Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23.11.2024, 00:12   #129
dżony
 
dżony's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2013
Miasto: Złotów
Posty: 428
Motocykl: DR 650 SE
dżony jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 3 dni 11 godz 13 min 49 s
Domyślnie

Pobudka, śniadanie i nawet nie musimy dyskutować co dalej, plan jest jasny. Szukamy w necie wypożyczalni samochodów, coś jest ale nie wiadomo czy otwarte. Jest sobota rano, pakujemy się więc na motocykle i jedziemy na rekonesans.

Po kilkunastu minutach, kręcąc się między blokami a osiedlowymi garażami chyba trafiamy we właściwe miejsce. Dookoła stoi pełno gruzów, kilka Buchanek, jakaś Niva. Jest nawet owoc kooperacji z General Motors czyli Chevrolet Niva. Auta nie wyglądają zbyt obiecująco zwłaszcza, że w każdym z nich wewnątrz widać sterty części. Większość z nich nie wygląda na jeżdżące tylko „w trakcie remontu”. W jednym z garaży pijany w trupa mechanik walczy z Buchankiem słuchając przy tym przeraźliwie głośno ruskiego deathmetalu. Między tym wszystkim stoi barak, który prawdopodobnie służy za biuro. Po oględzinach placu walimy do środka dowiedzieć się coś więcej. Wewnątrz dwóch gości za biurkami, na każdym sterty papierów – widać są lekko zaskoczeni naszą wizytą. Pytamy o wypożyczenie auta, czy w ogóle dobrze trafiliśmy i czy mają coś dla nas. Jest nam obojętne, cokolwiek czym możemy pojeździć. Patrzą po sobie, coś tam dyskutują pod nosem i zapada werdykt. NIE MAJĄ.

Aha, super, pełen plac fur ale nic dla nas nie ma. Tłumaczymy, że stan nie musi być super, że my mechaniki i znamy się na naprawach gniotsa nie łamiotsa. Od słowa do słowa okazuje się, że dziś w Teriberce zaczyna się Arctic Festiwal i wszystkie auta mają wypożyczone a to co stoi na zewnątrz to faktycznie gruz i nic nie jeździ. Ehh, no trudno. Nasze techniki negocjacji i chęć pojeżdżenia ruskim sprzętem są jednak silniejsze niż odmowa panów wypożyczaczy. Jak oglądaliśmy wcześniej fury na placu wypatrzyłem między nimi jednego Bochenka, który wyróżniał się spośród innych. Odmalowany w moro, lift zawieszenia, terenowe opony, wyglądał całkiem w pyte – pytam więc o niego. Ta fura nie jest na wypożyczenie, koniec dyskusji. Jak to nie, przecież stoi na placu, o co chodzi. Faceci nie są zbyt chętni do dalszej rozmowy ale stoimy dalej w środku. Miotacz już przebiera nogami i chce wychodzić bo widzi, że to nie ma sensu. A ja dalej próbuję, że przecież to wypożyczalnia a my chcemy wypożyczyć auto, które mają na placu. Dalej nic, nie i tyle. Trwa to kilka minut i ostatecznie bez sukcesu opuszczamy barak. Informujemy chłopaków na zewnątrz co jest grane i to tyle, pakujemy motocykle i musimy obmyślić nowy plan. Stoimy tak jeszcze chwilę kiedy z budy wyłazi gość i zagaja rozmowę. Mówi, że to jego auto i sam miał nim jechać z kumplem na festiwal ale skoro tak bardzo chcemy to mogą nam je jednak wypożyczyć. Rzuca jakąś kwotę, nie pamiętam dokładnie ile to było w rublach ale coś ok 150-180zł za dobę. Chyba myśleli, że machniemy ręką i odpuścimy temat. Spojrzeliśmy tylko po sobie i bez zastanowienia bierzemy taką ofertę

Chwilę później znów jesteśmy w baraku tym razem ogarniając kwity, skany prawa jazdy itp. Po papierach szybkie przeszkolenie z obsługi auta bo niby to tylko samochód ale jednak poza umiejętnością jazdy przydatnych okazuje się kilka pomocnych sztuczek. Pierwszą z nich jest dwudziestolitrowy kanister. Jak chcemy jechać do Teriberki to musimy zalać Bochenka do pełna plus zapas w bańkę. Stacja jest tylko w Murmańsku po drodze dalej nic, tylko pustka. Następnymi przydatnymi rzeczami są lewarek i klucze. Kolejną i ostatnią pomocą jest gumowy wąż, albo do spuszczenia paliwa z baku albo do sprawdzenia poziomu poprzez zanurzenie w jednym z nich. No tak, to też nam powiedziano. Buchanka ma dwa zbiorniki paliwa. Z tego co zrozumieliśmy to zalewa się jeden i teoretycznie równolegle paliwo przelewa się do drugiego zbiornika ale trwa to powoli więc tankując jeden trzeba też dolać do drugiego. Skomplikowane ale wyjdzie w praniu.



