|
Dzisiaj, 09:20 | #1 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 72
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 dzień 23 godz 8 min 28 s
|
Rano wstajemy niespiesznie, bo nigdzie dziś nie musimy dotrzeć. Na śniadanie jemy wczoraj zanabyte owoce, ponownie rozpływając się nad ich soczystością i słodkością. Coś konkretniejszego planujemy zjeść na mieście. Za oknem słyszymy głośną muzykę i jakieś dziwne informacje nadawane z megafonu - po wyjściu na balkon okazuje się że źródłem dźwięków jest dziwne połączenie śmieciarki z rozgłośnią radiową. Postanawiamy przejść się po mieście w świetle dnia, za cel obierając pałac górujący nad całą miejscowością. Wczoraj zaczepiali nas handlarze pamiątek, dziś idziemy tą samą uliczką i już nas wołają po imieniu. Z każdym zamieniamy uprzejmie parę słów, jest to bardzo przyjemny proces wzajemnego poznawania. Nie ma w nich żadnej nachalności, nie namawiają nas na kupno niczego, po prostu rozmawiamy i wydają się szczerze nami zaciekawieni. Wiem niby, że to część ich fachu, ale zdecydowanie to przyjemniejsze niż zaczepianie na straganach jak na ten przykład w Egipcie, gdzie ciężko się uwolnić od natarczywych handlarzy.
Znów docieramy na główny deptak. Nie ma już przyjemnego nocnego oświetlenia lecz chorągiewki nadal mienią się wszystkimi kolorami. Na ziemi rozstawiły się kobiety sprzedające warzywa, owoce i przyprawy. Obok zwyczajowo leżą pokotem psy. Na ławeczkach wygrzewają się ludzie w słońcu. Ruch jest spory, jednak znacznie tu spokojniej niż było wieczorem. Wchodzimy na chwilę to zabytkowej świątyni, jest właśnie przystrajana do lokalnego święta jakie ma być obchodzone dziś po południu. Na wejściu ściągam buty, lecz we wnętrzu w zasadzie poza główną salą nie znajdujemy niczego ciekawego. Bawi mnie tylko napis “To miejsce kontaktu z bogiem, lecz prawdopodobnie nie zrobi tego przez telefon więc wycisz komórkę”. Swojej nie wyciszam, i tak nigdzie w tych górach nie mam zasięgu. Kupujemy kilka drobiazgów do domu, słuchamy o sztuce wytwarzania kaszmiru, i kupujemy wyszywane na miejscu koszulki. Mich zamawia nawet jedną ze swoim himaljanem - jak tu na nie wołają. Jutro chcemy pojechać nad jezioro Pangong Tzo, ale za 3 dni wrócimy tu po nasze motórki - będziemy mogli więc odebrać zamówienie. Na drugie śniadanie stajemy w małej kawiarence. Jej ściany zdobią dziesiątki fotografii. Jesteśmy tu chyba pierwszymi klientami w dniu dzisiejszym, ponieważ dopiero co otworzyli. Właściciel po twarzy wnosząc około sześćdziesiątki zapala kadzidło zawieszone na łańcuchu i omiata nim całą kawiarnię, tak by dym z kadzidła wszedł w każdy zakamarek. Przypomina to trochę chrzest dymem i obserwujemy ten codzienny rytuał z zafascynowaniem. Korzystając z tego, że nie ma jeszcze ruchu podpytujemy właściciela o zdjęcia. Na jednym z nich młody mężczyzna stoi przy swoim Royal Enfieldzie mając za plecami najwyższą przełęczy Himalajów - Khardung LA. Jest uśmiechnięty, jego ubiór i kolorystyka zdjęcia sugerują lata 70te. Ale są tu i starsze czarno białe odbitki. Okazuje się, że rodzina gospodarza to od trzech pokoleń fotografowie, lecz od dłuższego czasu bardziej opłacalne jest prowadzenie kawiarni w Leh. Pasja pasją. ale turyści łakną jedzenia i łatwiej z tego wyżyć niż z fotografii. Jedzenie, z resztą, mają tu bardzo smaczne. To co zamówiliśmy najbliższe jest naszym naleśnikom, podane z pikantną zupą i trzema sosami do wyboru. Tak posileni idziemy dalej korzystać z uroków miasta. Stromymi schodami wspinamy się na wzgórze nad miastem żeby obejrzeć LEH z murów zabytkowego pałacu. Budowla