|
17.08.2020, 14:30 | #1 |
Zarejestrowany: Oct 2018
Miasto: Warszawa
Posty: 442
Motocykl: Yamaha Radian&WR250F
Online: 1 tydzień 3 dni 11 godz 33 s
|
Czy WR250f nadaje się do wakacyjnych podróży?
No więc pytanie jest trudne, a odpowiedź zależy od tego, kogo się zapyta. Ja - osoba, która WułeRką jeździ - uważam, że absolutnie tak. Prince - który WułeRkę serwisuje - zapewne odpowie, że absolutnie i kategorycznie nie
Słowem wstępu: w zeszłym roku powstał plan na wakacje 2020. Plan zakładał offroad Litwa-Łotwa, a jeśli starczy czasu, to chcieliśmy jeszcze zahaczyć o Estonię. Plan zakładał też, że zamiast hard enduro będę jeździć jakimś fajnym dualem, żeby się dało i pociorać po krzakach i w razie potrzeby wbić na autostradę. Ale hej, no nie ma fajnych duali. Dlatego mój motocykl dualowy wygląda tak: 1.jpg W związku z sami-wiecie-czym wyjazd poza granice naszego pięknego kraju uznaliśmy za umiarkowanie rozsądny, więc ostatecznie postanowiliśmy powtórzyć zeszłoroczną trasę Warszawa-okolice Łeby z drobnymi modyfikacjami, ale rozbudować ją o powrót drogą okrężną przez Mazury. Plan był dobry, trasa ułożona, na FAT nawet szukałam (i znalazłam! jeszcze raz dziękuję wszystkim za chęć pomocy ) miejsca na drugi serwis zaworowo-olejowy, ale tuż przed wyjazdem okazało się, że w tym samym czasie kolega wrzuca swoją DeeRkę na przyczepkę i jedzie wypoczywać na Mazurach, więc postanowiliśmy i naszą wycieczkę na Mazurach zakończyć, dojechać do Radka, pokręcić się w trójkę po okolicy i na spokojnie wrócić wszyscy razem przyczepką. W zeszłym roku jechaliśmy (ja na XR 650R, a Prince na pożyczonej swojej byłej Tenerce) 2,5 dnia. Wyjechaliśmy wtedy zdecydowanie za późno i ostatni odcinek musieliśmy trochę skracać asfaltem, żeby dojechać przed północą. Dlatego w tym roku postanowiliśmy wyjechać wcześnie rano (czyli przed południem ) i na spokojnie, bez nerwów pokonać te 550 km (w tym roku wyszło 600 ;] ). Życie oczywiście postanowiło zweryfikować nasze plany. Na wtorek, w który to mieliśmy startować, Prince zamówił linki gazu do mojej Zebry, żeby jeszcze je szybko wymienić przed drogą. Kurier zawsze przyjeżdża przed 10, więc spoko, na pewno się uda. No więc akurat tego jednego dnia kurier przyjechał jakoś koło godziny 15. Ruszając z domu do warsztatu, w którym czekały linki, na stacji benzynowej padł mi prąd - po wymianie bezpiecznika na szczęście mogliśmy ruszać. W warsztacie wymiana linki, już mamy się zbierać, włączam motocykl i prąd znika znowu. Motyla noga! W warsztacie akurat takie bezpieczniki wyszły, najbliższa stacja kilkaset metrów dalej, Prince jeszcze coś dłubie w swojej Świni, no to niechętnie zbieram się do pieszej wycieczki w endurowym anturażu, ale jeszcze szybko kontrola bezpieczników i nie, jednak nie są spalone... Coś tylko nie stykało i po podgięciu łapek prąd działa jak należy. Szczęśliwi kończymy serwisy, pakujemy się na motocykle, ruszamy, chcę przyhamować przed wyjazdem z parkingu, a klamka hamulca ani drgnie, no jak zalana betonem! Atak lekkiej paniki i macham do Prince'a, że wracaj, do cholery, hamulców nie mam! Okazało się, że po wymianie linek gazu trochę inaczej coś tam poustawiał i w efekcie klamka zablokowała