Wszystko mamy dogadane więc zostawiamy jeszcze auto na chwilę i wracamy na plebanię zostawić motocykle. Miotacz z Lokim zostają na miejscu a ja z Gregorim wracamy na jednym motocyklu do wypożyczalni odebrać auto. Gregori nie jednym już w życiu jechał gruzem więc pierwszy zasiada za fajerą.



W międzyczasie chłopaki pakują sprzęt na drogę. Nie zabieramy w sumie nic, to co na dupie, śpiwory, łyżka, kubek i w drogę. Pierwszy cel to stacja benzynowa, trwa to dłuższą chwilę ale teoretycznie mamy dwa pełne zbiorniki plus kanister. Następny punkt to sklep, zapasy browarów i gorzałki są. Plan mamy napięty jak baranie jaja, sporo to zobaczenia, czasu mało. Mamy na szczęście czterech kierowców i największego sprzymierzeńca czyli dzień polarny. Ustalamy zmiany - dwóch jedzie, dwóch pije. Gregori podjarany jest jazdą tak jak pierwszymi kilometrami dużym fiatem ojca w wieku 16 lat więc nie chce opuścić stanowiska. Nam to na rękę i z Lokim zajmujemy tylną kanapę przejmując szkło. Miotacz zajmuje stanowisko pilota. Przed wyjazdem z miasta mamy do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Miotacz musi kupić buty, takie zwykłe cichobiegi. Pisałem o tym już chyba wcześniej albo i nie ale ku przypomnieniu wspomnę jeszcze raz. Podczas początku swojej podróży, gdy gonił nas dzień i noc tak pędził, że przypalił sobie o wydech zapasową oponę a adidaski, które miał przypięte na gumie poleciały sobie gdzieś hen do lasu. Łaził biedny ciągle w butach motocyklowych ale teraz jedziemy w cywilkach i komfort łażenia w skorupach średni. Kręcimy się po mieście wypatrując obuwniczego ale z racji, że jest sobota po południu to wszystko pozamykane. Trafiamy w końcu na podmiejski bazar ale tam też puste stragany. Trafia się jedyny otwarty sklep ale jest on... wędkarski. No trudno coś na pewno mają. Miotacz kupuje jakże pasujące do okoliczności nowoczesne walonki z pianki pur z dodatkową ocieplaną wkładką z wełny i folii aluminiowej. Buty jak najbardziej pasują do okoliczności ale polarno-zimowych. Komfort mają chyba przy -20 a extrem -43*C Lepsze jednak to niż zgnojone od wody trepy motocyklowe więc Miotacz z uśmiechem prezentuje nowy zakup. Mamy wszystko, w drogę.



Krótko o furze. Trafił nam się UAZ 3741 bodajże z 2007 roku więc fura całkiem świeża, wyposażona była nawet w radio. Silnik benzynowy, wolnossący 2,7 litra nie powalał mocą ale spory moment obrotowy i bardzo niski stopień sprężania oferował jazdę z gazem w podłodze na każdym biegu i w każdych warunkach terenowych. Ciężko go było zdusić nawet na podjazdach, trzeba było wystarczająco mocno wciskać gaz w podłogę a silnik spokojnie sobie pierdział. Do jazdy terenowej jeszcze przejdziemy, na razie testy drogowe. W środku jest głośno ale do wytrzymania, co prawda radia nie da się słuchać więc to zbędne udoskonalenie i z niego nie korzystamy. Gregori twierdzi, że prowadzi się całkiem fajnie, łapy bolą ale to normalne w tego typu aucie bez wspomagania kierownicy. Mieliśmy naprawdę spore opony, myślę że coś koło 32” a mimo to auto w miarę trzymało się na drodze. Spokojnie dało się jechać 80km/h W porywach z górki osiągaliśmy nawet 110km/h. Spalania jeszcze ciężko ocenić ale gość z wypożyczalni twierdził, że ok 20-30litrów/100km. Nie ma tragedii, jakbyśmy jechali każdy na swoim motocyklu wyszło by tyle samo więc nas to nie rusza.



Do Teriberki mamy ok 140km, większość poza asfaltem. Pierwsze kilometry za Murmańskiem prujemy całkiem dobrą drogą. W międzyczasie zaczynamy doceniać wszystkie zalety i wady naszego wehikułu. Niewątpliwą zaletą jest przestrzeń w środku. Co prawda kierowca i pasażer z przodu nie mają zbyt wiele miejsca ale druga strefa to całkiem spory kamper. Jest ławka na której mogą siedzieć dwie, trzy albo i cztery osoby. Centralnie, bliżej przodu jest stolik a po bokach dwa dodatkowe miejsca tyłem do kierunku jazdy. A to dopiero połowa samochodu! Za ścianą grodziową jest jeszcze sporych rozmiarów przestrzeń ładunkowa. Minusów na razie brak.





Dodatkowe miejsca szybko się przydają. Jadąc jeszcze asfaltem na poboczu widzimy dwóch gości łapiących stopa. Nie wyglądają na obszczymurków, którzy chcą tylko złapać okazję z wioski do wioski ale powiedzmy, że na podróżników. Humory mamy dobre więc bez wahania bierzemy ich do siebie. Tak jak my jadą na festiwal do Teriberki. Są z Moskwy i tak sobie podróżują na stopa. Jeden to fizyk astronom a drugi matematyk, wykładają na uniwersytecie. Proszę jacy nam się uczeni trafili a my tacy skromni, podstawówka zaocznie ledwo skończona... Rozmowa idzie jako tako, coś tam popijamy droga ucieka całkiem przyjemnie. Po kilkudziesięciu kilometrach asfalt się kończy i dalej prowadzi szuter. Na trasie jest coraz więcej aut, widać sporo ludzi jedzie na ten festiwal. Dopytujemy naszych podróżnych co to za impreza bo w sumie dowiedzieliśmy się o niej rano przy okazji ogarniania auta. Okazuje się, że to największy festiwal na północy. Corocznie odwiedza go prawie 40tys ludzi ! Tego to się nie spodziewaliśmy. Od momentu, kiedy Andrei Zvyagintsev akcję swojego filmu „Lewiatan” umieścił w małym miasteczku nad morzem w północnej Rosji Teriberka stała się bardzo popularna. A to dzięki temu, że to właśnie tam odbywał się główny plan zdjęciowy. Swoją drogą bardzo polecam ten film. Surowy, zimny, depresyjny. Cudowne zdjęcia i krajobrazy ale sama historia bardzo smutna, skłania do refleksji i ukazuje kulisy układów w Rosji.





Mimo szutrowej drogi ciśniemy dalej spokojnie 80-90km/h. Fura na takiej drodze prowadzi się całkiem nieźle więc lewą stroną wyprzedzamy coraz to więcej aut jadących już w korku. Większość z nich to osobówki więc jadą zdecydowanie wolniej. Zdarzają się oczywiście śmiałkowie, którzy i nas wyprzedzają Oplem Omegą czy innym gruzem nie zważając na stan drogi. Po drodze zatrzymujemy się kilka razy na punktach widokowych chociaż widok ciągle taki sam. Surowo, kamienisto, bez roślinności – tundra w pełnej krasie. Dojeżdżamy w końcu do Teriberki, ludzi sporo ale przed miasteczkiem odbijamy jeszcze zobaczyć okoliczne atrakcje. Na klifach nieopodal znajduje się opuszczona bateria artylerii, która strzec miała wejścia do portów Siewieromorska i Murmańska. Zostawiamy auto i zwiedzamy dalej z buta. Miotacz dumnie kroczy w swoich nowych butach ale już na początku spaceru przyznaje, że trochę gorąco





















Oglądamy to i owo, wracając zahaczamy jeszcze o cmentarzysko łodzi – porzuconych w jednym miejscu drewnianych kutrów rybackich. Samo miasteczko jest całkiem młode bo powstało dopiero w XIX wieku jako osada rybacka. Wcześniej na tych terenach przebywały wędrowne ludy Saamów czyli Lapończyków. Widać kilka pozostałości po ZSRR, klasyczne szaro-brudne bloki robotnicze, jakieś pozostałości hangarów, magazynów. Za czasów związku pewnie prężnie działało tutaj rybołówstwo i przemysł z tym związany, obecnie wszystko popada w ruinę.











Wjeżdżamy w końcu do „centrum”. Samochodów całkiem sporo, parkujemy na dużym parkingu widać przygotowanym pod festiwal. Nasi autostopowicze chcą z nami również wracać bo jak się okazało ich plany na najbliższe dni pokrywają się bardzo z naszymi więc dogadujemy +/- godzinę kiedy spotkamy się przy aucie. Ruszamy na imprezę ! Dziwny jest to widok, kiedy w środku lipca większość ludzi ubrana jest w kożuchy, zimowe kurtki czy kombinezony narciarskie Jak sama nazwa wskazuje jest to Arctic Festiwal i pizga okrutnie. Kilka stopni na plusie, co chwile popaduje deszcz a to tego silnie wieje od morza rześki wiatr.







Kierujemy się w stronę sceny. Klasycznie jak na każdym festiwalu mijamy rzędy straganów z chińską tandetą, baloniki, pistolety na kapiszony i sterowane pilotem samochodziki. Jest też jednak sporo rękodzieła i lokalnych wyrobów. Kupujemy na jednym ze stoisk kiełbasę z renifera, lekko słodka przypomina naszą dziczyznę/jelenia. Na scenie gość w kożuchu szarpie coś na gitarze, wygląda to na występ solisty rockmana. Ludzi więcej dookoła niż tych słuchających występu więc i my idziemy dalej. Kręcimy się po placu, w międzyczasie przymierzamy się do nowego UAZ Patriot czyli ruskiej odpowiedzi na Land Cruisera, który stoi jako ekspozycja/auto pokazowe. Mimo zapewnień handlarza o jego zaletach nie do końca ufamy w niezawodność. Niewątpliwą zaletą była na pewno cena bo nówka z salonu kosztowała coś koło 80-90 tys. złotych.





Szwędając się widzimy z daleka spore skupisko ludzi, jakby inny festiwal. Dookoła namioty, może to pole kempingowe dla uczestników. Prawdopodobnie tak było ale równolegle odbywała się tam kontr-impreza bo nie wiem sam jak to nazwać. Festiwal eletro-trance-hardstyle chujwie co. Dwóch gości dawało popis elektro hałasu przy sporej publiczności. Były też stoiska z browarami więc tam udaliśmy się najpierw.





Bardzo miły młody pan zaczął nam nalewać piwa ale, że miał takie małe oczka a dookoła unosił się zapach palonych ziół (na pewno to lokalny szaman) to ciężko było mu policzyć ile mamy zapłacić. Skończyło się na tym, że mamy tu zostać do jutra a on nam będzie dolewał browara za darmo bo w ogóle super, że tyle kilometrów przyjechaliśmy na festiwal aż z Polski. A tak w ogóle to zaprasza jutro do siebie do Murmańska i tam będziemy kontynuować upajanie. Cudowna propozycja i byliśmy skłonni na nią przystać jednak czas nie jest z gumy... eh.





Kręcimy się jeszcze chwilę po okolicy ale czas się zbierać tym bardziej że mamy na głowie naszych pasażerów na gapę.. Tak sobie o nich rozmawiamy, że trochę dziwaki. My też nie do końca normalni ale tu chodzi o dobre obyczaje. Zabraliśmy ich z drogi, napoiliśmy, oferujemy dalszą podróż a oni nic. Nie do końca rozmowni a i nawet piwa za pomoc nie postawili mimo że kilka razy mijaliśmy się przy stoiskach. Zabieramy ich mimo to w drogę powrotną. Naszym następnym planem jest półwysep Rybacki/Rybaczij – ich też. Dyskutujemy jednak między sobą, że trzeba ich wywalić po drodze w Murmańsku i dalej jedziemy sami. Droga powrotna już bardziej się dłuży, robi się późno ale nic nam po tym skoro ciągle jest jasno. Ok 40km przed Murmańskiem zgodnie z przewidywaniami gościa z wypożyczalni kończy nam się paliwo. Szybka akcja kanister i jedziemy dalej.



Zbliżając się do miasta podgadujemy naszych autostopowiczów o dalsze plany i informujemy, że my jednak nie jedziemy dalej na Rybacki, że jest późno i chcemy spać i zostaniemy gdzieś w Murmańsku i w sumie to pogoda słaba i chyba w ogóle nie będziemy jechać dalej... Mówią, że ok i dalej sobie dadzą radę. Wyrzucamy ich gdzieś w mieście i walimy prosto na stację uzupełnić zapasy paliwa. W międzyczasie miała być zmiana za kółkiem, woziciele jednak czują się wyśmienicie więc plan jest prosty. Szychta kierowców trwa dalej a my kontynuujemy tankowanie na tylnej kanapie.