wydaje się ogromna a widok z góry jest fenomenalny. Nie decydujemy się na zwiedzanie, w trakcie śniadania wpadł nam bowiem do głowy inny pomysł. Wczoraj widzieliśmy z góry jak Indus łączy się z rzeką Zaskar, chcemy więc się cofnąć w to miejsce i po eksplorować Dolinę Zaskar. Tymczasem podziwiamy panoramę LEH. W najbliższym otoczeniu mamy jego starą część, która z góry przypomina bardziej slumsy niźli starówkę. Dalej widać lotnisko i co chwila startują z niego myśliwce bojowe i z olbrzymim hukiem przelatują nad ośnieżonymi szczytami gór. Widok jest epicki - niczym z TOPGUNa. Cieszę się bardzo że wziąłem aparat z większym zoomem niż kitowy - teraz bardzo się przydaje. O 13 wsiadamy na motorki i cofamy się 30 kilometrów do doliny Zaskar. Po LEH nie możemy jeździć maszynami z Manali ale 30 kilometrów wcześniej już nie ma problemu. Jakoś poroniona ta sytuacja ale korzystamy z uroków okolicy jak umiemy. W dolinie Zaskar mieszają się dwie wielkie rzeki Indus i Zaskar. Nurt wody jest bardzo silny a dno i brzegi skaliste. Kilkukrotnie mijamy miejsca gdzie wodują pontony i podjeżdża sporo chętnych ludzi do raftingu. Nie jest to lekkie zadanie bo pośrodku nurtu wielokrotnie widać jak znienacka wyłaniają się ostre skały. Rafting odbywa się pod czujnym okiem przewodników, w trudniejszych miejscach pontony są wyciągane z wody i wożone na spokojniejsze odcinki, omijając te potencjalnie niebezpieczne. Jedziemy głębokim kanionem i jesteśmy jedynymi pojazdami na drodze. Wielkie skały kilkukrotnie zerwały asfalt spadając niszczącą lawiną, stąd dla aut dalsze odcinki doliny są nieprzejezdne. My natomiast mamy sporo frajdy kulając się motorami. W końcu jednak trafiamy na szlaban ze strażnikiem, który oznajmia iż dalej już drogi nie ma. Cofamy się kilkaset metrów i odbijamy mostem na przeciwny brzeg rzeki i uderzamy w offroad. Tu już się robi naprawdę dziko i odludnie. Nie mamy żadnych planów jedziemy więc w ten sposób do momentu aż zapala mi się rezerwa i wiem, że czas wracać. Stajemy jeszcze chwilę by nacieszyć oczy przestrzenią, oblatuję okolicę dronem po czym wracamy tą samą drogą do Leh. Kilka kilometrów przed miastem mijamy strome podejście na punkt widokowy. Poprzedniego dnia spieszyliśmy się do miasta, nie chciało nam się stawać by wdrapywać się pod kilkaset metrów kamiennych schodów, ale dziś mamy dość czasu. Podejście zajmuje mi dłuższą chwilę, stopnie są bardzo strome więc najpierw robię przerwę co 100 później już co 50 kroków a pod koniec łapię powietrze jak ryba wyrzucona z wody, a mięśnie ud palą jakbym tu wbiegał z plecakiem pełnym kamieni.. Bardzo wyraźnie czuję wpływ wysokości, głowa pulsuje mi z wysiłku jakby miała eksplodować. Darek został przy motocyklach a Michałowi kontuzjowane kolano odmówiło posłuszeństwa gdzieś w pół drogi. Niemniej na szczycie widok nie jest wcale jakoś bardziej powalający niż w kilku innych miejscach jakie mijaliśmy z drogi. W porządku, jest epicko trzeba przyznać, tylko przestrzenie w koło są tak gigantycznie rozległe, a to że jestem teraz 100 metrów wyżej, nie zmienia szczególnie perspektywy. Robię kilka zdjęć gór na horyzoncie, kiedy podchodzi do mnie żołnierz, który siedział na zacienionej wiatą ławce u szczytu schodów. Zrobił do mnie ładnych kilkadziesiąt metrów spaceru więc nie ma mowy by chciał się tylko przywitać. Teraz dostrzegam, że za jego plecami jest piękny widok na bazę wojskową i zląkłem się nieco, że może nie można tu zdjęć robić, choć nawet nie skierowałem obiektywu w stronę zielonych namiotów. A co jeśli zarekwiruje mi aparat i stracę wszystkie foty, albo