Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary Dzisiaj, 19:42   #11
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 75
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 5 min 44 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał Gilu Zobacz post
Czytam kolego i cos mi tu nie gra, wyjechaliście z Manali i wylądowaliście w Pandum?
Sprawdzam na mapie i faktycznie widać nitkę drogi od Darcha.
W 2018 jechaliśmy do byłego księstwa Zanskaru przez Killar, Kishtwar, Srinagar, Kargil i nie było przejazdu trzeba było wracać.
Dzięki za relację, wspomnienia wracają.
Hej. Drogę do Padum polecili nam w wypożyczalni motocykli choć można było pojechać do LEH główną drogą. Rzeczywiście po odbiciu na Padum ruch spadł praktycznie do zera i trochę było offu jak pamiętam ale nic trudnego czy nie do pokonania. Dzień później dojechaliśmy do Kargil. Niemniej jestem w stanie uwierzyć że kilka lat wcześniej droga mogła być nie przejezdna, wszak tam ciągle coś robią i pewnie co zimę się sytuacja zmienia.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary Dzisiaj, 20:52   #12
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 75
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 5 min 44 s
Domyślnie

Na wyjeździe znów mała szopka z tankowaniem, tutaj to chyba standard, ile by nie było stanowisk tylko jedno jest czynne. Podjeżdża Brytyjczyk na starym Royalu i pyta czy mu pomogę przy tankowaniu. Nie rozumiem jaki ma problem, czemu nie umie sobie sam zatankować ale kiwam głową że pomogę. Ten uradowany dziękuje świdrując mnie przekrwionymi oczami, i tłumaczy - całą kasę wydał na zabawę w mieście i brakuje mu na paliwo a chciał w górach pojeździć. Milczę chwilę z niezrozumieniem a on dodaje
- Wiadomo, my Europejczycy trzymamy się razem.
- Mam Ci zatankować motocykl? - Pytam z niedowierzaniem
- Chmm no tak.
- Sorry myślałem, że mam Ci jakoś pomóc, ale pieniędzy to mi akurat nie zbywa. - Odpowiadam z pewnym zmieszaniem
Ech dziwnie się poczułem. Bo z jednej strony rozumiem człowieka w potrzebie i nie zawahałbym się mu zatankować gdyby nie miał za co do domu wrócić. Z drugiej powiedział że się bawił i brak mu na paliwo bo chciał jeszcze pojeździć po górach - znaczy coś się w priorytetach nie skleiło się właściwie. Cały rok na ten wyjazd odkładałem i też mi się budżet nie spina ale nie przyszło mi do głowy palić hasz a później prosić obcych o kasę na paliwo. Koleś jednak chyba nie ma z tym problemu, machnął tylko ręką zatankował, zapłacił i pojechał. Chyba szukał we mnie dobrego wujka ale nie znalazł. Jakoś źle się z tym czuję, trochę dlatego, że jednak nie pomogłem kiedy mnie poproszono a trochę czuję się jakby chciano ze mnie zrobić sponsora.

