Wstaję około 7, udało się w końcu odespać ostatnie dni. Poranek jest mokry i rześki, ale szybko się przejaśnia. Na dworze jest 16 stopni więc całkiem znośnie. Wstaję przed chłopakami i zabieram na spacer drona. Jispa jest położona w malowniczym korycie rzeki, chmury wiszą nisko nad wodą i aż się to prosi o dobre zdjęcie. Naczytawszy się internetów mam lekkie obawy żeby mnie nikt z tym dronem nie przyuważył. Cała miejscowość to w zasadzie jedna główna droga, nie bardzo nawet jest gdzie skręcić by zejść z oczu. Po drugim kilometrze znajduję coś jakby dziki sad i tam się kitram z dala od ludzkich oczu. Z lotu ptaka wszystko wygląda jeszcze bardziej magicznie. Wznieść się mogę tylko na 120 m, ograniczony świeżymi przepisami dla lotów dronem, ale nawet tej wysokości wygląda to pięknie. Robię serię zdjęć z której później złożę panoramę - daje ona poczucie że dron się wzniósł 3 krotnie wyżej, więc te 120 metrów nie przeszkadza tak bardzo.

Wracam do hotelu, chłopacy już na nogach i po prysznicu. Śniadanie nam dziś nie przysługuje, ale poprosiłem obsługę o wrzątek i możemy sobie zalać owsianki i dopchać suszonymi owocami. Najbardziej lubię jeździć z namiotem i kuchenką, wówczas mam poczucie kompletnej niezależności. Mogę spać gdzie chcę i gotować kiedy mam ochotę. Jednak do samolotu gazu nie wniesiesz. Mich nawet ma malutki palnik, ale nie znaleźlilśmy nigdzie możliwości kupna gazu. Najsensowniej byłoby wziąć zwykłą grzałkę na prąd jaka była popularna ze 3 czy 4 dekady temu u schyłku PRLU. Jeżeli wybierasz się w te strony to polecam - prąd zazwyczaj jest - choć przez 2 godziny rano i wieczorem.
Dziś spaliśmy na wysokości 3200m i w sumie jakoś tego nie odczułem. Mich z Darkiem zapobiegawczo biorą pigsy na wysokość. Jak tylko ruszamy zaczynamy się gwałtownie wspinać. W kilka chwil mamy już 4 tysiące. Niemal nie zwracamy na to uwagi bo widoki są niesamowite i każdy zakręt pieści nam zmysł wzroku. Na drodze jest spory ruch i nie możemy się dobrze rozpędzić, bo regularnie stajemy na punktach kontrolnych. Spisują nam dane z paszportów, numery rejestracyjne i numery telefonów. Nie chodzi tu tylko o nas - wszyscy przechodzą podobną procedurę. Póki co traktujemy to jak element folkloru. Bawią nas też tablice przy drogach z wierszykami i cytatami zwiększającymi czujność i bezpieczeństwo. Niby rozumiem, że jest niebezpiecznie zwłaszcza z lokalnym stylem jazdy, ale hasła typu “Jechał szybko, do domu nie wrócił, bo się przewrócił” chyba nie bardzo ratują sytuację. Do tej pory jechaliśmy główną drogą na Leh, lecz odbijamy w mniej uczęszczany odcinek w stronę Padum. Tu znika nam większość pojazdów z oczu, jedziemy już sami i robi nam to dziwnie magiczny klimat w głowach - jakbyśmy sam na sam zostali z tym księżycowym krajobrazem. Wiecie nie turystycznie, a jakoś tak wyprawowo. Minęliśmy też granicę śniegu wjeżdżając powyżej 5000m. Teraz już ćmi w głowie ból. Michała łeb napierdala, nie ma siły zwlec się z motocykla, położył głowę na baku i nie chce jej podnieść. Jesteśmy w najwyższym punkcie przełęczy i zsiadam zrobić kilka zdjęć. Darek zostaje z Michem, a ja pokonuję parędziesiąt kamiennych stopni na punkt widokowy. I na tych schodach dostałem takiego strzała obuchem w łeb, że aż przysiadłem. Muszę złapać oddech i wyrównać tętno bo ból w skroniach jest nie do zniesienia, czuję się jakby mi ktoś głowę w imadle ściskał. Po 10 wdechach uczucie powoli odpuszcza. Robię kilka zdjęć i schodzę niżej. Bywałem już powyżej 5 tyś metrów, ale wchodząc o własnych siłach, powoli - nigdy nie zdobywałem wysokości tak szybko, organizm nie miał szans się zaadoptować. Darek znosi to lepiej niż Michał, chyba też od nich wezmę tabletkę wieczorem bo bez sensu się męczyć.