co gorsza znajdzie drona w plecaku? Ale facet z daleka się uśmiecha i zagaduje radośnie rozwiewając w oka mgnieniu moje obawy. Standardowo pyta skąd jestem i z wielkim entuzjazmem wyciąga telefon. Nie ogranicza się jednak do tradycyjnego zdjęcia z turystą z Europy lecz od razu dzwoni na wideokonferencję do żony. Gdy na wyświetlaczu pojawia się szanowna małżonka, obejmuje mnie z wielką zażyłością i zaczyna głaskać po głowie bawiąc się moimi włosami. Stoję oniemiały nie wierząc w to co słyszę kiedy się odzywa - Zobacz kochana jakie on ma piękne włosy, nie takie jak Ty, jego są takie miękkie i złote… a ona ze szczerym zachwytem przyznaje mu rację. Umarłem w butach. Bo różnych rzeczy się człowiek w życiu spodziewa ale stoję na szczycie jakiejś nienazwanej góry na drugim końcu świata, 4000 metrów nad poziomem morza, jakiś żołnierz obcej armii głaszcze mnie po głowie i zachwyca się z żoną nad kolorem moich kudłów. Nie wymyślisz takiej abstrakcji jakbyś się nie starał. Stoję więc trochę oniemiały ale w końcu też wyciągam kamerę i nagrywam te głaski, bo myślę sobie, że nikt mi w taki absurd nie uwierzy. Kiedy strażnik odchodzi, widzę, że druga część szczytu jest usłana kamiennymi kopcami, zdaje się upamiętniającymi poległych tu żołnierzy - może tego tu pilnuje mundurowy. Po epizodzie głaskania wracamy przed wieczorem do LEH. Podobnie jak wczoraj idziemy na stare miasto i kierujemy się do tybetańskiej restauracji - tym razem skosztować chińskiej kuchni i ponownie nie rozczarowujemy się. Znów handlarze wołają nas po imieniu, czujemy się tu dziwnie swojsko przez taki drobiazg. Kupujemy zapas świeżych owoców na śniadanie i wracamy do hotelu po 21. Jutro wyjeżdżamy z Leh na trzy dni w stronę Pangong Tzo na “nowych” starych himalajanach. Przywieźli nam je późnym wieczorem. Jeszcze po ciemku zauważmy, że ich kondycja daleka jest od ideału. Od razu muszę zająć się stopką, bo brak nakrętki powoduje, że motocykl kładzie się zamiast stać, dziwne że jeszcze nie odpadła sama. Michał się musi przepakować bo nie ma stelaży na sakwy… no ale wieżymy, że w świetle dziennym maszyny okażą się nie takie straszne. Wiemy, że wrócimy do Leh za 3 dni więc te 24 konne osiołki tylko na chwile są nam potrzebne. Kolejny dzień zaczynamy jednak ze zgrzytem zębów bo ni cholery nie możemy wyjechać z Leh, w każdym wymiarze jest pod górę. Mich jakoś się przepakował z sakw na worek, nie spieszyliśmy się zbytnio i koło 11 jesteśmy gotowi do drogi no i nie ruszamy bo scenę wpada pierwszy fackup tego dnia (będzie tego więcej, znacznie więcej ale po kolei). Darkowy król bezdroży jest niedysponowany, kręci, kręci ale nie odpala. Rozkminiamy różne opcje przez dobrą chwilę, słonko przyjemnie praży, wiadomo 30 stopni w pełnych ciuchach więc już płyniemy. Dochodzimy do wniosku, że rozwalił nas tutejszy zwyczaj spuszczania paliwa. Lokalna polityka bowiem jest taka - klient oddaje zatankowany motocykl, w wypożyczalni spuszczają paliwo do rezerwy i nowy klient musi od razu zaczynać od wizyty na stacji. Na każdym kliencie są do przodu o bak paliwa. W porządku, można się tego spodziewać, no ale spuszczenie całego paliwa tak, że nawet moto nie odpala to już na chamstwo zaskrawa. Chęć zysku jakoś rozumiem ale to już przeginka. No nic mamy jeszcze kanister, jaki kupiliśmy pierwszego dnia i dylamy z Michem na stację żeby przywieźć Darkowi paliwo na start. Na stacji znów sajgon. Na 8 dystrybutorów z benzyną czynny jest tylko jeden a z olejem napędowym drugi. Stoimy w kolejce z 20 pojazdami. WIadomo 30 kilka stopni, pełne słońce i komplet ciuchów na dupie. Robi