Tylko kawałek jedziemy drogą którą tu przyjechaliśmy, wkrótce jednak odbijamy na inną trasę i znów szybko zdobywamy wysokość. Ponownie jedziemy powyżej 4000 metrów i raz nawet wjeżdżamy na 5000 tyś za już się tego nie spodziewaliśmy. Cieszymy się tym bardzo kiedy z krajobrazem zaczynają robić się niesamowite rzeczy. Jedziemy głównie prostymi asfaltowymi odcinkami i przestrzenie na wprost zdają się nie mieć końca. Czujemy się jak mróweczki na gigantycznym płaskim stole a po bokach piętrzą się potężne góry. Nie wiem jaką nazwę ma równina na której się znaleźliśmy ale w pewnym momencie nie wytrzymujemy i odbijamy z głównej drogi w step. Jest bosko, jedziemy bezdrożami ciągnącymi się po horyzont, tylko przestrzeń motocykle i my. Znów czujemy się jak nomadzi ale to nie wszystko. Dostrzegamy bowiem kilka jurt i pasące się jaki. To jak teleport na Mongolskie stepy. No dobrze, nigdy nie byliśmy w Mongolii, ale jest to moje marzenie od lat i w tym momencie poczułem jakby trochę się spełniło. Robimy sobie krótką przerwę na zdjęcia i drona. Radość nas przepełnia niesamowita. Przez poprzednie dni widzieliśmy już niesamowite cuda natury, ale to ten moment, ta nieokiełznana przestrzeń i jazda na azymut daje mi najwięcej frajdy. Musimy jednak ruszać dalej bo czeka nas jeszcze dobre 100km drogi. Jak się okazuje jazda po gładkim asfalcie kończy się niebawem. Nie przeszkadza nam to zbytnio - lubimy off. Tylko ten odcinek jest wyjątkowo pylisty i wkrótce cali jesteśmy zaklejni kurzem. Michałowi mechanizm w kasku się zabetonował i nie może podnosić i opuszczać szybki. A nie bardzo się da jechać z szybą przymkniętą bo nic przez nią nie widać tak jest oblepiona. Darek swój mechanizm zamykania poratował dwa dni wcześniej bo zgubił śrubę mocującą na wertepach i trzeba było ją naprawić w warunkach polowych. Dorobiliśmy z nakrętki od napoju łeb śruby dociskający szybę i dokręciliśmy ją śrubą z narzędziówki którą wiozłem z kraju. Trzymała lepiej niż oryginał. Arioch po powrocie cmokał z podziwem na nasz patent - myślę że w trzeciej odsłonie Comandera zastosują to rozwiązanie…












Ale wracając do drogi. Tempo nam mocno spadło, jest jednak tak cudnie, że wcale nam to nie przeszkadza. Jedziemy offem już którąś godzinę i dzień zdaje się idealny. Mordy nam się cieszą, widoki powalają na każdym zakręcie, mijamy trochę przebudów drogi, wraki ciężarówek, wraki naczep, wraki sprzętów budowlanych i pługów śnieżnych - tu góry nikomu nie wybaczają. Powoli słońce zaczyna chylić się ku zachodowi a my jeszcze mamy sporo kilometrów do zrobienia. Mam najmniejszy bak z nas trzech i zapala mi się już rezerwa. No nic powinienem dojechać do Sarchu, jak pokazuje mapa, to jeszcze jakieś półtorej godziny drogi. W szczytowym momencie wjeżdżamy jeszcze na 4900 m, ale już nawet nie stajemy, robi się zbyt późno. Zjeżdżamy w dół niesamowitą serpentyną a promienie zachodzącego słońca rzucają niesamowite cienie chowając się za szczytami. Z jednej strony dolina rozświetlona jest złotą poświatą a druga niby odcięta gigantyczną zasłoną już chowa się w pełnym mroku. Magicznie to wygląda lecz ciśniemy dalej. Po stromym zjeździe nieco się wypłaszcza i pojawia się na powrót asfalt, odkręcamy więc przepustnice i ciśniemy na maksa. Mijamy sporo motocykli jest już po 19 i słońce chowa się na dobre. Robi się też zimno. Nie ma tu żadnych zabudowań ale już drugi raz mijamy coś na kształt obozowiska, po kolejnych 20 kilometrach powinno pojawić się Sarchu. Wypatrujemy zabudowań, stacji benzynowej, czegokolwiek… Cisnęliśmy bez przerwy od wielu godzin kiedy nawigacja złowieszczo oznajmia że dotarliśmy do celu. Stajemy jak zamurowani. Tu nic nie ma! Nic! Żadnego schronienia, paliwa. Patrzymy w nawigację i okazuje się że Sarchu to góra nie miasto. O Szlag.Jak mogliśmy tego nie sprawdzić. Głupcy z nas. Dupa dupa i kamieni kupa. Wiem, że do najbliższego miasteczka jest 90 km, paliwa starczy najwyżej na 30 km. Ale nawet gdyby paliwo nie było problemem to nie da się przez te góry przedzierać po zmroku. Skończymy wkomponowani w któryś z głębokich kanionów, setki metrów poniżej drogi. Strasznie zgłupczyliśmy i szybko kombinujemy jak wyjść z tego łajna. Zapinamy wszystkie wloty powietrza w kurtce żeby nie zamarznąć i zawracamy motorki by poszukać schronienia w obozowiskach jakie minęliśmy kilka kilometrów wcześniej.
W obozowisku stoi kilkadziesiąt namiotów. Chyba dla tego mieliśmy to miejsce zaznaczone na mapie, wielu motocyklistów zjechało tu na nocleg. Namioty są duże i rozstawiane są na początku sezonu, później stoją tu aż do jesieni. W naszym namiocie znajdują się 3 łóżka, więc jest to luksus większy niż w hotelu. Każde leże ma na wyposażeniu grubą ciężką kołdrę, która dobrze chroni przed zimnem na tej wysokości, ale to nie wszystko - jest lepiej. Namioty mają podciągnięty prąd i oświetlenie a nawet osobny pokój w którym stoi kibelek. Na godzinę dwudziestą jesteśmy zaproszeni do wielkiego namiotu pełniącego funkcję jadalni gdzie zasiadamy do kolacji. Dostaję też zapewnienie, że paliwo to nie problem i rano się coś ogarnie. W jednej chwili sytuacja z beznadziejnej przeistacza się w bardzo fajną przygodę. Jesteśmy na ponad 4400 metrów w najwyższych górach świata i śpimy w namiocie. Szczęście nas przepełnia ponieważ to był przepiękny dzień a zupełnie się tego nie spodziewaliśmy.