się na handbarze. Uf, nic poważnego. Można jechać.. Z Warszawy zaczęliśmy się wydostawać o 17.35... To prawie rano! W związku z całym tym zamieszaniem już pierwszy dzień, zamiast luźnego jechania bez stresu, zafundował nam walkę z czasem. W zeszłym roku pierwszą noc spędziliśmy na polu namiotowym pod Płockiem i pierwotnie zakładaliśmy, że w tym roku dojedziemy sporo dalej, żeby później mieć więcej luzu, ale ledwo udało się powtórzyć zeszłoroczny wynik. Coraz niżej wiszące słońce dawało piękny efekt, ale też nieustannie przypominało, że trzeba cisnąć! 2.jpg Krótki postój na zdjęcie pięknego zachodu słońca uświadomił nam, że nawet z zapasem czasu i tak nie chcielibyśmy robić postojów na odpoczynek - w nanosekundę po zatrzymaniu pojawiały się tysiące komarów! Ale warto było ryzykować życiem 3.jpg Im później, tym tempo niestety spadało wraz z widocznością. Jeszcze jak było coś widać mijaliśmy różne atrakcje w postaci dwóch sporych zajęcy ganiających się po łące (na zielonej łące, raz dwa trzy, pasły się zające, raz dwa trzy ), saren, które paradowały z jednej strony drogi na drugą, kun, kotów i różnych innych ładnych zwierzątek. Raz się zestresowałam, bo na krętej krzaczastej drodze pojawił się dość stromy, ale na szczęście niewysoki błotny zjazd, na dole widzę jeszcze więcej błota, a tu mi nagle z tej górki wylatuje stadko ptaszorów o niesamowitych wzorach! Obstawiam, że były to dudki. W pewnym momencie już na prostej szutrówce w ramach urozmaicenia z lewej strony nad horyzontem pojawiła się burza i nie dawała o sobie zapomnieć wypuszczając co chwila pioruny i zmuszając do myślenia - dokąd ten świat zmierza? Co warte jest życie człowieka? Czy wjedziemy w tę ulewę czy uda się ją ominąć? Odpowiedź na to ostatnie pytanie przyszła wraz z zapadnięciem ciemnej nocy. A muszę Wam powiedzieć, że jak się jedzie po ciemku (światła mam fajne, ale nie wtedy, kiedy do lampy przytroczona jest karimata, więc na pewno gdzieś świeciły, ale raczej nie na drogę ), z goglami zalanymi wodą, to bardzo łatwo nie zauważyć, że ładna szutrówka zamienia się na chwilę w rozoraną koleinami mokrą polną drogę. Jakim cudem to się nie skończyło glebą, buk jeden raczy wiedzieć, bo zabujało mną naprawdę solidnie. 4.jpg Po krótkiej naradzie pod drzewem (pamiętajcie dzieci! W czasie burzy nigdy nie chowajcie się pod drzewami!) uznaliśmy, że nie ma co się szarpać, uciekamy z krzaków i asfaltem próbujemy dojechać na pole namiotowe. O dziwo jakiś kilometr dalej droga była już całkiem sucha - deszczowa chmura musiała być bardzo malutka. Dotarliśmy trochę po 22. Stróż nas na szczęście jeszcze wpuścił, spisał, dał kartę wstępu do pomieszczeń sanitarnych, a nawet pożyczył dużą latarkę, żeby nam było łatwiej rozbić namiot. Rozważaliśmy czy nie skoczyć na coś ciepłego do jedzenia do pobliskiej knajpy, ale jak rozkładaliśmy namiot, to zaczęło padać, więc życie uratowały nam zabrane przeze mnie owsiane ciasteczka ("no chyba nie myślisz, że będę wiózł ciastka?!" "nie, sama je będę wieźć!"). Ucieszyłam się też, że wbrew protestom Prince'a kupiłam na ten rok nowy namiot i zamiast dwunastoletniej (ale użytej 3 razy ) przemakającej dwójki, mieliśmy wygodną trójkę z