Poranek jest jednym z najprzyjemniejszych na tym wyjeździe. Przed częścią restauracyjną znajduje się zaciszny ogród w nim rozstawiono pufy i dywan, na którym podróżni mogą zaledz i się zregenerować. Malutka córeczka właścicieli, śliczna jak laleczka, tańczy i śpiewa do muzyki jaka sączy się z głośnika. Niespiesznie myjemy się w umywalce na świeżym powietrzu, kiedy właściciele zaczynają krzątać się w kuchni. Na śniadanie dostajemy pyszne omlety z warzywami i całkiem smaczną kawę, po 10 jesteśmy już w drodze. Mamy zagwostkę jak dziś dotrzeć do Pangong Tzo. Mieliśmy nocować w Nubra Valley a brakuje nam dobre pół dnia by tam dojechać. W połowie drogi do wydm Nubry jest odbicie nad jezioro Pangong. Do tego co chwile musimy stawać z powodu ciągnących się prac drogowych. Jest tu sporo ciężkiego sprzętu i niejednokrotnie widzimy głębokie nawierty w które wciskane są laski z dynamitem - nie ma miękkiej gry jak widać. Czasem trzeba wysadzić kawał góry jeśli droga ma być przejezdna. Ciągnie się nam ten odcinek niemiłosiernie bo bardziej stoimy niż jedziemy i czas leci a kilometrów nie ubywa. Jesteśmy na wysokości ok 4tyś metrów a termometr w motocyklach pokazuje 32 stopnie, gorąc też nie pomaga. W końcu udaje się dotrzeć do doliny rzeki - jest przepotężna i piaski wypłukane przez wodę wyglądają niemal jak pustynia. Przy kolejnym przymusowym postoju zaczynamy liczyć kilometry i czas jaki nam pozostał do zmroku po czym dochodzimy do wniosku że nie starczy nam dnia żeby zobaczyć wydmy i dojechać nad jezioro. Zawracamy więc motocykle i odbijamy nad Pangong. Trochę jesteśmy rozczarowani że udało się zobaczyć tylko początek doliny Nubry - ale zdecydowanie bardziej zależy nam na Jeziorze - to głównie dla niego tu przyjechaliśmy.
Mamy pół dnia na pokonanie 130 km odcinka z czego większość jest w offie. Boże jaka to pyszna droga, kilometry kamieni, rzek i piachów. Mimo surowości trasy, nad jezioro podąża wielu turystów, głównie to mniejsze lub większe grupki motocyklistów, terenówki zdarzają się raczej rzadko. Nowa, krótsza droga jest w budowie - ale póki co jest to genialny offroadowy odcinek. Minęliśmy dziesiątki motocykli i nawet uknuliśmy przekonanie, że mimo idealnych terenów mało kto tutaj potrafi jeździć w offie. Wielokrotnie pokonywaliśmy strumienie z radochą na twarzy rozchlapując wodę, kiedy inni schodzili z motocykli i prowadzili je przez wodę sięgającą ledwie do kolan. Nie praktykuje się też jazdy na stojąco co w kamienistym terenie wydaje się jedyną właściwą pozycją. No nic, my bawiliśmy się świetnie zachowując bardzo dobre tempo jazdy, i przy okazji dynamicznych przejazdów przez strumienie kilkukrotnie nas filmowano. W pewnym momencie, jedziemy kanionem o stromych skalistych zboczach i na jego wylocie stajemy zrobić kilka zdjęć, kiedy za naszymi plecami spada lawina kamlotów. Efekty podobnych lawin widzimy co i rusz, dziesiątki ton rozpędzonych z setek metrów sieją spustoszenie na drodze, co i rusz omijamy różne pobojowiska i zerwany asfalt. Ale ta lawina tak świeżo po naszym przejeździe powoduje że aż przeszedł mnie dreszcz. Naprawdę niewiele trzeba żeby się tu wkomponować w krajobraz i zostać na zawsze . W końcu jednak trafiamy na asfalt, nieco rozczarowani jego idealną gładkością, za to kiedy w końcu otwierają się przed nami szmaragdowe wody jeziora, kopary nam opadają z wrażenia i jęzory niemal wkręcają się w szprychy kręcących się kół. Powiedzieć że jest zjawiskowo epicko to jak nic nie powiedzieć. Jezioro Pangong ma niesamowity lazur wody, bardzo kontrastujący z księżycowym krajobrazem w koło. Intensywność kolorów niemal poraża. I do tego znów ta skala nie do ogarnięcia zmysłami. Jezioro ciągnie się przez 140 km i tworzy naturalną granicę oddzielającą Chiny od Indi. To jeden z najwyżej położonych zbiorników wodnych na świecie (znajdujemy się ponad 4200m. n.p.m). Woda jest tu cholernie zimna i miejscami słona, co oczywiście musiałem sprawdzić osobiście. Przejechaliśmy jeszcze jakieś 20 km wzdłuż brzegu i znaleźliśmy sobie bungalowy domek na nocleg. Mich pojechał jeszcze pozwiedzać okolicę a my z Darkiem zapakowaliśmy się do wody. Morsowanie nie jest mi obce ale jakoś nie pomyślałem żeby się dobrze rozgrzać przed wejściem a przejmujący chłód wody niemal łamał kości. Długo ta nasza kąpiel nie trwała. Dochodzi już 18 i słońce powoli chyli się ku zachodowi, ale nie przeszkodziło nam to rozwalić się na plaży na ręcznikach. Tytuł Słoneczne plaże Himalajów nie wziął się znikąd i musieliśmy mu zadośćuczynić. Po chwili zjawia się Michał, ubieramy się szybko bo z każdą minutą temperatura drastycznie spada.

Po zmroku idziemy na kolację - bo na szczęście jest taka opcja. Domek ma wodę ale tylko lodowatą i prąd ale tylko 3 godziny dziennie, kiedy pracuje agregat. Kolacja jest przepyszna i wegańska - zresztą jak wszędzie tutaj. Ze względu na brak stałego źródła prądu mięso szybko by się psuło. Lepiej poprzestać na produktach roślinnych. Oprócz gorących chlebków, mamy do wyboru kilka różnych sosów w tym jeden z tofu. Jest też słodki deser na mleku - ale nie podejmujemy tego ryzyka.
Po zapadnięciu zmroku zaczyna się druga odsłona powalających widoków. Niby trochę się spodziewałem ale znów nie doszacowałem do końca tego co Himalaje mają do zaoferowania. Niebo, pozbawione zanieczyszczeń światła, które nierozerwalnie towarzyszą ludzkiej cywilizacji, tutaj oferuje niesamowitą widoczność gwiazd. Wyciągam statyw który targam całą drogę na tą specjalnie okazję i robię pierwsze w życiu zdjęcia Drogi Mlecznej. Strasznie jestem tym podniecony dopóki Mich mi nie pokazuje lepszych nawet zdjęć jakie zrobił telefonem. Kosmos dosłownie i w przenośni. Ech no cudnie tu jest. Kładziemy się spać przepełnieni szczęściem. No może Darek mniej - Jego Himaljan tak dobija na wertepach że Darkowi się kręgi poprzestawiały i nie bardzo może się wyprostować. Dostał od Micha cudowną maść GeriatronForteMax którą wsmarował sobie długimi ręcami w plecy (a może to plaster był - nie wiem starałem się nie patrzeć co oni tam w łóżku robią) wiem tylko że zasnął z pewną ulgą.

Dnia dziesiątego obudziłem się o 5, chciałem zrobić kilka zdjęć wschodu słońca, ale zjawisko nie zaistniało. Wpierw słońca nie było wcale a kiedy wyszło z za najwyższych szczytów było już oślepiająco białe. No niech będzie, myślę że foty drogi mlecznej wynagrodzą mi tą stratę. Wyleguję się więc w łóżku trochę dłużej, później siadam przed domkiem na krześle i wpatruję się z godzinę w taflę jeziora. Zapewne nigdy więcej tu nie wrócę, więc poprostu siedzę i cieszę się miejscem i chwilą kiedy nigdzie nie zmierzam i nic nie muszę. Nauczyłem się doceniać w życiu takie momenty. O 7 idziemy na pożywne śniadanie. Darkowi wczorajsza kąpiel chyba nie pomogła - dziś jakieś przeziębienie łamie go od świtu, ale po zażyciu połowy apteczki nadaje się do jazdy. Pierwsze półtorej godziny błąkamy się bez celu po okolicy. No może nie tak bez celu - chcemy trochę się tym nasycić nim zawrócimy w stronę Leh. Po drugiej stronie jeziora, trafiamy na gospodarstwa i ogromny wybieg dla koni. Również niesamowicie malownicze miejsce. Choć nie wiem jak CI ludzie są w stanie przetrwać tu zimę - miejsce na pół roku musi być odcięte od świata. Chyba że zjeżdżają na ten czas w doliny.
Tylko pierwszy odcinek wracamy po wczorajszych śladach, później odbijamy na kolejną wysoką przełęcz. Droga jest bardzo przyjemna aż nagle utykamy w gigantycznym korku. Kilkaset motocykli i dziesiątki aut. Jak się okazuje znów roboty drogowe wstrzymały ruch w obie strony. Stajemy i rozbieramy się z ciuchów bo nie zapowiada się by coś się miało ruszyć niebawem. Jednak po jakiś 30 minutach z przodu zaczyna się coś dziać. I rzeczywiście po kolejnej dłuższej chwili na horyzoncie pojawia się rządowa limuzyna z napisem COMANDER na szybie. Przed nią idą ludzie i rozpychają pojazydy na bok. Nie jest to łatwe bo droga jest wąska i maksymalnie wypełniona motocyklami. Z jednej strony skała z drugiej urwisko, i na skraju tego urwiska porusza się limuzyna. Dantejskie sceny się działy by udało sie auto przepuścić, wiele pojazdów doznało rys i stłuczeń, kilka się przewróciło ale jak dygnitarz przejechał, ruszyły też motocykle, a więc i my.
Przez kolejną godzinę wspinamy się pod górę w wielkim tłoku, dopiero później udaje się ten ruch nieco rozładować. Widoki w koło za to przepyszne, są i jeziora, góry, pojawiają się owce i konie. Znów widzimy śnieg, nieodzowny znak że jesteśmy powyżej 5 tyś metrów. Wkrótce stajemy pod znakiem Chang la Pass - na 5391 metrach. Droga tu jest w pełni utwardzona, nie tylko asfaltem ale momentami też dość ciekawym brukiem. Wysokość już od jakiegoś czasu nie robi na nas wrażenia. Stajemy na chwilę, ale tłum ludzi raczej nie zachęca do robienia zdjęć więc szybko ruszamy dalej. Droga w dół jest chyba jeszcze bardziej widowiskowa niż pod górę. Motorki też jadą dużo żywiej, wspinaczka na tą wysokość wyglądała trochę jakbyśmy próbowali zmusić do galopu osła astmatyka. Z górki jest znacznie przyjemniej. W pewnym momencie przestajemy z wrażenia i robimy kilka zdjęć doliny jaka się przed nami rozpościera. Po wielu godzinach szarości i bieli - oczy w końcu cieszy widok zielonych pól ryżowych.

Do Leh dojeżdżamy w okolicach godziny 16, na miejscu jest 36 stopni. Szybko rozkulbaczamy rumaki, szczęśliwi że jutro znów wsiądziemy na mocniejsze i generalnie 3 klasy lepsze sprzęty. Stare Hialajany często są tu nazwywane King of offroad… ale po doświadczeniach ostatnich dni zdecydowane bym je zdetronizował. Był moment że Darek chciał już zepchnąć Offroadowego kinga w przepaść i wracać z buta tak mu się on dał we znaki. Teraz żegna się z nim z dużą ulgą wypisaną na twarzy. Największą jednak ulgę odczuwamy po zaznaniu prysznica - po trzech dniach w kurzu drogi to bezcenne doznanie.
Po krótkim relaksie w hotelu ponownie udajemy się na spacer do centrum, tym razem ostatni. Handlarze znów nas wołają po imieniu. Wracamy do miejsca gdzie w piwnicy przy nikłym świetle, wyszywa się koszulki. Mich odbiera swoje zamówienie z Himaljanem. Okazuje się że omyłkowo w nazwie zrobili literówkę. Michał z udawanym oburzeniem wytargował zniżkę, ale w skrytości serca cieszy się że będzie miał jedyną taką koszulkę na świecie. Obowiązkowo też odwiedzamy naszą ulubioną restaurację i w drodze powrotnej uzupełniamy zapas owoców. Wspaniale czujemy się w tym mieście i szkoda się będzie z nim jutro żegnać. W ogóle czujemy już że to powoli odwrót - widzieliśmy wszystko co planowaliśmy, objechaliśmy najwyższe przełęcze, najpiękniejsze miasto i jezioro Pangong, w sumie to co najpiękniejsze na tej trasie było do zobaczenia. Teraz będzie już tylko niżej. Tak nam się w przynajmniej zdawało ale Himalaje mają to do siebie żę potrafią zaskoczyć i szybko będziemy musieli zmienić zdanie.

Wieczór spędzamy na dachu hotelu, znów robimy kilka zdjęć choć z powodu świateł nie widać już tak gwieździstego nieba jak wyżej w górach. Niemniej miasto z tej perspektywy wydaje się dziwnie spokojne i mamy sporo radości spędzając tak wieczór.. Podobnie robimy rano, przynosimy na dach arbuza, mango oraz banany i pałaszujemy je ochoczo popijając herbatą w pierwszych promieniach słońca. Cieszymy się ogromnie że udało nam się znaleźć wyjście na ten hotelowy dach, to chyba najlepsze miejsce żeby pożegnać się z miastem i nacieszyć jego panoramą. Jeszcze na spokojnie uzupełniam pamiętnik jaki prowadzę wyjeździe. Robię tak od lat nauczony doświadczeniem, po miesiącach wspomnienia jednak bledną i dużo szczegółów ucieka a emocje się wygładzają. Spisane tak łatwo nie uciekną. Ciekawe rzeczy dzieją mi się z atramentem w długopisie - to chyba te zmiany wysokości powodują że przez kulkę wycieka mi czarna posoka, plamiąc pamiętnik. Nigdy tak nie miałem a tu po każdym zjeździe z gór taka niespodzianka. Bardzo ciekawie też wyglądały nasze dłonie po zjeździe z 5 tyś metrów, w ciągu godziny strailiśmy niemal 2 tyś metrów wysokości. Palce były cieniutkie obciągnięte skórą jak przeźroczystym pergaminem. Dłonie chude i sine mrowiły wściekle - jakby ktoś krew z nich odessał. Ale też niesamowite jest to jak szybko ludzkie ciało potrafi się zaadaptować do takich zmian. Teraz już niczego podobnego nie odczuwamy, bóle głowy też dawno minęły.