Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07.11.2024, 10:52   #13
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 88
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 2 godz 56 min 23 s
Domyślnie

Rankiem dnia piętnastego zbieramy się sprawnie, choć z lekkim żalem i ruszamy do Manali. Ta sama droga robi na nas przyjemniejsze wrażenie niźli przed dwoma tygodniami. Myślę, że to dlatego że dziś nie pada i wszystko jest w przyjemniejszych kolorach. Z drugiej strony, wówczas góry wydały się majestatyczne a teraz, wysokość ledwie trzech tysięcy metrów, nie robi na nas wrażenia. Stajemy na dobre 30 minut w korku wywołanym przez roboty drogowe. Ruch jest kompletnie wstrzymany. Traf chciał, że postawiłem motocykl akurat przy młodej kobiecie, siedzącej w kucki ze szpadlem pod nogami. Całe trzydzieści minut tkwiła tak prawie nieporuszona, zawinięta w chustę szczelnie, tylko oczy jej było widać. Nie wiem czy ubrania naturalnie miała pomarańczowe, czy może była brudna od gliny i błota. Prędzej to drugie, choć ciężko powiedzieć z całą pewnością. Koparka poszerzała nasyp by auta mogły bezpiecznie przejechać. Widocznie w tym czasie kobieta mogła odpocząć od ciężkiej pracy. Stałem może metr od niej i nie mogłem wzroku oderwać. Ciężko to opisać, kiedy człowiek w Europejskiej rzeczywistości chowany. U nas wszyscy zawsze w galopie. Nienagannie ubrani, wyprasowani w wypolerowanych hybrydach. Polityka bezsensownego zapierdolu, przy kawie sprawdzamy zaległe maile i tabelki w excelu na telefonie. W korku zestaw głośnomówiący pozwala na efektywną pracę, na siłowni słuchamy podcastów o samorozwoju żeby broń boże nie zmarnować ani minuty czasu. A ona pół godziny siedzi w kucki i glinianą grudą puka w trzon szpadla. Puk, puk, puk, odgarnia trochę piachu, zbiera go w dłonie i przysypuje szpadel. Później go odkopuje i na powrót puka tą grudą. Puk Puk Puk…. Patrzę jak zahipnotyzowany. Jakbym ostatnią Pandę w zoo oglądał. Kurwa co się z nami stało, jednym i drugim, bo coś się wykoleiło na pewno. To nie jest właściwe dla człowieka. Musiało się wykoleić skoro nikt z nas nie wiedział dokąd nas pociąg wiezie.

Mijamy jeszcze ten przydłu
gi tunel pod gigantyczną górą i wjeżdżamy w kolorowe uliczki Manali. Motocykle wyglądają jak siedem nieszczęść, upitolone do granic możliwości. W sumie strat większych nie było. Mam pękniętą oponę, Darek pospawany stelaż a Mich małą wgniotkę na baku - jak na taki trip wydaje się to drobnostką. Odzyskujemy kaucje za motocykle choć Pani z tej wgniotki nie jest zadowolona. Gdyby nie zwrot kaucji nie miałbym za co już podstawowych zakupów zrobić, na magnesiki już zapożyczałem się u chłopaków. Przyda się jeszcze ten zastrzyk grosza bo mamy cały dzień do spędzenia w Delhi i warto dobrze to wykorzystać. Tymczasem do nocnego autokaru mamy jeszcze dobre pół dnia, udajemy się więc do Old Manali, gdzie jak nazwa wskazuje znajduje się pierwotna część miasteczka. Zdecydowanie jest tu bardziej malowniczo, starą i nową część miasta oddziela rwąca górska rzeka o pięknej niebieskiej barwie. Wąskie uliczki są czyste i bardziej zadbane. Jest wiele miejsc gdzie można dobrze zjeść i zrobić zakupy. Co też skwapliwie czynimy. Dobrze tak złapać trochę luzu. Wszystkie klamoty zostawiliśmy w wypożyczalni motocykli i mamy dużo przyjemności ze spaceru na lekko. Nie wiemy jeszcze jak rozwiążemy ten problem w Delhi - przyjedziemy tam jutro rano i będziemy mieli kilkanaście godzin do odlotu, chcielibyśmy więc trochę posmakować miasta, ale klamotów mamy tyle że z trudnością jesteśmy w stanie przejść kilkaset metrów. No nic coś się wymyśli na miejscu.









Do autokaru wsiadamy o czasie. Żadne bilety nie są potrzebne, mieliśmy zarezerwowane miejsca od dwóch tygodni, a że jesteśmy jedynymi białymi to kierowca od razu woła nas po nazwiskach. Autokar nie jest może w topowym stanie ale miejsca są względnie wygodne, klima działa więc jak by nie było, jest o niebo wygodniej niż w malutkim autku jakim tu przyjechaliśmy. Do Delhi jedziemy blisko 13 godzin. W nocy kilka razy stajemy na popas i pierwsze co odczuwamy to potworny upał i lepkość powietrza. Mimo że jest środek nocy - uczucie napawa nas strachem jak to będzie za dnia. Na wjeździe do miasta pierwsze co rzuca nam się w oczy to gigantyczne wysypisko śmieci, góruje nad miastem jak Gubałówka w Zakopanem. Nad górą śmieci unosi się tysiące ptaków jak z horroru Hickoka.
Stajemy nieopodal, ponieważ autokar robi tu jednocześnie za dostawczaka. Całą noc zbieraliśmy po drodze paczki, kosze z warzywami i inne pakunki na handel. Tu przed ostatnim przystankiem w centrum wszystko zostaje przeładowane do mniejszych pojazdów. Masa ludzi pracuje w pocie czoła, autokarów są dziesiątki a każdy stoi ledwie kilka minut. Wkrótce dojeżdżamy do ostatniej stacji. Jest 8 rano, upał nieznośny. Biorę worek na plecy, plecak na przód kask do jednej ręki, buty motocyklowe do drugiej. Darek z Michem w podobnej konfiguracji, razem robimy kilka kroków. Sytuacja jest beznadziejna bo nie mamy pojęcia gdzie iść, a po prawdzie wiemy, że tym sposobem nie dojdziemy nigdzie. Podbiega do nas czujny taksówkarz, wsiadamy nie stawiając oporu - bardzo nam się przyda jego pomoc.
Przez noc Darek sprawdził koszt przechowalni bagażu na lotnisku i wychodzi na to, że w podobnej cenie możemy znaleźć hotel w mieście. Co z tego, że nie zostaniemy na noc, ale bezpiecznie przechowamy wszystkie rzeczy i na prysznic wystarczy czasu. Hotel jaki wybraliśmy znajduje się pół godziny od centrum spacerem. Boy hotelowy prowadzi nas do pokoju. To mały pokoik z dwoma łóżkami i prysznicem. Coś mi w nim nie gra ale nie wiem jeszcze co. Ustawiamy klimę na maksa żeby trochę odetchnąć. Bierzemy po kolei prysznic i postanowimy godzinkę odespać nocną podróż. Kiedy się budzę wiem już co jest nie tak z tym miejscem. Tu nie ma okna! Żadnego. Nigdy nie pomyślałem, że hotel może mieć pokoje bez okien. A może jak widać.
Delhi to grubsza historia, inny stan umysłu, momentami niemal inna planeta. I to nie tylko kwestia odmiennej kultury, do tego już przywykliśmy. W jednej metropolii żyje populacja całej Polski. Przy takim stężeniu ludzi na metr kwadratowy, kurczą się wszystkie zasoby, a w Indiach nie ma ich za wiele. To, że poziom życia jest inny niby wiemy, ale wiedzieć a poczuć to duża różnica. Pierwsze kilkaset metrów spaceru do centrum wystarczyło byśmy poczuli ją dogłębnie. Mijamy dziesiątki rikszy i tuk tuków, pojazdy jeżdżą i trąbią generując hałas, Darek słusznie powiedział że czuje się jakby łeb do ula włożył. Ja zaraz po przyjeździe miałem wrażenie jakbym głowę do garnka z pierogami wsadził - jest tak duszno, gorąco i lepko. Teraz chyba należy te dwie paralele scalić w jedną ale nadal nie odda to do końca właściwego wrażenia. Bo pierogi nawet apetycznie pachną a tu gama zapachów jest zgoła odmienna, zwłaszcza że co i rusz ktoś załatwia swoje potrzeby na bieżąco przy ulicy. Niczym ptak w locie. W tym narastającym chaosie pędzących pojazdów mijamy śpiących ludzi. Śpią na ławkach, na ziemi, na rikszach. Czasem mają cegłówkę pod głową, czasem nie. Bose stopy pokryte są kurzem i zaschniętym błotem. Składu błota nawet nie chcę dochodzić, widzę tylko że muchom smakuje. I ok, w porządku, byłem gotów, niemal byłem przygotowany. Po przejściu kolejnych kilkuset