tropikiem i przedsionkiem, więc tyle dobrego, że nawet po schowaniu rzeczy do środka było wystarczająco dużo miejsca, żeby wyprostować nogi. Nie zmienia to faktu, że rozłożyliśmy się na nierównej ziemi i było cholernie niewygodnie i obydwoje obudziliśmy się lekko obolali. Na koniec, żeby utrzymać hasło przewodnie tego dnia, które brzmiało "ej, to nie działa!", okazało się, że karta wstępu do łazienki nie działa. Poszłam do stróża, wymienił mi na inną, ale na wszelki wypadek poszedł ze mną sprawdzić czy działa. No, nie działa. Dopiero przy czwartej się udało. Ale się udało! I tak oto zakończyliśmy dzień pierwszy z wynikiem po jednej glebie na głowę, ale bez żadnych strat w ludziach i sprzęcie I tym razem opowieść będzie w odcinkach, bo jakieś to długie wyszło, ale obiecuję skończyć przed Bożym Narodzeniem Ostatnio edytowane przez _-aska-_ : 25.09.2020 o 10:27 |
17.08.2020, 18:13 | #2 |
Witam
Rozumię, że antagonista ciasteczek miał cos do picia? Bez tego człowiek po kilku godzinach pycenia może budzić się cały obolały. Pozdr rr
__________________
Są jeszcze piękne zadupia na tym świecie. Ostatnio edytowane przez rrolek : 17.08.2020 o 19:20 |
|
18.08.2020, 00:33 | #3 | |
Zarejestrowany: Oct 2018
Miasto: Warszawa
Posty: 442
Motocykl: Yamaha Radian&WR250F
Online: 1 tydzień 3 dni 11 godz 33 s
|
Cytat:
A tak rozpoczęliśmy dzień drugi 5.jpg 6.jpg Dzień drugi na szczęście nie obfitował w żadne dramaty. Do Płocka wjechaliśmy bardzo malowniczo 7.jpg 8.jpg i wyjechaliśmy bezproblemowo (co stanowiło miłą odmianę względem zeszłego roku,. bo to właśnie tu wtedy oszalała mi nawigacja i kręciliśmy się w kółko...). Na szczęście cały dzień upłynął nam bez większych dramatów, choć obydwoje dość szybko straciliśmy siły i zapał do jazdy - zapewne nerwy poprzedniego dnia i niewygodny nocleg w namiocie miały z tym coś wspólnego. Mimo niskiego morale droga urzekała. Pogoda idealna - ciepło, ale nie za ciepło, sporo chmur skutecznie blokujących słońcu możliwość usmażenia nas Były piękne polne drogi, były malownicze ścieżki przez kwitnące łąki, były leśne szutry oraz leśne piachy. 9.JPG Było też mnóstwo wielkich machin zbierających plony z pól oraz jedna zbierająca drzewa z lasu - na szczęście z miłym człowiekiem w środku, który zamiast nas zablokować i nasłać leśników, uprzejmie wstrzymał na chwilę wymachiwanie całym drzewem, które trzymał w wysięgniku i dał nam przejechać. Niestety przyczyniliśmy się też potencjalnie do spadku przyrostu naturalnego - na drodze, w którą zgodnie z planem mieliśmy skręcić, stał sobie wesoło samochód straży leśnej i musieliśmy pojechać inną trasą, a tam z kolei stał sobie jeszcze weselej zwykły samochód, którego kierowca uznał, że tą drogą nikt nigdy nie jeździ, więc można się tam wybrać na randkę... Niestety nie było trzeciej możliwej trasy i musieliśmy poczekać, aż ubrania zostaną założone, a samochód wycofany (droga była szerokości auta, a po obydwu stronach gęste krzaki, więc nie dało się objechać). Bardzo przepraszamy i mam nadzieję, że jednak udało się doprowadzić randkę do szczęśliwego finału! Ze smutkiem odkryliśmy też, że od zeszłego roku sporo dróg nieutwardzonych zostało zalanych asfaltem Oraz zaliczyliśmy lekcję, że błoto nie zawsze należy przechodzić ogniem Po tym, jak praktycznie cały czas było sucho, kiedy nagle przede mną pojawił się na drodze dołek z błotnymi koleinami w szoku mocno zwolniłam, żeby wymyślić którędy to przejechać i dzięki temu zauważyłam, że po drugiej stronie błota stoi sobie dziczek. Ponieważ wyglądało na to, że nigdzie się nie wybiera, a my jednak chcielibyśmy pojechać dalej, powoli podjechałam w jego stronę. A dziczek, jak na dzikie zwierzę przystało, zamiast uciec, to postanowił podejść jeszcze bliżej i się przywitać 10.JPG Wbrew moim obawom z krzaków nie wyskoczyła troskliwa mamusia i nie zmiotła mnie z motocykla, dziczek jednak udał się w las, a my mogliśmy pojechać dalej. Choć jechało się dobrze, to jednak niskie morale spowodowało, że obydwoje zgodnie stwierdziliśmy, że nie idziemy na rekord, spokojnie dojeżdżamy do miejsca na wysokości Wąbrzeźna, gdzie nocowaliśmy w zeszłym roku, wypijamy browarek i idziemy normalnie spać w łóżku w pokoju z łazienką. To taka agroturystyka w wiosce, w której nie ma nic, oprócz sklepu i stacji benzynowej, więc nie dzwoniliśmy zapytać o miejsca, w zeszłym roku oprócz nas był tam tylko jeden człowiek. No... to w tym roku komplet, więc znowu życie zweryfikowało nasze plany i choć chcieliśmy być mięczakami, to jednak trzeba było jechać dalej. W efekcie dojechaliśmy na kamping pod Grudziądzem - dalej nie było sensu jechać, bo przez następne kilkadziesiąt kilometrów nie było ani pól namiotowych, ani agroturystyk, a na dziko to ja jednak dziękuję, ale nie. Czyli znowu namiot... 11.jpg Tym razem jednak rozbijaliśmy go jeszcze po widoku, bez padającego deszczu i w ogóle o rany jaki luksus. Prince skoczył do pobliskiego Auchana po jedzenie i browarki, a ja zastanawiałam się jak to zrobić, żeby przez noc uzupełnić zawartość w wiaderkach na prąd, ale tak, żeby mi tych wszystkich urządzeń nikt nie ukradł A zaznaczyć trzeba, że wiaderka z prądem były w tej wycieczce bardzo ważne. Jechałam po nawigacji w telefonie, a to zżera baterię w zastraszającym tempie, więc na każdym postoju podpinałam telefon pod jedno wiaderko, a kamerkę pod drugie (chyba, że akurat Prince był szybszy i podpiął elektronicznego papierosa ). Ostatecznie telefon i kamerkę naładowałam jak jeszcze siedzieliśmy sobie przed namiotem i mogliśmy pilnować sprzętów, jedno wiaderko zostawiłam na noc, a drugie postanowiłam naładować rano (czyli nie do pełna niestety) - tak na wypadek, gdyby to pierwsze w nocy ukradli. Szczęśliwie nie ukradli, choć śniło mi się, że jednak tak Chciałoby się napisać, że dzień trzeci rozpoczęliśmy wyspani i wypoczęci, ale no bez kitu. Nie Wprawdzie tym razem spaliśmy na płaskim i leżąc na wznak było wyśmienicie, ale było tak zimno, że musiałam się przekręcać na bok, żeby chuchać sobie do śpiworka, a od leżenia na boku gniotło w biodra, więc trzeba było się przekręcać na plecy, ale wtedy nie było jak chuchać do śpiworka, więc musiałam się przekręcać na bok... I tak do rana żeby zobrazować sytuację, to tu w środku znajduje się człowiek, który twierdzi, że wcale nie było zimno 12.jpg W każdym razie dzień trzeci, który przypadł akurat w moje urodziny, rozpoczęliśmy na greckiej plaży 13.jpg Pustej, bo było jakieś 15 stopni, czyli mało upalnie jak na końcówkę lipca Potem na śniadanie barszcz ukraiński, pieczone ziemniaki, pieczarki smażone z czosneczkiem i podsmażana kapusta i można jechać Pan Sprzedawca nie wydawał się być bardzo zdziwiony nakładając to na talerze o godzinie 9.45 14.jpg Był to dzień niebywale malowniczy, ale też odrobinkę przygodowy. To może najpierw obrazki, bo o rany! jak pięknie! 