Mamy ze sobą wkładki do śpiworów, coś w formie wewnętrznego prześcieradła. Wiadomo, że tych kołderek nikt nie pierze w trakcie sezonu i po kilkunastu klientach nabierają sztywności i specyficznego aromatu. Na taką okazję nasze wkładki nadają się idealnie - polecam każdemu kto wybiera się w te strony. Myślałem, że zmarznę w nocy bo zimno jest srogo i wiatr szarpie ściankami namiotu, ale pod tą kołdrą szybko rozbieram się z kalestraków. Zmęczeni dniem jesteśmy bardzo i zasypiamy momentalnie. Za to poranek jest piękny. Wstaję przed chłopakami i podchodzę do gigantycznego kanionu jaki wije się wzdłuż drogi. Już wczoraj mnie hipnotyzował i przyciągał niesamowitą wyrwą niczym rana rozdarta w głąb ziemi. Dziś mogę na spokojnie delektować się widokiem i znów rozwala mnie monumentalność otoczenia. Puszczam drona żeby troszkę tego utrwalić na filmie, kiedy podchodzi do mnie Mich. Razem wracamy do obozowiska, siadamy na krzesłach przed namiotem i wygrzewamy się w porannym słońcu czekając na śniadanie. O 7:30 znów zasiadamy do stołu, ponownie dostajemy pożywne omlety, placki i ryż z warzywami, do tego herbata z mlekiem i cukrem. Grupa motocyklistów, która spała obok nas ma samochód wsparcia - to jedna z tych zorganizowanych wycieczek. Wiozą wielkie kanistry z paliwem dla całej grupy i bez chwili wahania tankują mnie do pełna. O żadnej zapłacie nie chcą nawet słyszeć. Ratują mi w ten sposób skórę.











Dziś już definitywnie kierujemy się na niziny - do Keylong. Droga jest już mniej wymagająca i w całości wyasfaltowana. Nie ma też jej jakoś dużo więc jedziemy niespiesznie ciesząc się widokami. W połowie dzisiejszego odcinka stajemy też na kawę i zdjęcia. To dobry niespieszny dzień, bez presji kilometrów. W Keylong jesteśmy koło 16, znajdujemy niewielki hotel na uboczu, bierzemy prysznic zmywając kurz ostatnich dni, który wdarł się w każdy dostępny milimetr ciała i ciuchów. Robimy też pranie - jest ciepło i ciuchy spokojnie do jutra wyschną. Przed wieczorem idziemy na spacer, zwiedzamy trochę okolicę, szukając miejsca, gdzie mogą pospawać Darkowy motocykl, nim na dobre wrócimy do Manali. Póki co, nie mamy jednak szczęścia. W wielu miejscach są warsztaty motocyklowe ale zdaje się że spawarka to jednak rarytas. Ale nic to - spacer jest bardzo przyjemny. Mamy jeszcze jeden dzień zapasu, jakoś tak nam z rozpiski wyszło. Może nie musieliśmy się tak spieszyć, ale ciężko nam tu mapy czytać, nie do końca wiemy ile zajmie nam dany odcinek. Czasem robimy 250 km w ciągu dnia a czasem nie udaje się zrobić nawet połowy tego. Hotel jest jednym z przyjemniejszych w jakich dane nam było spać, mamy przecudny widok z balkonu na góry i rzekę, internet, ciepłą wodę i dostępne jedzenie. Postanawiamy zostać tu na kolejną noc. Dowiadujemy się że jest tu trochę ciekawych rzeczy do zobaczenia z przyjemnością więc zjedziemy z głównego szlaku i pozwiedzamy jutro okolicę.




