Dzień 5
Poranek wita nas kacem o smaku arbuza. Sprzątając i pakując się wyrażamy po raz kolejny nadzieję, że już dzisiaj dojedziemy do Syrii - przecież prosta droga, NIC nie ma prawa się wydarzyć

.
Po drodze wstępujemy jeszcze pospawać Pawła stelaż, który się rozleciał przy szlifie w słowackich górach.
YO!
W tym miejscu chciałem skrócić drogę lekko, nie było potrzeby jechać przez Ankarę. Na mapie miałem fajnie wyglądającą dróżkę przez góry. Rzeczywiście okazała się wyborowa... tylko... Hubert gdzieś zniknął.

Sytuacja była no nieciekawa, bo przejechaliśmy dwukrotnie 50km od czasu kiedy się na pewno widzieliśmy i go nie spotkaliśmy a on nie miał ani telefonu, mapy. Po drodze mijaliśmy skrzyżowanie z drogą w remoncie... pomyśleliśmy że mógł pojechać tym remontem, więc się rozdzieliliśmy ja pojechałem tym remontowanym odcinkiem drogi (znaczy szutrem jeszcze) paredziesiąt km a reszta drogą asfaltową. Spotkaliśmy się w mieście w którym obie drogi (stara i nowa-remontowana) się schodziły. Okazało się, że Hubert dzwonił do nich z... Ankary

Chłop się pogubił i zapierdalał 150km byle przed siebie. Na szczęście pewien turek mówiący po angielsku dał mu zadzwonić i się znaleźliśmy. Dymaliśmy do tej Ankary, razem wyszło ze 200km psu w dupę i 4 godziny straty ale przynajmniej ekipa w komplecie.

Poczciwy Hubercina nie odezwał się do nas do końca dnia, ale w końcu mu przeszło

.
Z Ankary w kierunku Syrii biegnie wygodna ale strasznie nudna dwupasmówka. Wygląda to tak, że jest 50km prostej, zakręt i dalej 50km prostej. Widoki to ciągły step.
Przez kilkadziesiąt kilometrów jedzie się wzdłuż wielkiej białej plamy. Nie bardzo wiedziałem co to jest gdy nagle przyszło olśnienie "To musi być słone jezioro!". Długo nie myśląc (w tej ekipie długie myślenie to rzadkość) wbijamy się na nie.
Najpierw trzeba sprawdzić jak się ma temat, coby nie utopić afry jakoś szczególnie:
Potem trzeba dojechać na miejsce w którym nie będzie się zapadać po osie w słonym błocie:
Żeby finalnie zrobić jedną dobrą fotkę

:
Odlać się też trzeba:
Jest pięknie

eeeeeee
Nie ma czasu na pierdoły, upada pomysł podzidowania dalej jeziorem. I dobrze, że upada z tego co było widać potem wsiąklibyśmy (dosłownie) tutaj na dłużej.
Dalsze nawijanie kilometrów jest uprzyjemniane takimi widokami:
Eeeenie sorry, miało byc takimi:
i pstrykaniem se lansiarskich fot:
Tomek i jego afryczka z mikro-enduro-szybką:
Kilometry upływają, my zbliżamy się do końca tej trasy kiedy zapada zmrok. Szybko postanawiamy, że jedziemy dzisiaj nad morze. Spoko zostało ze 150km... w lini prostej

tylko, że jedziemy drogą nie płatną przez góry. Czyli winkle winkle non stop

. Po drodze zatrzymujemu sie na szame. Genialne żarcie, cudowna odskocznia od tego z puszki.
W Turcji ogólnie jest już ciepło, jednak zjeżdżając nad morze po prostu WALI w nas żarem i wilgotnym powietrzem, mozna było trochę przyklęknąć ale co tam... Nad morze prowadzi nas super niezastąpiony, z-super-dokładną mapą Garmin

3 kilometry dzielące drogę a morze pokonujemy w zadziwiająco szybkim czasie póltorej godziny, szukając właściwej drogi i walcząc z hordami wściekłych psów. Chłopaki mówi, że coś się kurzyło... jakieś walki były toczone o miejsce za mną byle nie jechać z tyłu ale ja na przodzie nic nie zauważyłem




. W końcu trafiam na rzekę i słusznie dedukuję, że powinna ona wpadać to morza. Jadę dość szybko nasypem i prawie wpadam do morza

Hamuję dosłownie metr przed urwiskiem. Zjeżdżamy na plażę i tratując miliony uciekających krabów zmywamy słone błoto z jeziora nie mniej słoną wodą z morza

.
To jest morze śródziemne:
A tak wygląda w nocy:




Idziemy spać po dwugodzinnym pływaniu. Jutro Syria!!!
CDN...