kroków mijamy rodzinę. Na chodniku pod najbliższym murem koczuje 8 osób, 4 dorosłych i czwórka dzieci. Czuję się trochę jakbym im przez środek salonu przechodził. Mają jakieś kartony na których siedzą, w coś chyba grają, albo ustalają zasady tylko, w koło wala się trochę sprzętów. Zdaje się, że ten kawał chodnika na dłuższą chwilę za anektowali na swój. Tylko pośród tych walających się rzeczy, leży mały chłopiec, maksymalnie 3 letni. Jest nagi, absolutnie nagi, bez kawałka kartonu, jego skóra przejmuje ciepło od rozgrzanego chodnika. Wygląda trochę jakby z okna wypadł a nikt w koło się nie zorientował. Ciężko nawet odgadnąć kolor skóry, bo umorusany jest podobnie jak bose stopy śpiących ludzi. I sam też śpi. A we mnie wszystko krzyczy, że to kurwa nie tak, że nie można, że się nie godzi. Są prawa człowieka, są normy, ludzie mają moralny obowiązek. I chuj. Wszystko chuj, bo patrzę wkoło i myślę sobie że to tylko słowa. Wygodne hasła, które tutaj nie przystają. Możemy sobie nimi oczy mydlić kiedy jest to wygodne, portfele wypchane i pełna micha. Człowieczeństwo to też komfort i wielu na to nie stać.
Wyłączam się, emocjonalnie odcinam, albo wyciszam chociaż. Nie z wyboru, raczej podświadomie, nie daję rady tego dźwignąć mentalnie. Jestem obecny, jestem czujny ale obserwuję z boku, nie biorę tego wszystkiego na siebie. Przybyłem z innych realiów, moja mentalność nie przystaje do tego świata i nie sposób tego porównywać czy oceniać. Oni nie znają naszego życia i trosk, innych rzeczy pragną inne dają im radość. Odmiennie reagujemy na te same doświadczenia i płynie z tego nauka. Chyba tak to trzeba zostawić. Jako bezcenne doświadczenie, przeżycie o które trudno na wakacjach all inclusive. Są bowiem rzeczy których ten pakiet nie obejmuje.













Dochodzimy do parku centralnego, jest to bardzo zielone i spokojne miejsce. Taka wyspa pośrodku miasta. W okolicy nie ma żadnych zabudowań a w środku niemal nie ma ludzi. Zmysły mogą chwilę odsapnąć. Biega tu sporo wiewiórek i nieznanych nam ptaków. Chyba dopiero tu uderza nas myśl, że na otwartej przestrzeni nie widać nieba, nie ma słońca. Nad nami to też nie są chmury raczej opar jakiś. Ponoć w New Delhi to normalne, ludzie bardzo rzadko widzą tu słońce, to wina smogu i wilgoci w powietrzu. Przygnębiające trochę to spostrzeżenie. Nie bardzo odpoczywamy w nieznośnym upale i pocimy się okrutnie, postanawiamy więc pójść dalej. Napotykamy uprzejmego jegomościa, który poleca nam wynajęcie tuk tuka i zwiedzenie całego miasta niejako z przewodnikiem. Ale wiadomo my lubimy sami. Odprowadza nas za to do Monkey Temple - świątyni, jak sama nazwa wskazuje, pełnej małp. Nim tam dochodzimy, na dużym placu mija nas naga, biała kobieta. Nie że zupełnie nagusieńka, miała torebkę, telefon i jakieś klapki. Kobieta nie z tych drobnych i niskich, raczej trudno ją przeoczyć, a facet nam o tych małpach nawija. Pytam więc, nieco oszołomiony, czy nie zwrócił uwagi na nagą damę co to przeszła 3 metry obok. Czy to może coś zwyczajnego w tej okolicy? Mężczyzna patrzy na mnie trochę zdziwiony, bo chyba małpy jednak wydają mu się ciekawsze i odpowiada.
-Nie proszę pana, to nie jest normalne i wydaje mi się że, ta pani ma jakiś większy problem niż brak ubrań. - Po czym wraca do tematu świątyni małp.
Nie wiem sam, no z pewnością ma facet rację, mam jednak wrażenie że przez środek miasta w Polsce nie przeszłaby tak swobodnie. Ograniczony umysł nie pozwala mi przejść nad tym faktem z prostą akceptacją hindusa. Będę musiał nad tym jeszcze popracować. Akceptacja zapewnia spokój skołatanym myślom, z pewnością jest to umiejętność która przyda się w skomplikowanej rzeczywistości.
Świątynia małp jest ciekawym miejscem, małpy biegają zupełnie nieskrępowane, nie bardzo przejmując się murami zabytku. Można tu kupić banany i karmić maluchy do woli patrząc jak się bawią. Małpy są trochę jak koty i mają wszystko w dupie ale wolałbym się im nie narażać, rozzłoszczone potrafią zachować się agresywnie i złośliwie. Jedyne czego nie rozumiem to tego elementu świątynnego, ale jak już pisałem wcześnie nie jesteśmy szczególnie religijni i małpie bóstwa raczej budzą ciekawość niż religijne uduchowienie.
Patrząc na mapę gigantycznego miasta wiemy że nie damy rady zobaczyć nawet połowy kultowych miejsc, o Taj Mahal też nawet nie pomyśleliśmy. Łapiemy Tuk Tuka i podjeżdżamy pod Kilka pocztówkowych miejsc. Widzimy Bramę Indii, Red Ford, czy zabytkową Studnię Piętrową. Wszystko robi ogromne wrażenie… ale nie takie jak rytm miasta. Nie takie jak tysiące ludzi na chodnikach, nie takie jak brudne stragany, nie takie jak krowy leżące we własnych ekskrementach i żywiące się na wysypiskach odpadkami (bo trawy tu nie zaznasz). Zabytki nie robią takiego wrażenia jak ludzie, schorowani, poranieni i wyczerpani do kresu sił rozrzuceni po ulicach jak po wybuchu bomby. Święte miejsca nie przemawiają do nas tak jak tysiące kabli splątanych i zwisających niemal do ziemi. Nie jak głodne psy, czekające na resztki których nie zjadły krowy. Po kilku godzinach i 30 przebytych kilometrach mamy dość. Z pewnością noc w autokarze nam nie pomogła bo padamy z nóg a umysły już dawno uklękły. Znaleźliśmy McDonalda z ciekawości zachodzimy by ukryć się przed deszczem. Menu tu jest kompletnie inne niż znane nam z kraju. Nic z krowy nie znajdziesz, świnki też nie widziałem, jedynie kurczak się uchował ale można zamówić wrapa z halumi i całkiem znośną kawę. Rozmawiamy z chłopakami przez chwilę o doświadczeniach dnia dzisiejszego. Zgodnie dochodzimy do wniosku, że nie byliśmy na to gotowi, że nie obejmujemy umysłem przeżyć, że za dużo bodźców przeciążyło korę mózgową. Decydujemy się wrócić do hotelu, wykąpać i zdrzemnąć chwilę przed wyjazdem na lotnisko.






















































Na lotnisku mamy multum czasu, niepewni jakie przygody będą nas czekały na odprawie, przyjechaliśmy za wcześnie. Zjadamy ostatni posiłek kuchni indyjskiej znów dostając do popicia herbatę z mlekiem mimo że dwa razy upewnialiśmy się że czarna ma być. Robimy też ostatnie zakupy w sklepie wolnocłowym wydając ostatnie Rupii. Długie czekanie urozmaica nam kłótnia, jak się okazuje z naszego powodu. Podpity jegomość skuszony naszym nietypowym ubraniem motocyklowym, dobre pół godziny wypytywał po kolei o różne bzdury, aż jego sąsiedzi kazali mu przestać nagabywać turystów z Europy. Zareagowali ze szczerą troską o nasz dobrostan, widząc zapewne naszych twarzach fatygę ostatnich dni. Kiedy jegomość nie odpuścił wywiązała się spora kłótnia i w końcu faceta od nas odciągnęli. Nie żeby jakoś bardzo nam przeszkadzał. Darek z cierpliwością buddyjskiego mnicha odpowiadał mu na wszystkie pytania, a ja położyłem się na podłodze poczekalni zwinąłem kurtkę pod głowę i drzemałem.
o 3 nad ranem przylatuje wyczekiwany dreamliner i z wielką ulgą wsiadamy na pokład. Jesteśmy bardzo zmęczeni bo to druga doba w podróży i z radością witamy polską obsługę samolotu. Prócz nas i jednej niemki wszystkie miejsca zajmują Hindusi. Micha i Darka rozstrzeliło jak zwykle w zupełnie innych miejscach samolotu, ale z przyjemnością posłucham muzyki i pośpię, więc nie widzę problemu w tym że nie będziemy się widzieli przez tych kilka godzin. Niemal do chwili startu siedzę sam. Nieco zdziwiony ,bo samolot jest wypełniony do ostatniego miejsca a obok mnie dwa są ciągle wolne. Lecz nim wystartowaliśmy przychodzi małżeństwo z małą córką i łamaną angielszczyzną proszą bym się przesiadł na miejsce ich córki, która wylosowała siedzenie z dala od rodziców. Nie ma problemu, odpowiadam z radością i wstaję poszukać jej miejsca… tyle, że tam również siedzi już pełna rodzina. Chmm… wpadam w zadumę po czym pytam starszej pani czy to aby na pewno jej miejsce. Pokazuje mi bilet i wszystko się zgadza. Wracam więc do siebie i proszę o bilet małej dziewczynki, ona również ma dokładnie to samo miejsce wpisane. Trochę zgłupiałem i udaję się do stewardes po pomoc. Śliczna dziewczyna grzecznie odpowiada żebym usiadł na swoim miejscu. Tłumaczę, że nie mogę bo tam siedzi rodzina. To proszę usiąść na jej miejscu - pada stwierdzenie. Kiedy tam też nie mogę - odpowiadam - tam siedzi inna rodzina. Zdziwiona dziewczyna chodzi ze mną po samolocie i sprawdza te same bilety, które przed chwilą miałem w rękach. Jest już 15 minut po godzinie startu ale póki nie usiądę samolot nie może ruszyć. Na pokład wchodzi Hinduska obsługa lotu i proszą bym usiadł na swoim miejscu. No i znów mówię, że nie mogę. Teraz oni ze mną łażą w tę i na zad po samolocie trzeci raz sprawdzając te same bilety.. Czas mija i jasne staje się że, sprzedano więcej biletów niż jest miejsc. Po kolejnych 10 minutach posadzono mnie w pierwszej klasie. Lecz nie zdążyliśmy wystartować gdy okazało się, że ktoś z klasy ekonomicznej chciał dopłacić do pierwszej i zamienili nas miejscami. Wracam więc do Darka i Michała. Panie stewardessy bardzo mnie przepraszają i próbując uspokoić, choć zupełnie nie potrzebnie. Za każdym przejściem przynoszą mi kolejne piwo. Uśmiecham się tylko bo mimo opóźnienia jestem zupełnie spokojny i zadowolony. Odkąd wszedłem na pokład otacza mnie cisza i spokój, zmysły odpoczywają. Jestem szczęśliwy z masy pięknych przeżyć i doświadczeń ale po raz pierwszy chyba szczęśliwy też że wracam do domu i będę mógł je sobie na spokojnie poukładać w głowie.

Zamiast epilogu.
Kiedy po 8 godzinach lotu wylądowaliśmy w Warszawie i złapaliśmy taksówkę, przeżywaliśmy tę jazdę jak małe dzieci.
• Nikt nie trąbi, - zobacz Michał, nic nie słychać- mówię zachwycony
• Aż dzwoni w uszach potwierdza Mich.
• Bo ruchu prawie nie ma zobacz każdy jedzie swoim pasem.- odpowiada na to Darek - i ulice jakie czyste.
• Boże jaki tu spokój - stwierdzam z niedowierzaniem.
W środku tygodnia o godzinie 12 na dworcu centralnym w stolicy dużego kraju centralnej Europy panuje cisza i spokój.
I taka tylko z tego refleksja płynie, że mieliśmy sporo szczęścia urodzić się w Polsce, miejscu względnie bezpiecznym, względnie bogatym i obfitym w możliwości. Wiele w życiu słyszałem narzekania na ten kraj, sam pewnie dołożyłem swoje kilka groszy. Jeśli miałbym wynieść choć jedną rzecz z tego wyjazdu to że to kwestia skali, kwestia właściwej perspektywy a tą znacznie poszerzyłem przez ostatnie dwa tygodnie. I znów może nie będę od tego mądrzejszy ale po powrocie mam na wszystko więcej akceptacji, więcej zrozumienia i dużo więcej spokoju w sobie.
Misiowi i Darkowi dziękuję niezmiennie za wspólnie przeżytą przygodę. I wielkie dzięki każdemu kto doczytał do końca.

Mam sporo materiałów na film więc jeszcze zimą sklecę coś większego
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem