Dzień 18 – wtorek 2 sierpnia
Poranne wstawanie nie jest dla nas problemem, jednak dziś mamy dodatkową motywację: chcemy zobaczyć wschód słońca na wydmach. Wobec tego pobudka o 5:00.
Wstajemy. Temperatura to tylko 24 stopnie. Z tego wniosek, że Holendrzy śpiący na pustyni mieli naprawdę fajną noc!
Wydmy leżą tylko kawałeczek drogi od hotelu, może 2 -3 kilometry: jedziemy na lekko, nawet bez kurtek. Jednak okazuje się, że nie jedziemy sami: za nami pedałuje ile sił w nogach całkiem spore psisko. Na szyi ma dzwoneczek, więc łatwo go zauważyć. Ale zamiary ma przyjazne: raczej się z nami ściga, niż nas goni. Od tej pory nie jesteśmy już sami – łazi za nami wszędzie.
Tymczasem na pustyni zaczyna się przepiękny spektakl światła i cieni. Zza wydmy wyłania się słońce…
455.jpg
456.jpg
Ja właśnie po to przyjechałem – uwielbiam pustynię. Nie wiem czy moja Żaba także, ale udaje, że jej także się podoba.
O ironio, całą radość z oglądania spektaklu natury psuje nasz nowy czterołapny towarzysz. Energia go rozpiera niczym szczeniaka, wszędzie jest go pełno: włazi w kadr, chce się bawić, nie pozwala usiąść nawet na chwilę. Obślinił mi całe spodnie
457.jpg
458.jpg
Szczęśliwie, zmęczył się po jakimś czasie i dał nam trochę żyć.
459.jpg
Słońce, które z każdą minutą jest coraz wyżej daje odczuć, że to ono tutaj rządzi. Nie pozostaje nic innego, jak zbierać się do wyjazdu. Wracamy do hotelu po rzeczy. Przed wioską zielono – to pola uprawne.
460.jpg
O 7 startujemy. Pusta, podrzędna droga wije się wśród pustyni: trochę wydm, dalej nagie górki. Jak dotychczas nie mijamy ani jednego samochodu. Pojawiają się wielbłądy – idą ulicą i nie bardzo chcą nam ustąpić miejsca. Później za to bardzo chętnie pozują do zdjęć.
461.jpg
462.jpg
463.jpg
Pustynia i góry towarzyszą nam cały czas. Chyba nie muszę mówić, jak cieszy mnie ten widok…
Pogoda także dopisuje – o ósmej temperatura przekroczyła już 30 stopni.
464.jpg
465.jpg
My tymczasem jedziemy zobaczyć kolejną odsłonę piaszczystej, bajkowej pustyni: ma mapie znalazłem starą, boczną drogę, która podjeżdża pod duże wydmy. Powinny być o wiele większe niż te, które widzimy na trasie. Nie jest daleko, bo od głównego szlaku trzeba odjechać jedynie ok. 15 kilometrów. Droga nie wygląda może wybitnie, ale jest asfalt. Nie zraża nas także stojący na jej początku zakaz ruchu: przecież za kilkanaście kilometrów, ciut przed wydmami jest mała wioska – ludzie musza tam jakoś dojeżdżać.
466.jpg
Droga robi się coraz gorsza, asfalt raz pojawia się, raz znika. Nawet jak jest, to pokrywa go często piach, albo szlam. Prędkość spada drastycznie, często koleiny czy nierówności zmuszają do jazdy na jedynce. Mijamy jakieś zabudowania: chyba tam ktoś mieszka, jednak nie mam jak przyjrzeć się dokładniej, bo droga jest bardzo kiepska i koncentruję się na utrzymaniu motocykla w pionie, albo nie zakopaniu go w piachu. W interkomie słyszę nieco zaniepokojony głos Ani:
- Jak możesz to przyspiesz i to ostro, bo lecą do nas cztery duże kundle i nie mają przyjaznych zamiarów.