Na pierwszy ogień wybraliśmy świątynię Shri Triloknath w Tundzie poświęconą bogini Shivie. Droga mocno się różni od tych, które pokonywaliśmy przez ostatnie dni. Jest zielono, w powietrzu pachnie kwiatami i owocami. Mijamy wiele sadów i uli, przy drodze można też kupić miód lokalnej produkcji. W dole biegnie ta sama rzeka na którą mamy widok z hotelowego balkonu, tu jednak jesteśmy znacznie wyżej, więc jest i bardziej zjawiskowo, zwłaszcza kiedy w kadr wchodzą kilkudziesięciometrowe wodospady. Po około dwóch godzinach jazdy i, przekraczamy przepiękny most nad rzeką, otoczony niezliczoną ilością różnobarwnych chorągiewek i podjeżdżamy do świątyni. Miejsce jest szczególne ponieważ świątynia pochodzi z X wieku i modlą się w niej zarówno buddyści jak i hindusi a pielgrzymka w to miejsce ponoć przynosi szczęście i pomyślność. Sama świątynia jest ukryta pośród innych zabudowań i zdradzają ją tylko jarmarczne kramiki w koło. Na wejściu zdejmujemy buty i zwiedzamy chwilę, zdjęć niestety w środku robić nie wolno (choć doszły mnie słuchy że komuś kiedyś się udało). Na zewnątrz w kilku miejscach znajdujemy wkomponowane hinduskie swastyki, wyglądają one jednak inaczej niż te które Hitler miał przyjemność rozpowszechnić w Europie. Sam nie wiem jak cywilne ich wersje. Nazwa svstika oznacza “przynoszący szczęście” Jest uznawana za symbol słoniogłowego bóstwa. Szkoda, że u nas ma ta negatywne konotacje, tu wisi na płocie i nikomu krzywdy nie robi. Nie spędzamy zbyt wiele czasu w środku, poza bębnami modlitewnymi i masą kadzideł, nie bardzo jest co podziwiać, nasza religijność jest bardzo uboga a upał nakazuje jechać dalej.










W planie mamy jeszcze dolinę rzeki Miyar - polecono nam ją w hotelu jako miejsce bardzo urokliwe. I rzeczywiście jak tylko zaczynamy jechać wzdłuż rzeki, krajobraz robi się niesamowity. Jedziemy ścieżką wyciętą w skale, mając jej niemal pionową ścianę nad sobą. Sama rzeka jest bardzo dzika i rwąca. W kilku miejscach mijamy gigantyczne czapy śniegu - przypomnę że jest lipiec i ponad 30 stopni - ile tysięcy ton tu musi tego zalegać skoro nawet do teraz nie zdołało stopnieć. Jedziemy tak kilkanaście kilometrów docierając do malowniczego wodospadu. Nie bardzo mamy po co jechać dalej, stajemy więc na kilka zdjęć i wracamy do cywilizacji. W małym miasteczku z dala od turystycznych szlaków dostrzegamy jak dwóch panów w klapkach spawa płot. Te klapki to był jedyny sprzęt bhp jaki mieli na sobie. Żadnych okularów czy rękawic. Bez chwili wahania zgadzają nam się pospawać dzielnego Himaljana. Przynajmniej będziemy mogli go oddać w Manali bez uszkodzeń.




