Kolejny poranek przywitał nas głośnym dźwiękiem intensywnie uderzających kropel w blaszany dach hotelu. Momentalnie odechciało nam się trekkingu po okolicy. Padum znajduje się w rozległej dolinie i w chwili obecnej w całości zasnuły ją deszczowe chmury, lecz u wylotu doliny na samym jej końcu widzimy niebieską plamkę nieba - tamtędy trzeba uciekać. Zjadamy śniadanie we względnej suchości i z dużą przyjemnością sięgamy tu do domowych zapasów. Na stół wjechały głównie suszone owoce i jakaś pół słodka bułka z bananem. Dzisiejszy cel to oddalona o ok 250 km miejscowość Kargil. Tankujemy więc moturki pod korek. Na razie palą raczej niewiele i zasięgi mają spore, ale zgodnie z wytycznymi tankujemy gdzie się da, podejrzewając że karnister na dodatkowe paliwo targamy ze sobą niepotrzebnie. Ruszamy z wysokości 3600 metrów i szybko wspinamy się na ponad 4000. Wczorajszego dnia jechaliśmy głównie offem, dziś z kolei jakieś 70% to względnie asfaltowe drogi. Nic to jednak nie ujmuje z frajdy jaką daje nam jazda. Jedziemy w dolinie otoczonej wielkimi szczytami, ale przestrzeń do nich jest tak ogromna, że mam wrażenie, że skale nam się rozjechały. Stajemy na moście przy krystalicznie niebieskiej rzece i próbuję złapać trochę tych przestrzeni na kliszy w dronie, choć nie wiem czy to w ogóle możliwe.

W sumie nie ustalaliśmy, który z nas na jakim moturze pojedzie, Darek wziął oczywiście czarnego Himalayana, Mich Szarego, a ja ruszyłem Scramblerem - jakoś tak wyszło. I wszyscy jesteśmy zadowoleni. Dziś dla urozmaicenia pozamienialiśmy się trochę. Wskoczyłem na Himalajany, a chłopaki zasmakowali indyjskiego Triumpha. Motocykle mają podobną moc i Himalajany dużo przyjemniej łykają teren co oczywiste z powodu większych kół i skoku zawieszania, ale też mam poczucie że Triumph dużo żywiej reaguje na gaz, i zupełnie nie najgorzej radzi sobie poza asfaltem. Myślę, że to bardzo fajny bzyczek do codziennych dojazdów do pracy, niezależnie od okolicy. Nie ma tu bardzo trudnych technicznie odcinków, więc w sumie wszystkie maszyny sprawują się świetnie.

Dzisiaj na drodze przeżywamy tyle wrażeń, że wydaje się to niemożliwością. Przed wizjerem kasku przewijają się niewiarygodnie wielkie góry, i ok niech już im będzie, że tak się pchają na pierwszy plan, zaczynamy się przyzwyczajać do ich widoku. Kiedy nagle mijamy gigantyczną rzekę lodu z pokorą musimy przyznać, że ciężko się jednak do czegoś takiego przyzwyczaić. Wszystko tu jest monumentalne. Tym razem oszołomił nas lodowiec Drang-Drung - jego jęzor ciągnie się przez bagatela dwadzieścia cztery kilometry, na średniej wysokości ponad 4700 m.n.p.m. Stajemy więc na kilka zdjęć. Zaadoptowaliśmy się już nieco do wysokości i nie ma w nas takiego zmęczenia, jak jeszcze wczoraj. Dużo więcej mamy więc frajdy z jazdy i raczymy się widokami w koło. Kiedy stężenie wrażeń zdaje się bliskie zenitu, w pewnym momencie mijamy idące wzdłuż drogi konie, kiedy się z nimi zrównujemy zrywają się do biegu i chwilę galopują obok motocykli. Widok dziko biegających koni zawsze mnie rozczula, to trochę jak taka wizytówka ze świata, który uznaliśmy już za zapomniany. W tym momencie w kadr jeszcze wlatuje gigantyczny ptaszeł, sokół czy inny jastrząb - z tej perspektywy majestatyczny niczym pterodaktyl - powoduje, że czujemy się jak nomadzi pokonujące dzikie przestrzenie. Na deser, niczym wisienka na torcie, przy drodze objawia się nam świstak. Wiedzieliśmy, że możemy je tu spotkać, ale dalej jest to piękna niespodzianka, zobaczyć taką futrzaną patelnię na żywo.
Ciśniemy przez te rozległe przestrzenie z manetkami odkręconymi do oporu. Zawrotnych prędkości to nie daje, ale uśmiech na twarzy i owszem. Ze 2 razy odrywam nawet koła od ziemi. Piękny to stan. Mimo, że nie robimy przerw, to dojazd do nizin zajmuje nam niemal 8 godzin. W koło robi się bardziej zielono i jakoś tak przyjemniej po księżycowym krajobrazie poprzednich godzin. Przynajmniej do momentu kiedy Darek urywa stelaż w swoim himaljanie. Jako posiadacz specjalnych mocowań na karnister, to jemu przypadł zaszczyt jego tachania. To dodatkowe 5 kg na wertepach przy w pełni otwartej przepustnicy zrobiło swoją robotę. Nic to i tak doszliśmy do wniosku, że niepotrzebny nam ten zapas. Rozlewamy paliwo po równo do baków i pusty kanister przyczepiamy z powrotem do Darkowego motocykla. O pomoc poprosiliśmy Pana co coś przy płocie swojego domu majstował. Bez zbędnych słów porządnie wzmocnił konstrukcję stelaża drutem wiązałkowym uporczywie broniąc się przed wszelką gratyfikacją za okazaną nam pomoc. Przynajmniej na postoju udało mi się rozdać trochę cukierków okolicznym dzieciom. I tu chyba jest dobre miejsce by napomknąć nieco o ludziach.
Najniższa wysokość na jakiej się znajdujemy to ponad 3 tysiące metrów, jak na Europejskie warunki to dość już ekstremalnie, ale tutaj to dopiero punkt wyjścia. Ludzie żyją i mieszkają zupełnie normalnie. Poruszamy się przecież wyżej bo na 4 tysiące metrów, a czasem przekraczamy granicę śniegu powyżej 5 tysięcy metrów, a drogi zupełnie zwyczajne tu wiodą, często nawet asfaltowe, tylko fakt, że zabudowań jest mniej. Co i rusz trafiamy na roboty drogowe. Życie i praca na takiej wysokości wymaga kilku słów komentarza. Po pierwsze wysokość dla nas już jest mocno odczuwalna, o ile nie schodzimy z kanap motocykli jest ok, ale jakikolwiek wysiłek fizyczny jest bardzo męczący. Sam spacer już powoduje kołatanie serca i ból głowy. A droga się sama nie zbuduje ani nie naprawi. Dziesiątki mężczyzn i kobiet w bardzo ciężkich warunkach pracuje tu codziennie by zapewnić przejezdność tych odcinków najwyższych. Roboty jest sporo. Po każdej zimie lawiny zabierają ze sobą całe kilometry dróg. Ale i latem pędzące po zboczach kamienie co i rusz dokonują rozległych zniszczeń. Co uda się udrożnić i odbudować jeden odcinek, to dwieście metrów dalej góra upomina się o kolejny. To syzyfowa praca, ale ktoś to musi robić. Mijamy regularnie gromadki osób zaklętych przez los w roli syzyfa, pracują w technologii sprzed wieku albo i trzech. Mężczyźni młotami rozłupują większe i mniejsze głazy na małe kamyczki. Kobiety wrzucają je do dużych tac i na głowach noszą na pobocze. Tam w wykopanym w dole w ziemi miesza się je z wodą i cementem (również przenoszonymi tymi tacami na głowie) i tak przygotowaną papkę kobiety zanoszą wyżej by zabezpieczyć nią drogę, zalepić dziurę czy stworzyć prowizoryczny murek. Promienie UV wypalają żywcem na tej wysokości. Robotnicy mają więc twarze szczelnie zasłonięte chustami. Wszystkie ubrania są pozlepiane kurzem i brudem, których tu wszędzie pełno. Brak jakichkolwiek ubrań roboczych, klapki na nogach, zero rękawic, kasków czy masek. Ale w sumie to nie to robi na nas największe wrażenie. Wrażenie robią namioty przy drogach. Po skończonej pracy robotnicy kładą się w namiotach na zasłużony wypoczynek. Tak, na 4-5 tyś metrów, śpią w tymczasowych obozowiskach, zrobionych z jakichś szmat i cerat, czasem tylko w konstrukcjach z blachy i kamieni. Myją się w strumieniach, tam też piorą ubrania. Jak skończą jeden odcinek przenoszą się kilometr dalej, choć na wiosnę pewnie wrócą w to samo miejsce - łatać ten sam odcinek. Ścieżka kariery dawno ugruntowana - i praca zapewniona dożywotnio. Tu konkurencja raczej ich nie wysiuda z biznesu - prawda jaka komfortowa perspektywa? A nie ten