Ruszamy powoli tracąc wysokość. Michałowi powinno się poprawić niedługo. Cieszymy się widokami i pustą drogą. Asfalt znika już na dłużej. Jest sporo błota i kamulców więc prędkości wielkich nie rozwijamy. Za to przestrzenie w koło są nieokiełznane. Jakbyśmy do tej pory żyli w innej skali. Wszystko zdaje się monumentalne. Przemieszczamy się doliną na wysokości około 4000m, obok rzeka wyżłobiła sobie spory kanion. Jej buro kawowa barwa w pewnym momencie łączy się ze szmaragdowo niebieską nitką innej rzeki. Stajemy oniemieli z Darkiem. Pierwszy raz w życiu widzę coś podobnego. Michał o dziwo zdjęć nie robi, ale jak się później okazało, nie zauważył tego zjawiska, zafascynowany bardziej ciekawym fenomenem, że mózg mu przez pęknięcia w czaszce jeszcze nie wypłynął.

Kulamy się tak w tej pięknej krainie większość dnia, po szutrze i błocie, kilka razy pokonując strumienie i niewielkie rozlewiska z topniejących powyżej śniegów. Na jednym z nich Michowi ucieka koło i kładzie Himalayana w wodzie. Na szczęście nie rozwijamy tu rajdowych prędkości, nie było więc jakoś niebezpiecznie i gmole większość przyjęły na siebie. Delikatnie bak ucierpiał, ale bez dramatu. Widzę, że Micha wysokość męczy strasznie, aż mu niedobrze się robi. Na szczęście do Padum już niedaleczko. Dojeżdżamy ok 18 - czyli zgodnie z założeniami, robiąc 165 km. Z jednej strony niby nie za wiele, ale jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani z przebytej drogi. Mam nadzieję, że zdjęcia choć trochę oddadzą potęgę tych gór i bezkres surowej przestrzeni. Głowy nam huczą od nadmiaru rozkoszy zbieranych przez zmysły. A może to niedosyt tlenu. Nie ważne - ale do Padum wpadamy spełnieni. Dziś po drodze nie jedliśmy i w sumie nie robiliśmy żadnych większych przerw, więc na przedmieściach stajemy w pierwszym napotkanym sklepiku. To taka budka z ladą na zewnątrz, w środku ni to kiosk ni stragan. Pani na blacie ma wyłożone wszystko co może być potrzebne: słodycze, czpisy, zapałki, motyki, dętki i chińskie klapki. Uzupełniamy wodę w pierwszej kolejności, bo to towar niezbędny. Kupujemy też jakieś słodycze żeby mieć na przegryzienie w drodze. Nie ma tu żadnej kolejki, ludzie wchodzą przed nas, biorą co chcą płacą i wychodzą, a my jakoś nie umiemy się odnaleźć i czekamy na swoją kolej by zapłacić. Pani ekspedientce nie przeszkadza to, że obsługuje pięć osób jednocześnie - nie traci nawet na chwilę rachuby. Dziwi mnie ta myśl… bo skąd u mnie potrzeba stania w kolejce i bycia obsłużonym w jakiejś kolejności. Skąd się to wzięło, oni przecież tego nie mają. Nikt w nich tego nie zaprogramował, jak i pilnowania porządku czy trzymania się swojego pasa na drodze. Rzeczy oczywiste nie są tu oczywiste. Wiele podobnych myśli będzie mi się kołatało w głowie przez cały wyjazd… z pewnością się nimi podzielę.