się przyjemnie ciepło. Po półgodzinie przelewamy paliwo do Darka motura i odpala bez problemu. Ruszamy więc po raz drugi, jest już po 12, na wyjeździe z miasta chcemy zatankować Darka moto do pełna bo na rezerwie daleko nie zajedzie a tu znajduje się ostatnia stacja na bardzo wiele kilometrów. Tu kolejka jest mniejsza i powinno pójść sprawnie. Ale nie idzie. Kiedy stajemy Mich przez zaciśnięte zęby oznajmia nam fackup numer dwa. - Nie mam tłumienia na widelcu - mówi trochę poirytowany a trochę podłamany. Wsiadam na rzeczonego himalajana i rzeczywiście skacze jak piłka - Wiesz Mich, nie masz tłumienia na widelcu stwierdzam. Później wsiada Darek i zupełnie zaskoczony pyta - Mich, a ty wiesz że nie masz tłumienia na widelcu? Mich chyba wie, bo zgrzyta zębami już tak, że widzę jak szkliwo sypie się na rozgrzany asfalt. Sytuacja jest nie klawa bo przed nami dużo offroadu przez najbliższe dni, a to się aż prosi o glebę. Podchodzimy do obsługi stacji z prośbą o dostęp do wifi - karty sim nam nie działają a chcemy napisać do firmy która wczoraj podstawiła motocykle. Pracownicy nie znają dostępu do WFIFIEGO ale po długich prośbach jeden z nich udostępnia nam na chwilę internet ze swojego telefonu. Po kilku chwilach i zaciętej wymianie wiadomości uspokojono nas, że niebawem ktoś podjedzie nam pomóc. I rzeczywiście po 30 minutach przyjeżdża dwóch facetów na jednym motorku. Słońce nakurwia już niemiłosiernie, jest blisko 40 stopni, my w tych ciuchach witamy przybyłych jak zbawców, już ugotowani na miękko. Oglądają moto, chwilę skaczą w siodle jak na piłce i sędziowskim tonem oświadczają: - Wygląda na to że motocykl nie tłumienia na widelcu. Oniemieliśmy z zaskoczenia. Znów zostajemy uspokojeni informacją że, niebawem ktoś przywiezie nam motocykl na podmianę, po czym wybawcy wsiedli na Royala i ulotnili się w poszukiwaniu cienia. Wygrzewamy się kolejne pół godziny w promieniach słońca aż w końcu podjeżdża kolejny Himalayan. Mich wsiada - tłumienie w nowym jakieś jest ale dalekie od ideału, choć tak po prawdzie to w żadnym z naszych egzemplarzy szału nie ma. Za to nowa maszyna oferuje inne rozrywki takie jak niesprawny prędkościomierz i brak ABSu. Najwyraźniej nie ma też silnika bo świeci się kontrolka Check Engine. Motocykl jednak jedzie hamuje i skręca - więc Miś decyduje się że przy nim zostanie. Kolejne pół godziny Mich się przepakowuje oraz przelewa paliwo z jednego zbiornika do drugiego, bo wiadomka że himalajan przyjechał pusty jak łeb kibola. No dobra ruszamy w końcu wymemłani tym przydługim startem, przejeżdżamy całe 20 metrów (to 0,02 kilometra) bo zatrzymuje nas policja. Życzą sobie jakieś permity dla motocykli - to chyba to o czym nas ostrzegali, tylko na lokalnych numerach rejestracyjnych możemy się tu poruszać. Wraz z kluczykami dostaliśmy papiery do Himalajanów więc okazujemy je i jedziemy dalej. Podjazd pod stromą górę ciągnie się ze 20 kilometrów, droga większościowo nie ma asfaltu, więc w solidnym kurzu przeciskamy się pomiędzy setkami ciężarówek. Kiedy w końcu dojeżdżamy na górę kolejna kontrola drogowa żąda od nas permitów. Tu nas trochę sytuacja przytłoczyła bo do akcji wchodzi fackup nr 3 tego dnia. - Ale przecież permity dla motocykli zabrali nam na dole, przy okazji kontroli 20km temu - stwierdzam czując podstęp. - Do motocykli tu nie trzeba skoro zabrali na dole, tu dla ludzi permity sprawdzamy - odpowiada niewzruszony strażnik drogi. - Ale jak dla ludzi skąd dla ludzi, po co dla ludzi, czemu nam tego na dole nie powiedzieli? Pytam z narastającym zdziwieniem i budzącą się frustracją. - No bo na dole sprawdzają tylko pojazdy a tu sprawdzamy tylko ludzi. A permity wyrabia się w mieście. Jak się pospieszycie to jeszcze zdążycie przed zamknięciem biura. Tłumaczy nam cierpliwie oczywiste oczywistości mundurowy. Witki nam opdały, ale szlabanów forsować nie planujemy więc potulnie zjeżdżamy 20 km w dół. W mieście nikt nam nie może wskazać budynku administracji publicznej, błąkamy się z godzinę z miejsca na miejsce i upał już dawno zabił w nas wszelkie chęci do życia. Raz wpadamy do jakiegoś urzędu gdzie nie ma żadnych interesantów a wszyscy urzędnicy śpią na klepiskach trochę oszołomieni że ktoś im spokój zakłóca. Tu przynajmniej skierowali nas we właściwym kierunku bo wiedzą gdzie się inne urzędy znajdują. Podjeżdżamy jeszcze z kilometr i idziemy z Michem do kolejnego budynku administracyjnego. Tu i owszem Pani z chęcią przystawi nam pieczątkę ale nie oni przygotowują permity - Trzeba iść na rynek i tam w biurach podróży i niektórych sklepach przygotują dokumenty i wtedy się wraca do Pani po pieczątkę. Upewniam się że dobrze rozumiem - mamy wrócić na rynek i tam pani z mięsnego nam machnie permita a tu nam podpieczętują? No tak, w zasadzie tak, potwierdza nam urzędniczka nie rozumiejąc skonfundowania malującego się na naszych białych twarzach. Idziemy z Michem na rynek, mijając Darka podrzucam mu kartonik z sokiem jaki kupiłem po drodze, bo wysechł już na wiór pilnując motków w pełnym słońcu. Ogarniamy te permity po kolejnych 40 minutach (nie w mięsnym na szczęście), płacimy za nie jakieś pieniądze, ale nie pamiętam jakie nawet. Mamy już dość tego dnia, jest 16, jesteśmy ugotowani, odwodnieni i głodni a nie ruszyliśmy nawet z LEH… no i w takich nastrojach zatrzymuje nas ten sam gość który 4 godziny temu wziął od nas permity na motocykle i chce je teraz drugi raz. Nosz kurwa nie wytrzymaliśmy i żeśmy na gościa naskoczyli wykrzykując, że nam życie zmarnował swoją bezużyteczną służbą. Gdyby spytał o permity dla ludzi, gdyby choć się zająknął to byśmy nie dylali 40 km bez sensu i nie musiałby nas kontrolować dwa razy. Facet coś burka że bezpieczeństwo wymaga specjalnych zezwoleń (wszystkie za pieniądze wiadomo). Jakie bezpieczeństwo? Gestykulując zawzięcie pukamy się w czoło - na tych drogach jest tylko smród brud, ubóstwo i żadnych pozwoleń nie trzeba bo nikt im ich tu nie rozkradnie a jak chcecie jakieś permity to je sobie wydrukujcie, bo my już mamy wszystko w dupie. Facet chyba zrozumiał, że nie bardzo jest o czym rozmawiać i puścił nas dalej. Z plusów sytuacji - zrobiło się już na tyle późno że nikt się w góry o tej porze nie wybiera, ten sam podjazd idzie więc nam dużo sprawniej niż poprzednio. U góry pokazujemy dumnie papiery, które kosztowały nas tyle zachodu. Pan bierze jeden komplet ale mamy ich 3 kopie dla kolejnych kontroli…. i w końcu możemy wjechać na przełęcz ponad 5000 metrów. Oczywiście nie dojedziemy do doliny Nubra jak planowaliśmy, ale za 40 km na mapie jest jakaś miejscowość i mamy nadzieję znaleźć w niej nocleg nim zrobi się kompletnie ciemno. Póki co jednak zachwycamy się widokami jakie oferuje nam złota godzina przed zachodem słońca. Trochę zaskoczeni że to już zdobywamy przełęcz Khardung La znajdującą się na wysokości 5359 metrów nad poziomem morza. Do niedawna uważano ją za najwyższą przejezdną przełęcz, sprzedawano koszulki i magnesy z jej nazwą i napisem Top of the world. Ale jak się okazało, ktoś się machnął o 300 metrów i Khardung La, straciła swe miano najwyższej na rzecz Semo La. Bawią mnie te wyścigi na wysokość przełęczy, każda powyżej pięciu tysięcy wgniata w ziemię i jest mega przeżyciem. Średnio mnie interesuje nadawanie im punktów lansu bo jedna ma kilkadziesiąt metrów więcej niż druga. No ale ludzie lubią sobie mierzyć i oceniać, choć doprawdy nie wiem czemu ma to służyć. Bo czy nie mając odczytu z GPSa byłoby tu mniej ładnie? Stajemy tu na chwilę, jest już dość chłodno, wszędzie wkoło leży śnieg. Wraz z nami przyjechało tu kilka aut, turyści z innych zakątków Indii i podobnie jak my zachwyceni robią zdjęcia. Tyle żez my robimy zdjęcia panoramy, a oni robią zdjęcia nam. Nie mija chwila jak padają pierwsze pytania: - A czy może sobie z wami zrobić zdjęcie syn? - Oczywiście. - A czy żona? - Nie ma problemu. - A mamusia? - No jasne że tak. Tyle, że jak mamusia nas ścisnęła w objęciu to poczułem się na powrót bezbronny jak mały chłopiec, w objęciach nielubianej ciotki przy wigilijnym stole. Przy okazji tak nas wymacała, że nie wiem czy w ciążę nie zaszedłem przy tej okazji. Zastanawiam się czy jest jakaś definicja gwałtu w ubraniu, ale podejrzewam że jeżeli tak to chyba padłem ofiarą właśnie czegoś podobnego. No nic, musimy zmykać bo zaraz słońce zajdzie a nie mamy pojęcia co się uda załatwić z noclegiem. Ruszamy pięknymi serpentynami, skąpani w ostatnich promieniach słońca, szybko wytrącając wysokość. Droga jest przepiękna ale spieszy nam się w dół więc nie ma czasu na uwiecznianie widoków jakie nacierały na nas z każdej strony. Wpierw minęliśmy kolejnego tłustego świstaka, bardzo pocieszne stworzenie, choć niczego w sreberka nie zawijał. Drugi mniej pocieszny widok jaki zapadł nam w pamięci to himalajan, identyczny jak te na których jedziemy, leżący do góry kołami powyżej naszej drogi. Chyba nikomu nic się nie stało, bo grupka motocyklistów próbowała go wygrzebać z pomiędzy głazów a żadnych roztrzaskanych ciał w okolicy nie zauważyliśmy. Niezwykłość sytuacji polegała na tym, że motocykl nie leżał na boku jak to się zwykło oglądać, lecz tak się wbił między głazy, że obydwa koła sterczały skierowane w niebo.. Rozglądaliśmy się w koło, bo wyglądało to jakby wypadł z jakiejś wyżej położonej drogi, ale niczego takiego nie wypatrzeliśmy. Co jakiś czas mijamy wraki ciężarówek więc wypadki to nie nowość, czujnym trzeba być na tych drogach pełnych niespodzianek, jednak ten tu zrobił na nas wrażenie swoją oryginalnością. Dojeżdżamy z kilometr niżej do miejscowości Khardung. Znajdujemy nocleg zaraz przy restauracji, prowadzonej przez sympatyczne małżeństwo z malutką córeczką. Dostajemy sporą izbę z trzema łóżkami. Kibelek jest na zewnątrz ale brak w nim wody, więc trzeba z wiaderkiem iść na zewnątrz by je napełnić pod kranem i wrócić by spłukać tą naszą nieczystą potrzebę. Umywalka też jest pod chmurką więc myjąc zęby mamy piękny widok na góry w koło. Jesteśmy bardzo szczęśliwi że znaleźliśmy takie sympatyczne miejsce. Dzień był długi i bardzo emocjonujący ale to rozgwieżdżone niebo i pyszna kolacja oraz ciepły nocleg dają nam dużo spokoju. Zastanawiamy się czy uda nam się nadrobić zmarnowany dziś czas, ale miast się tym martwić wyciągamy aparaty i fotografujemy gwiazdy z dachu budynku. To bardzo dobry wieczór w gruncie rzeczy, kładziemy się późno i zasypiamy szybko pod warstwą grubych kołder.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
Tags |
himalaje , idnie , royalenfield |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Branna 2024 14-15.09 | Artek | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 48 | 14.09.2024 11:01 |
1/2 tet ro 2024 | Danny | Trochę dalej | 2 | 30.07.2024 12:47 |
Rpa 2024 | Sub | Trochę dalej | 9 | 02.04.2024 23:39 |