dziki kapitalizm, gdzie człowiek nie jest pewien jutra. Znów mam takie wewnętrzne ukłucie wstydu, że gdzieś kiedyś mi przyszło narzekać na jakiś gorszy dzień w pracy. A przecież mam ciepły fotel w biurze, kaloryfer zimą, klimę latem, ekspres do kawy i mikrowelę jak mam ochotę pieroga zagrzać. Czasem radio w aucie służbowym trochę trzeszczy, ale jak to kurwa porównać z tym tutaj? Mały szczeniak chowa się za szpadlem i zlękniony zerka na nasze motocykle, dwulatek wisi na ramieniu mamy, która z zaciętością dłubie kijem w ziemi. Nie wszyscy to wielcy silni mężczyźni,w zasadzie mało kto sprawia wrażenie większego niż przeciętny nastolatek. Pracują tu całe rodziny - uśmiechnięci machają nam jak przejeżdżamy. Wielkie jak bursztyny oczy maluchów świecą się do mnie kiedy rozdaje im cukierki. I nie ma w nich zmęczenia, nie ma żalu czy bólu którego mógłbym się spodziewać. Oni nie znają innego życia, nie rozumieją czemu cały drżę w środku. Muszę przestać porównywać, nie mieszać standardów, które tu nie przystają bo to nie ma sensu.

Prawie dojeżdżamy już do Kargil, kiedy pakujemy się w mega korek. Jakaś ciężarówka nie zmieściła się na stromym zjeździe i utknęła na sztorc w zakręcie zawracającym o 180 stopni. Wiadomo, że nie jest w stanie pojechać dalej - musi się cofnąć. Ale tu nie ma możliwości ruchu ani centymetra bo wszyscy za nią i przed nią docisnęli się do samego zderzaka i trąbią jakby miało to coś pomóc. Auta zostaną już tu chyba na zawsze, a kierowcy pomrą z głodu. Motocykle przeciskają się jakoś opłotkami, a my z nimi. Trzystu metrowy odcinek pokonujemy ze 40 minut - tylko po to by na końcu zapakować się pod kolejną wojskową kontrolę. Patrzę żołnierzowi przez ramię i po raz kolejny spostrzegam, że oni nie bardzo ogarniają nasz alfabet. Spisuje te litery i cyfry jak splątane makarony, bez zrozumienia. Zamiast nazwiska spisuje moje drugie imię, a do niego numery motocykla Darka, bo obojętne mu kto na którym jedzie, plus numer telefonu z karty sim do internetu, która i tak nie działa. Do dupy takie dane, nie wiem co mieliby po nich ustalić. No, ale nie będę się kłócił.
Do Kargil dojeżdżamy przed zmierzchem. Trochę szukamy noclegu ale nie znajdujemy nic poza najpiękniejszym Hotelem w mieście. Złoto, przepych, lokaje witają nas na wejściu chcąc ponieść nasz obłocony bagaż, ale nie uśmimecha nam się żeby ktoś za nas szpej nosił. Nie chcemy tu spać ale ściemnia się i nie mamy też chęci szukać dalej, przepłacamy więc nieco za nocleg, ale na recepcji zapewniają nas że jest ciepła woda i iWifi. To istotne bo od 2 dni w górach żadna karta sim nie działa i nie mamy kontaktu z domem. Pokój jest zupełnie przytulny, jedno łóżko - wiadomo, ale wkrótce przynoszą nam dodatkowy materac. Bierzemy szybki prysznic i idziemy na miasto.
Kargil jest blisko głównych dróg, jest tu sporo mieszkańców i dużo wojska. Są też sklepy, rynek, kolorowe chorągiewki wszędzie. Kupujemy dużo owoców i wodę, po czym rozglądamy się za kolacją. Znajdujemy bar na fastfoodową modłę, zamawiamy frytki i wrapy z warzywami. Jest całkiem schludnie i nawet zlew jest żeby obmyć dłonie, ceraty się prawie nie kleją. Nie udaje nam się kupić lokalnej karty sim, nie to że nie ma, tylko obcokrajowcom sprzedać nie wolno - wszyscy mają zasięg tylko nasze karty milczą. Zdaje si, że to jakieś strategiczne posunięcie - blisko granicy z Pakistanem jesteśmy. Po zmroku zaczyna deszcz padać, ale i tak jest znacznie cieplej niż w górach. Wracamy więc do hotelu, gdzie WIFI rzeczywiście jest, ale nie ma wyjścia na świat. Rozczarowani kładziemy się spać w miękkich pierzynach… ale po północy Mich wykrywa, że w powietrzu zwiększyło się stężenie megabajtów. I rzeczywiście przywrócono nam łączność ze światem - to dajemy wszystkim znać, że żyjemy po czymi zasypiamy w spokoju.