Zbliża się północ, obieramy kierunek na zachód. Zanim dojedziemy na Rybaczij chcemy zobaczyć jeszcze rejon miast Zapolarnyj i Nikiel. W ich okolicy znajduje się niewątpliwie jedna z największych „atrakcji” tych stron czyli odwiert SG-3 – jeśli atrakcją można nazwać dziurę w dupie Związku Radzieckiego.

Po drodze mijamy drobne osady/miasteczka. Ciężko w sumie określić co to jest. Długo, długo nic i pośród niczego stojące betonowe bloczki robotnicze. Rejon płw. Kolskiego to geologiczna skarbnica pierwiastków. Cały ten teren to jeden wielki kombinat wydobywczo-przetwóczy. Kopalnie, huty, zakłady metalurgiczne a między tym co kawałek jednostki wojskowe. Chyba bliskość „Europy” i cenne dla Rosji w surowce tereny zaowocowały tym, że na każdym kroku jest coś militarnego. A to jednostka, a to poligon, a to strefa wojskowa z zakazem wstępu. Przemykamy jednak niepostrzeżenie między tym wszystkim naszym zielonym Bochenkiem na ruskich rejestracjach...

Pozwolę sobie tutaj wkleić fragment cudownej wyprawy z czeluści FAT, w której Jagna profesjonalnie wytłumaczyła co siedzi w ziemi na tych terenach.

Cytat:
Otóż Półwysep Kolski to bardzo ciekawy geologicznie fragment Europy.
Jest on częścią tarczy bałtyckiej, czyli "jądra" naszego kontynentu, jego najstarszego i najmniej zmienionego kawałka, zbudowanego ze skał krystalicznych.
Praktycznie od prekambru (a skończył się on jakieś 650 mln lat temu) pozostaje w niezmienionej postaci.
Czyli mówiąc prościej, jest to najstarszy kawałek Europy, jaki mamy na powierzchni.
I między innymi dlatego właśnie w okolicy Zapoliarnego umiejscowiono najważniejszy odwiert na świecie, czyli SG-3.
Innym sprzyjającym faktem była niska temperatura skał na większych głębokościach, dużo poniżej średnich (Średni wzrost temperatury z głębokością to 1 stopień na 33 metry)

Ciut informacji:

Cała historia projektu SG-3 zaczyna się w latach 70-tych na Półwyspie Kolskim.
24 maja 1970 roku na Półwyspie Kolskim, 10 kilometrów od miasta Zapoliarnyj rozpoczęło się wiercenie w tarczy bałtyckiej najgłębszego odwiertu na Ziemi.
Oprócz oczywistego celu naukowego tego pochłaniającego ogromne fundusze przedsięwzięcia było przy okazji pobicie rekordu amerykańskich geologów, którzy w 1973 r. wywiercili w Oklahomie otwór o długości niemal 9.6 km.
Wieża wiertnicza w trakcie pracy:
Prace prowadzono do 1992 roku. W tym czasie udało się naukowcom wwiercić na głębokość 12262 metrów.

Wstępnie chciano osiągnąć głębokość co najmniej 15 kilometrów.
Po Międzynarodowym Kongresie Geologicznym, który odbył się w Moskwie w 1984 roku sądzono, że uda się dojść nawet do 20 kilometrów, ponieważ dotychczas notowane temperatury były niższe niż przypuszczano.
Sytuacja jednak się zmieniła po przekroczeniu głębokości 7000 metrów. Temperatura nagle przekroczyła 700 st. C, co spowodowało przerwanie wierceń z powodu uszkodzenia wiertła Uralmasz.
Im Rosjanie głębiej się wwiercali tym zagadkowych wydarzeń było więcej.
Po naprawie wiertła wznowiono prace. Temperatura wróciła do normy nieprzekraczającej 100 st. C.
Do głębokości 12 kilometrów wszystko szło dobrze, jednak później temperatura znów zaczęła rosnąć.
Tym razem utrzymywała się na stałym poziomie, który uniemożliwił dalsze wiercenia.
Projekt badawczy został ostatecznie po cichu zamknięty z powodu braku finansowania przez pogrążone w kryzysie państwo.
Do 2007 zostały jedynie rdzewiejące konstrukcje i wysoka wieża wiertnicza.
https://africatwin.com.pl/showthread...B6lunsko+rajza
dżony jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem