Dzień 12: (230 km)
Wczoraj źle wybrałem nocleg, kierując się tylko tym, żeby był prysznic, i wylądowałem w RV parku—przyczepa przy przyczepie, wszędzie glina i żużel. W nocy było oberwanie chmury, więc dosłownie popłynąłem. Dlatego dziś na spokojnie, z suszącymi się gaciami na siatce pod siedzeniem, świeciłem po okolicznych portach i zatokach, gaworząc z napotkanymi ludźmi.

Siedząc pod latarnią morską, dołączyła do mnie kobieta wypatrująca kutry przez lornetkę. Pracowała w biurze rybołówstwa i na UKF usłyszała, że wraca łódź z tuńczykiem do zadeklarowania. Podobno w tym porcie mieszka rybak, który ma niesamowitego nosa do tuńczyka i dziś zabrał jakąś rodzinkę na połów. Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać, że jest szansa pogadać z rybakiem o morskich opowieściach, więc jak tylko łódź pojawiła się w zatoce, pognałem do portu. Po 3 godzinach na morzu złapali tylko jedną rybę… 328 kg tuńczyka! Tata z synkiem zdecydowali, że nie sprzedają i biorą na spożycie własne—wiem, co będą mieli na obiad przez następne miesiące.
Już od wczoraj czuć, że zbliżam się do cywilizacji—więcej stacji benzynowych, szukając kawy w Google nie wyskakują tylko spożywczaki i stacje, ale prawdziwe kawiarnie, a restauracje są tematyczne, a nie tylko sieciówki czy hamburger i frytki. Tak jak kawy mi brakowało, tak cywilizacji ani trochę, ale jutro czas na miasto, a nawet stolicę prowincji—St. John’s.