Rankiem budzę się przed szóstą i idę pod prysznic - w Padum nie załapałem się na ciepłą wodę więc tutaj się wygrzewam do syta. Kurz mamy już wszędzie i aż zgrzyta nam w zębach, dobrze móc to z siebie spłukać. Chłopaki wstają o 7. Hotel mamy bez wyżywienia więc na śniadanie zajadamy wczoraj zakupione owoce. O ile banany czy arbuz są nieco słodsze niż nasze, o tyle mango to istna eksplozja smaku. Ciumkamy je z radością aż sok cieknie po brodzie.

Ruszamy przed 10, upał już nam się daje we znaki, dość długo czekamy na swoją kolej na stacji benzynowej gotując się w słońcu. Na cztery stanowiska działa tylko jedno i w związku z tym nie idzie to zbyt sprawnie, a chętnych do tankowania jest sporo. Później w uciążliwym korku toczymy się ze 40 minut i kiedy już kończą się zabudowania miasta, zabudowania rzedną i nabieramy w końcu nieco prędkości - to pod kurtkę wpada mi jakiś owad i zaczyna kąsać raz za razem. Staję niemal w panice i rozbieram się jakby kurtka żywym ogniem płonęła. Nie za mądrze te harce muszą wyglądać bo zrzucam z siebie wszystko i tylko w spodniach zostaję. Dość alergicznie reaguję na ukąszenia, a tu w dodatku nie wiem co mnie ukąsiło. Czuję zastrzyk adrenaliny, bo mam dreszcze na całym ciele, swędzi mnie i piecze, ale żadnego żądła ani robala nie znajduję. Michał daje mi antyhistaminową tabletkę, ubieram kurtkę upewniając się, że nie ma żadnego ukrytego zabójcy w rękawie i niespiesznie ruszamy dalej.

Dziś wróciliśmy na główną drogę do Leh, nie spodziewamy się więc fajerwerków, lecz dużego ruchu. Dostajemy jedno i drugie - bo fajerwerki są i to niezłe, a ruch olbrzymi. Droga jest piękna, wiedzie niemal wzdłuż Pakistańskiej Granicy. Momentami wspina się wysoko długimi prostymi - odkrywając niesamowity horyzont i wielką ekspozycję kanionu pod nami, i kiedy wydaje się, że przestrzeń nie może być bardziej rozległa, wspinamy się sporą serpentyną o kilkaset metrów wyżej i stajemy niemal oniemiali z wrażenia. Te przestrzenie są niezmierzone i znów brakuje skali porównawczej. Wraz z nami staje sporo turystów na motocyklach. Tym razem prócz hindusów trafiamy na grupę australijczyków. Z pewnością są pod tak samo wielkim wrażeniem jak my, dla równowagi na skarpie pod naszymi nogami piętrzą się stosy śmieci. Jak okiem sięgnąć walają się plastikowe opakowania, siatki, klapki i opony. Stoimy na szczycie wielkiego wysypiska i aż słyszę zgrzyt rozdarcia w środku. Bezkres gór, piękne niebo, wszystkie odcienie kolorów na horyzoncie i to morze plastiku pod nogami. Nic nie wymyślimy, jedziemy dalej lekko skonfundowani.

Nie przemieszczamy się zbyt szybko, często grzęznąc w morzu ciężarówek. W okolicy jest wiele baz wojskowych, i to głównie zielone ciężarówki mijamy na drogach. Mimo, że widoki są epickie, nie mam odwagi wyciągnąć drona w mrowiu mundurowych. Nic to, łykamy setki zakrętów i wyprzedzamy te kopcące lochy z wielką frajdą w sercu, przyjechaliśmy tu z myślą by nacieszyć się jazdą i przestrzenią, teraz czujemy że to miejsce jest motocyklowym rajem.

Koło 16 obniżamy loty i zjeżdżamy w doliny. Dopada nas zmęczenie i pierwszy raz od 3 dni robimy sobie przerwę w ciągu dnia na coś do zjedzenia, stając w przydrożnej knajpie. Zamawiamy parathy w trzech smakach i dzielimy się nimi tak by każdy spróbował po kawałku. Do smaku dostajemy różne sosy warzywne i trochę słodkiej posypki na boku. Z tymi sosami i słodyczami bywa różnie, czasem leżą na stole niczym fistaszki - cały dzień i każdy kolejny klient macza w nich swoje placki i oblizane paluszki - z takich dobrodziejstw nie korzystamy pełni lęku o nasze wydelikacone jelita. Tu na szczęście podano je nam na świeżych miseczkach i do tego 3 słodkie herbaty do popicia, tym razem udało się dostać je bez mleka. Chwilę po nas przed wejściem parkują Australijczycy. Mają ze sobą przewodnika na motocyklu i wóz wsparcia, w którym jadą bagaże. Radośnie przeżywają jazdę i głośno dyskutują o wrażeniach jakie dostarczyła im droga. Zawsze zastanawia mnie taka zorganizowana forma podróżowania. Czuję, że nie nadajemy się do podobnego rozwiązania, musielibyśmy dostosować się do innych, do tempa grupy, do przerw na wspólne sikanie, wyboru noclegów i pory karmienia no i wieczornej pory pojenia. Wolimy sami, bez tych zbiorowych wybuchów entuzjazmu. Chłopaki wpadają do knajpy bandą niemal jak gang motocyklowy. Wiadomo, sympatycznie i bez żadnej agresji czy napięcia, ale pochłaniają sobą całą przestrzeń od wejścia i dominują atmosferę. Mam wrażenie, że w takim tłumie jaki przyjechał z nimi z krainy kangurów, umyka coś z klimatu tego miejsca. To trochę tak jakby w dalszym stopniu jedną nogą byli w domu. W sumie nawet my we trzech już tworzymy pewną enklawę Europy na tej ziemi. Najlepiej jeździ się samemu, wówczas najbardziej jesteśmy otwarci na otaczający nas świat, i wówczas świat jest najbardziej otwarty na nas. Ludzie bliżej podchodzą, bardziej się otwierają - do trzech osób ciężko podejść już z tą samą otwartością i zaufaniem co do jednej. Trzech gości trudniej wpuścić do domu niż jednego. Do 10 głośnych kolesi krzyczących do siebie i dyskutujących zamaszyście nie podejdzie otwarcie już nikt poza handlarzami pamiątek. Niby jest zaletą, że jedzie się w grupie, nie trzeba zajmować się noclegami, trasą, w sumie tą logistyką całą, można się skupić na jeździe i widokach. Niemniej jest w tym pewna cena do zapłacenia i chyba przez nią wolimy organizować wszystko samodzielnie. Plus to, że w takiej grupie nie do końca wiesz kto z Tobą pojedzie, jak wielkie ma Ego i ile lubi wypić, a siebie już sprawdziliśmy i dobrze nam się razem podróżuje, czasem śpiewamy wspólnie przez komunikatory w kaskach, czasem je wyłączamy żeby pomilczeć, a bywa, że bezlitośnie z siebie szydzimy lub gadamy o książkach i filozofii. Może stary się robię, ale cholernie mi się to podoba.

Dojazd do Leh ciągnie się dość długo bezkresnymi wyżynami. W bok od drogi puste połacie wyglądają niemal jak pustynie. Odbijamy więc ochoczo trochę się wyszaleć, i cóż, że motórkom nieco brak mocy na zabawę - i tak frajda jest niesamowita, kiedy odkręcamy przepustnicę i grzejemy przed siebie poza jakimkolwiek szlakiem. Słońce powoli zachodzi kiedy dojeżdżamy do miasta. Jest absolutnie przepięknie, karmimy się tymi przestrzeniami i nasycić się nie możemy. Wzdłuż drogi kilometrami ciągną się bazy wojskowe i duże lotnisko. W samych bazach ciężko spotkać jakiekolwiek uzbrojenie poważniejsze niż ciężarówki. Strategią bojową Indyjskiej armii zdaje się jest wroga rozjechać, a niedobitków zaczadzić czarnymi chmurami spalin. No dobrze na lotnisku widać jakiś ruch, mają helikoptery i samoloty bojowe. Ale nic się nie umywa do potężnej ilości zielonych ciężarówek z napisem TATA. Zresztą tych cywilnych też jest mrowie. Wyglądają jak świątynie na kółkach. Zabudowane świecącą blachą, tysiącami zdobień, pomponów, chorągiewek i napisów. Z przodu zwykle mają znaczek bawolich rogów, które z początku braliśmy za śmieszne wąsy. Mich nawet prosił kilka osób żeby mu wytłumaczyli o co chodzi z tymi komicznymi wąsami, ale nikt się kwapił by sprawę wyjaśnić. Teraz wiemy, że nie mieli pojęcia o co białasom chodzi. Przez wiele kilometrów nie robimy niczego innego jak tylko wyprzedzamy ciężarówki. W końcu zabudowań cywilnych robi się więcej co niechybnie oznacza, iż niepostrzeżenie wjechaliśmy do centrum miasta. LEH to spora miejscowość i chwilę po niej kręcimy nim typujemy Hotel na nocleg. Za rozsądne pieniądze znajdujemy bardzo ładne miejsce, niemal w granicach starej części miasta. Stąd mamy z 30 minut piechotą do ścisłego centrum, a wokół nas znajduje się sporo podobnych hoteli, taka noclegowa dzielnica dla turystów widocznie. Zresztą Leh nie jest jak inne mijane miasta, to zdecydowanie najprzyjemniejsza miejscowość, w której byliśmy.