- Nie wiem czy to się uda – jest strasznie nierówno, a do tego jeszcze zaschnięte koleiny z błota!
Czy kiedykolwiek opanuję jazdę w terenie na tyle, by bez napinki pokonywać takie przeszkody? Nieistotne! Najważniejsze to nie przewrócić się teraz! Dystans między psami a nami cały czas się zmniejsza… Jednak Allah nad nami czuwa – jeden z psów zeskakując z niewielkiej skarpy przewraca się – słychać tylko pisk i pościg zostaje przerwany. Szczęśliwie, pozostałe psy także odpuściły. Uff, udało się!
467.jpg
Spokojniej jedziemy dalej, ale droga wcale nie robi się lepsza – wprost przeciwnie. Przed nami majaczy kolejne gospodarstwo. Zastanawiamy się, czy znowu nie będziemy mieć przejść z psami. Jednak nasze dylematy po chwili rozwiewa stan drogi – jest nieprzejezdna, więc i tak musimy zawrócić. Drogę znamy… Ciekawe, czy tym razem pieski przywitają nas równie miło !
Zbliżając się do gospodarstwa, dla pewności bierzemy w dłonie gaz i kamienie. Jednak tym razem się udaje – nikt na nas nie czeka
Widać już pierwsze ciężarówki Mac, co znaczy, że jesteśmy niedaleko trasy.
Wracamy na główną drogę, ciesząc się z równego asfaltu.
468.jpg
Tymczasem robi się coraz cieplej: nie tylko z powodu kierowców, którzy wyprzedzając jadą nam na czołówkę, lecz także z powodu temperatury: jest grubo przed południem, a termometr wskazuje 40 stopni. Takie małe „psikusy” nie mogą zepsuć nam humoru: dziś przed nami wiele ciekawych rzeczy do zobaczenia: najstarszy gliniany meczet w Iranie w Na’in, urbex w opuszczonym pałacu oraz – jak Bóg da – nocleg w karawanseraju na pustyni Marandżab.
469.jpg
470.jpg
Dojeżdżamy do Na’in i bez problemu docieramy do meczetu.
471.jpg
W środku pozostało trochę pięknych zdobień oraz ponoć bardzo stary minbar (kazalnica). Najciekawsze zaś są podziemia. Nie posiadają sztucznego oświetlenia, lecz świetliki przykryte płytkami alabastrowymi, przez który przenika słońce i jest naprawdę jasno.
472.jpg
473.jpg
474.jpg
Z zewnątrz świetlik alabastrony wygląda raczej niepozornie.
475.jpg
Na wylocie z Na’in żegnają nas wizerunki ajatollahów oraz, jeśli dobrze rozpoznaję, prezydenta Iranu.
476.jpg
Drogą trzeciej kategorii odśnieżania udajemy się w kierunku AmirAbad palace. Nawet GS-em trzeba zwolnić, aby nie pogubić plomb w zębach. Wreszcie stajemy u bram pałacu. Budynek robi wrażenie; w czasach świetności musiał być naprawdę piękny. Jednak dziś wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość zostało zabrane. Trzeba uważać na sypiące się tynki oraz dziury w podłodze – gdzieniegdzie pozapadały się stropy. O dziwo bez problemu można wejść na dach, skąd roztacza się piękny widok na dziedziniec – kiedyś z basenem…
477.jpg
478.jpg
479.jpg
480.jpg
481.jpg
482.jpg
Po eksploracji jedziemy w kierunku Maranjab Desert, rozglądając się po drodze za jakimś przybytkiem, gdzie można zjeść obiad. Zatrzymujemy się w przydrożnym barze ze „stolikami” na zewnątrz. Na migi prosimy o coś do jedzenia i takież danie dostajemy

Kurak, ryż, zielona papka z soczewicą. Wszystko bardzo smaczne i co najważniejsze – przyrządzone, a raczej przyprawione całkowicie inaczej niż znamy to z naszej kuchni. Jedyne, do czego nie mogę się przyzwyczaić, to sposób jedzenia „na siedząco”.
483.jpg
484.jpg
485.jpg
Jest już po południu; widać to po innym kącie padania promieni słonecznych. Tylko temperatura nie chce zmaleć: nadal ponad 40 stopni. Przed nami zaś ostatni punkt dzisiejszego dnia, czyli pustynia Maranjab oraz nocleg w hoteliku urządzonym w karawanseraju (dawnym postoju dla karawan). Ze zdobytych informacji wynika, że trzeba będzie przejechać kilkadziesiąt kilometrów pistą, ale raczej równą i niezbyt piaszczystą, więc powinno się udać. W takiej odległości od cywilizacji niebo na pewno będzie wspaniałe!
486.jpg
487.jpg
Jeszcze tylko przejedziemy przez miasteczko Aran wa Bidgol i jesteśmy na miejscu. Nie wiem co wstąpiło tu w kierowców, ale na drogach dzieje się armagedon! A muszę nadmienić, że już trochę w Iranie widzieliśmy…
Co chwilę słyszę w interkomie głos Ani:
- Uważaj, z prawej, o k…… ! , itp.
Na rondzie chłopak na pierdziochu o mały włos nie wjechał nam w przednie koło. Psikusa uniknęliśmy tylko dzięki w miarę sprawnym hamulcom naszego motocykla.
488.jpg
489.jpg
Uff, dobrze, że udało się wydostać z tego dziwnego miejsca. Kierujemy się na pustynię. Z oddali widać jakby budkę, przypominającą te z autostrad czy posterunków granicznych i szlaban.
490.jpg
Okazało się, że dotarła tu komercja: wjazd na pustynię jest płatny. Jak głosi cennik (są także obrazki, więc rozumiem o co chodzi) wjazd każdego pojazdu obciążony jest inną opłatą. Na szczęście od motocykla jest najniższa

Poza tym i tak nie są one wygórowane. Wobec tego idę kupić bilety. W ogóle nie udaje mi się porozumieć z panem szlabanowym. Macha rękami, coś do mnie gada, ale nie sprzedaje biletu. Chyba rozumie o co chodzi, bo cóż ja od niego mógłbym chcieć jak nie biletu, a raczej otwarcia szlabanu? Pokazuję palcem na cennik i na nas i pokazuję pieniądze, ale pan tylko macha rękami… Wreszcie dzwoni gdzieś i za chwilę przyjeżdża dwóch chłopaków, którzy są kimś w stylu ratowników medycznych i trochę mówią po angielsku. Wyjaśniają, że kilka dni temu ktoś wjechał motocyklem na wydmę i złamał rękę i od tej pory jest zakaz wjazdu motocyklami na pustynię. Usiłuję wyjaśnić, że my – z racji masy i obciążenia motocykla – nawet jeśli chcielibyśmy, nie jesteśmy czegoś takiego dokonać. Poza tym nie tyle jedziemy na pustynię, co chcemy dostać się do karawanseraju na nocleg. Ni pierona! Nic nie pomaga. Nie można i koniec! Sięgam nawet po ostateczny argument: tyle kilometrów przyjechaliśmy, żeby zobaczyć tę pustynię, a tu nie da się? Więc tak wygląda irańska gościnność? Ale nawet i to nie pomogło. Nie da się i koniec!
Zawracamy. Garmin pokazuje, że kawałek dalej jest ścieżka, którą da się objechać budkę strażnika. Próbujemy: na rondku w lewo i pierwszym zjazdem. Droga jest coraz mniej wyraźna, ale za to coraz bardziej piaszczysta. Musimy uznać swoją porażkę: zbyt piaszczyście – nie zdecydujemy się na dalszą jazdę GS-em… Odwrót.
Kierujemy się z powrotem do Aran wa Bidgol – obejrzymy bardzo malowniczy meczet z sanktuarium i poszukamy noclegu. Szczęśliwie mam kilka miejsc wynotowanych.
Przez ten czas, kiedy nas tu nie było, ruch nie zmienił się ani o jotę – oczy trzeba mieć dookoła głowy. Za to sam meczecik bardzo urokliwy.
Dominik wchodzi osobnym wejściem, a ja wejściem dla kobiet. Aby w ogóle dostać się do tego świętego przybytku nie wystarczy moja chusta zasłaniająca włosy, lecz dostaję „gustowny” czadorek, z którym ni cholery nie mogę sobie poradzić. Ponieważ jest to ogromna płachta czarnego materiału nie posiadająca żadnych kształtów, nie trzyma się to w ogóle na ciele i cały czas trzeba ją poprawiać.
491.jpg
492.jpg
493.jpg
494.jpg
495.jpg
Szukamy hotelu, ale nie idzie to dobrze. Na domiar złego przyczepiło się do nas dwóch łebków na pierdziku, zachowujących się jak natrętna mucha. Pierwsze z zanotowanych przeze mnie miejsc nie istnieje, drugie zamknięte na głucho, a trzeciego (pomimo współrzędnych geograficznych) nie możemy znaleźć. Innych hoteli nie ma. W takim razie wykorzystamy naszych niechcianych „przyjaciół”, pytając ich o hotel. Okazuje się jednak, że nie znają żadnego.
496.jpg
Nie pozostaje nic innego jak pojechać do Kaszanu, gdzie mamy polecony nocleg w pensjonacie u Amira. Szczęśliwie to tylko kilkanaście kilometrów.
Zmęczony, chcąc jak najszybciej wyjechać z tego miasta przyspieszam do 130.
- Widziałeś, policja.
- Gdzie policja?
- No po naszej prawej.
- O fuck! Z radarem!
Nie zatrzymali nas. Jeden pokazywał drugiemu radar i spoglądali to na nas, to na odczyt…
Dojeżdżamy do Kaszanu, szukamy wskazanego adresu. Zostaję obok motocykla przy jakimś ruchliwym rondzie, a mój małżon uderza na piechotę w uliczki medyny. Mam mały kryzys związany z chaosem komunikacyjnym. Z tego powodu nie założyłam nawet chusty. Zagaduje mnie jakiś sympatyczny chłopak, załatwia herbatę. Pyta, czy jestem fotografem i czy jesteśmy małżeństwem.
Dominik ze swoją opalenizną i – co tu dużo mówić – nie najbardziej wyjściowymi ciuchami, wtapia się w tłum. Często ludzie biorą go za tubylca i o coś pytają. Bardzo się dziwią, gdy słyszą odpowiedź: farsi balad nistam albo farsi nemi fahmam, co oznacza: nie mówię po persku.
Dojazd do hotelu nie jest łatwy, bo trzeba kluczyć uliczkami medyny i częściowo suku, a z racji ciasnoty GPS gubi sygnał. Jednakże było warto - hotelik u Amira okazuje się świetny. Dostajemy piękny pokój z fajną łazienką. Wszystko jest tu ładne i przemyślane. Amir jest gościnny i otwarty. Możemy ze wszystkiego korzystać, tj. kuchni, pralki, patia. Zostawiamy mandżur i walimy w miasto.
497.jpg
498.jpg
499.jpg
500.jpg
Idziemy poszwendać się po mieście i tak trafiamy do fast fooda. Jest pizza i 2 stoliki pełne bab. Roześmiane, rozgadane, pełne pozytywnej energii. Gadają z nami i śmieją się, jest bardzo sympatycznie. Z młodymi dziewczynami siedzi starsza babeczka i widać, że bardzo dobrze czuje się w ich towarzystwie.
501.jpg
502.jpg
Robi się późno, a my bardzo zmęczeni emocjami dnia idziemy spać.
Tego dnia pokonaliśmy 633 km.