sami.
Na nocleg wybieram znowu najtańsze schronienie pod dachem - Chatka Rybak. Nie miałem dużych oczekiwań ale udało im się mnie zaskoczyć.