W pokoju hotelowym niczego nie brakuje, jest i ciepła woda, wifi i balkon z pięknym widokiem na ośnieżone szczyty gór. Bierzemy prysznic i po zmroku ruszamy na miasto. Czeka nas spory spacer, ale podejmujemy się go ochoczo bo bardzo nam się tu podoba i niezmiernie ciekawi jesteśmy co te strome uliczki mają jeszcze do zaoferowania. Leh jest w zasadzie stolicą regionu Ladakh, kiedyś krzyżowały się tu drogi kupców z Kashmiru Tybetu i Indii, obecnie mam wrażenie, że żyje głównie z turystyki. Są tu bankomaty i kantory których próżno szukać w mniejszych miejscowościach. Mijamy europejskie kawiarnie i restauracje, luksusowe sklepy oraz masę drobnych lokalnych sklepików. Widok głównej ulicy robi na nas ogromne wrażenie. Jest to w zasadzie deptak kilkuset metrowej długości. W całości pięknie oświetlony, a kilka metrów nad ziemią mieni się kolorami tysiące kolorowych modlitewnych chorągiewek. Po zmroku robi to wielkie wrażenie. Na końcu uliczki znajduje się przepięknie zdobiona drewnianymi rzeźbieniami budowla, po wieży z zegarem podejrzewamy, że pełni funkcję ratusza. Wysoko nad nią górują ruiny XVII wiecznego królewskiego pałacu (odrestaurowywane obecnie). Długo spacerujemy po gęsto wypełnionych turystami ulicach. Spędzamy ze 40 min rozmawiając z bardzo miłymi Hinduskami na schodach do świątyni - łakomie pochłaniając informacje na temat życia w Indiach. Polecają nam Tybetańską restaurację - ponoć najlepszą w okolicy. Jest tam dość duży ruch, i ludzie czekają w kolejce na stoliki pod gołym niebem. Mamy trochę szczęścia i już po chwili mamy swój stolik w rogu podwórka. Restauracja ma bardzo bogate menu - ponieważ specjalizuje się w kuchni aż trzech narodowości - Tybetańskiej, Chińskiej i oczywiście Indyjskiej, przy czym obiad nie przekracza ceny 25 zł. Zamawiamy Tybetańskie pierożki z warzywami (Mich z Jagnięciną), Tybetańskie Chlebki, których nazwy nie wspomnę i pyszną herbatę z miodem i imbirem. Tak smakowitych i pięknie podanych pierogów jeszcze nie jadłem, ich smak zostanie ze mną na długo. Wiemy że zostaniemy w tym mieście na dwie noce nim udamy się w stronę Pang Tzo lake. Bardzo nas to cieszy bo chyba prócz kurzu drogi potrzebujemy rozsmakować się trochę w lokalnych smakach, zapachach, przedreptać tutejsze chodniki, pogłaskać pieski, kupić jakieś pamiątki i przez chwilę przystanąć. Chłonąc otoczenie i karmić się Indiami..

Jeszcze przed snem wysyłam wiadomość do biura, z którego wypożyczyliśmy motki, że jutro mogą nam już podstawić lokalne maszyny na zamianę. Wedle rozpiski mamy mieć jutro dzień wolny na zwiedzanie więc motki będą wieczorem dnia następnego. Nie ma problemu, okolica wydaje się być bardzo atrakcyjna na pewno dzień sobie wypełnimy.