Samo miasteczko jest otwarte na przyjezdnych, okolica wygląda na trekkingowy raj i zaprasza piechurów do korzystania z lokalnych ścieżek prowadzących do takich atrakcji jak zabytkowy monastyr czy wodospad reklamowany w hotelowej broszurce. Bierzemy pod uwagę opcję by pozostać tu na jeden dzień i pozwiedzać trochę pieszko.
Główna droga Padum ma może z 1,5km później zabudowania kończą się nagle jak ucięte nożem. W samym miasteczku jest duży kolorowy dzwon modlitewny (z tych obrotowych) obsiadły przez bezpańskie psy. Jest też kilka sklepików i mniejszych budek z jedzeniem oraz parę dość obskurnych noclegowni. Mam odczucie jakby najdalej kilka dni temu ustał ostrzał tej miejscowości i nie zaczęto jeszcze na dobre sprzątać gruzu. Znów nie wiem, które elementy są budowane, a które wyburzane. Znajdujemy nocleg w miejscu bujnie nazwanym Hotelem, mamy dla siebie całe piętro. Hotel wygląda na nie dobudowany do końca. Nienaturalnie strome schody z gołego betonu i bez poręczy, wiodą nas na piętro. Znów czuję ucisk w skroniach, od zbyt gwałtownej aktywności. Rozglądamy się po surowym piętrze, balkony podobnie jak schody są z gołego betonu i bez poręczy, ale mają piękny widok na dolinę. W pokoju na beton położono chodnik bez dodatkowej izolacji, listew czy czegokolwiek udającego wykończenie. Sam chodnik zresztą też to zlepek różnych kawałków złożonych jak puzzle by z grubsza pokryć podłogę. W oknach są szyby z pojedynczego szkła w ramkach z listew klejonych kitem, więc jak tylko się ściemnia robi się bardzo zimno. Na szczęście kołdry dają tu ekstremalnie grube. Ciepła woda dostępna jest tylko przez kilka godzin na dobę, kibelek trzeba spłukiwać ręcznie bo spłuczka nie robotajet. I broń boże nie narzekam na to miejsce, bo zadowoleni jesteśmy bardzo i wyspaliśmy się przednio. Chciałem tylko opisać pewien standard rzeczy zastanych.

Po pobieżnym zwiedzeniu okolicy wytypowaliśmy miejsce na posiłek. To chyba coś na wzór PUBu. Nie ma tu kuchni, ale jedzenie przynoszą ciepłe z jakiegoś miejsca w okolicy. W zasadzie jest to kilka stołów, jakaś gitara na ścianie i sporo futbolowych artefaktów z Europy. Ponoć dziś Polska grała w jakimś Euro czy podobnej imprezie, przegraliśmy chyba, ale właściciel bardzo chwalił Lewandowskiego. Pocmokaliśmy trochę nad kunsztem piłkarskim białoczerwonych choć trochę to dziwnie wyszło, bo Pan większym był fanem polskiej piłki kopanej niż my. Dziś znów zamówiliśmy parthy w różnych smakach - serową, cebulową i ziemniaczaną. Dla nas to podobne do chlebków naan, cieńsze nieco i tym się różni, że w środku można znaleźć inne prócz mąki dodatki. Do tego popijamy herbatę z imbirem i miodem - bardzo słodka, ale pysznie smakowita. Przyjemnie nam się tu siedziało i gaworzyło o atrakcjach dnia minionego. Nie wiemy jeszcze co zrobimy jutro, ale bardziej niż zwiedzać okolicę mamy ochotę pojeździć motorkami. Tego jakby nigdy dość, zwłaszcza że przestrzeń w koło się niemal tego od nas domaga.
c.d.n.