W tym czasie podchodzi do nas młoda kobieta i pyta czy byśmy nie mieli ochoty na spróbowanie lokalnej kuchni. Jasne żebyśmy mieli - od wielu dni nie mieliśmy okazji zjeść obiadu - żyjemy na dwóch posiłkach śniadaniu i kolacji. Kobieta prowadzi nas do lokalnej restauracji, znajdującej się w dwóch garażach. Garaż to też duże słowo bo nie ma tu ani drzwi ani w zasadzie nic nie ma - to tylko trzy gołe ściany. Cztery kobiety prowadzą restaurację, na którą składa się kuchnia, znajdująca się w pierwszym pomieszczeniu. Jedna pani dysponuje pięćdziesięcio litrową beczką z wodą w której myje naczynia, druga z pań obsługuje palnik gazowy z patelnią a dwie pozostałe kobiety lepią ciasto. Zapraszają nas do drugiego miejsca garażowego, w którym stoją 3 plastikowe stoły i równie plastikowe krzesła. W kilka chwil przynoszą nam lokalne specjały. Są to olbrzymie pierogi z pełnoziarnistej mąki z warzywami w środku. Nim zaczynamy jeść, pośpiesznie polewają je jeszcze tłuszczem. To bardzo smaczna i prosta potrawa. Nim zdążyliśmy spałaszować swoje porcje, panie donoszą nam z tego samego ciasta grube naleśniki, również z warzywami. W sumie to ta sama potrawa choć inaczej podana. Już same pierogi były bardzo syte i ciężko będzie wszystko wcisnąć, ale skoro podają to jemy z apetytem. Do popicia dostajemy herbatę z mlekiem. Przynajmniej tak nam się zdawało na pierwszy rzut oka. Sam nieopatrznie kosztuję jej pierwszy i czuję jak rośnie mi w ustach. Napój bowiem jest tłusty i słony. To herbata po tybetańsku, podaje się ją z tłuszczem z jaka - smakuje trochę jakby zmieszać herbatę z rosołem i mlekiem. To nasz ostatni dzień tutaj i myślę sobie, że skoro do tej pory się nie pochorowałem, to może nic mi nie będzie jeśli dopiję ją do końca. Przełykam więc z pewnym wysiłkiem i z rozbawieniem patrzę jak Darek z Michem podobnie walczą żeby zatrzymać obiad w układzie trawiennym na dłużej. I nie jest to lekka walka. Z pewnością warto tu było zatrzymać się na obiad - bo rzeczywiście lokalna kuchnia różniła się od tych wszystkich restauracji jakie napotkaliśmy po drodze. Ale nie to robi na nas największe wrażenie. Najmocniej zapadł mi w pamięć moment płacenia. Panie bowiem za dwa dania na 3 osoby wraz z hebratą policzyły sobie 180 Rupii. To jest 9 zł. Średnio za posiłek płaciliśmy dwa razy tyle na osobę i to też nie było drogo. Teraz dobitnie rozumiemy za jakie wynagrodzenie ludzie potrafią tu przetrwać, zawsze miałem poczucie, że pochodzę z biedniejszej części Europy, a teraz jednak wiem że opływamy w luksusy jakich tu nawet nie sposób sobie wyobrazić.

Droga powrotna jest równie malownicza co poprzednio. Wiemy, że to ostatnie kilometry na motorkach więc delektujemy się nimi.. Jutro koło południa planujemy być w Manali. Wieczorem wybieramy się jeszcze na spacer po Keylong i z Michałem kupujemy sobie po piwie, Darek tylko soczki sączy. To pierwszy alkohol na tym wyjeździe ale jakoś nie brakowało nam wcześniej wrażeń. Wracając do hotelu kierujemy się od razu na dach, biorąc trochę owoców na kolację i rzeczone piwo. W miasteczku pada prąd i jest kompletnie ciemno. Jesteśmy więc skazani na rozgwieżdżone niebo - co nie jest przecież takie zupełnie złe. Piwo pod gwiazdami smakuje całkiem nieźle, ale to chyba jednak otoczenie robi najlepszą robotę. To kolejny piękny wieczór i delektujemy się nim do późna.






__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz

Tags
himalaje , idnie , royalenfield


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Branna 2024 14-15.09 Artek Imprezy forum AT i zloty ogólne 48 14.09.2024 11:01
1/2 tet ro 2024 Danny Trochę dalej 2 30.07.2024 12:47
Rpa 2024 Sub Trochę dalej 9 02.04.2024 23:39


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:49.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.