Dzień 10: (380 km)
Typowy dzień jazdy ADV, czyli 50/50 asfalt i szutry. Rano, jak tylko wysuszyłem namiot po nocnym deszczu, ruszyłem na poszukiwanie miejsca na śniadanie. Widziałem wcześniej miejsce ze zdjęciami wielkich porcji – oby było czynne i serwowali mocną kawę, bo na kempingu ludzie balowali do 3 nad ranem.
Kawiarnia wygląda na zamkniętą, ale przed nią stoi jakieś auto. Zaglądam przez szybę jakbym miał się włamać – wystrój jak ze sklepu w serialu „Dr. Quinn”, ale widzę, że ludzie są, więc wchodzę. Gdy tylko zobaczyłem, co jedzą, od razu głośno wołam, że chcę to samo i dużo kawy.
Na dziś nie miałem zaplanowanych żadnych szutrów, ale że wyprzedzam plan, to dodaję na szybko 160-kilometrowy track wzdłuż jezior, po grzbiecie gór, a gdy widzę linię wysokiego napięcia na mapie, już się cieszę na myśl o szybkich szutrach. Trasa zaplanowana w 5 minut, a wyszła super.
Gdy dotarłem do asfaltu, kieruję się na Bonavistę, gdzie mam zaznaczone sporo knajp i punktów widokowych. Kolejny sukces kulinarny – byłem tak głodny, że zjadłem zanim pomyślałem, że może warto zrobić zdjęcie, bo było pięknie podane. Na koniec dnia zachód słońca na końcu półwyspu. Jadąc, wypatrzyłem miejski kemping – bez ubikacji, ale z widokiem, jakich mało. Mam piwo w kufrze, więc zostaję.