15.JPG Dużo piękna, to dużo obrazków! 16.JPG 17.jpg 18.jpg Prince i jego Świnka 19.jpg Ja i moja Zebra ukryte za Świnką 20.jpg O dziwo mimo, że już 2 noce się nie wyspaliśmy, to dzień trzeci był jakiś taki bardziej sprzyjający jeździe. Jechało się wyśmienicie, przyjemnie, miło, pogoda nadal idealna do jazdy i nie męcząca. W zeszłym roku po powrocie z urlopu zauważyłam, że przejeżdżaliśmy całkiem niedaleko takiego bardzo miłego Pana, który 4 lata temu uratował nas na autostradzie. Teraz obraz faluje, z kolorowego zmienia się na czarno-biały i wjeżdża retrospekcja: 4 lata temu jechaliśmy w to samo miejsce nad morze, ale asfaltem. Ponieważ mój Radian jest motocyklem leciwym i czasem lubi grymasić, Prince uznał, że bezpieczniej będzie, jeśli pojadę Tenerką. W efekcie w drodze nad morze na stacji przy autostradzie straciłam prąd. Ja zostałam na miejscu, a Prince wsiadł na XR i pojechał kilkadziesiąt km do kolegi po nowy akumulator. Nie pamiętam dobrze, ale coś mi świta, że nie było go 5 godzin Żeby wracając na stację nie musieć jechać autostradą daleko w kierunku Warszawy, żeby zawrócić i dojechać do mnie, ustaliliśmy z obsługą stacji, że podjedzie drogami polnymi za ogrodzeniem, wpuszczą go przez bramkę z akumulatorem, ale bez motocykla, i dalej ja jadę autostradą, on drogą wzdłuż autostrady i spotykamy się na najbliższym wjeździe, gdzie nasze drogi mogą się przeciąć. No, plan był zacny, ale Prince wracając bez nawigacji i już po ciemku pogubił się w lesie i stąd te 5 godzin. W drodze powrotnej natomiast prąd wysiadł mi na autostradzie kiedy akurat wyprzedzałam TIRa, a za mną leciał już jakiś rozpędzony samochód. No i nagle sru! wszystko zgasło, zdążyłam tylko wcisnąć sprzęgło i siłą rozpędu dotoczyłam się do zjazdu (zamkniętego oczywiście bramą). Bo okazało się, że problem z akumulatorem nie polegał na braku prądu, ale na jego nadmiarze. Akumulator się przeładowywał, w efekcie po pierwsze spuchł, a po drugie spalił nagle wszystkie odbiorniki oprócz przedniego lewego kierunku i podświetlenia któregoś jednego zegara. Do domu mieliśmy jeszcze jakieś 300 km i byliśmy pośrodku niczego. Prince wydostał się przez ogrodzenie i poszedł do najbliższego gospodarstwa, gdzie przemiły gospodarz pożyczył nam narzędzia, Prince'a zawiózł do pobliskiego miasteczka do sklepu z akumulatorami, gdzie dostaliśmy stary, duży i zużyty samochodowy akumulator, który został umieszczony w kufrze Tenery, żeby zbierać nadprogramowy prąd z akumulatora motocyklowego. Pan Ryszard akurat po coś na chwilę odjechał od nas i w tym momencie udało się odpalić Tereskę. Nie było niestety czasu na oddanie pożyczonego klucza i pożegnanie - stwierdziliśmy, że jedziemy, póki działa, żeby dojechać chociaż do Torunia, gdzie ja będę mogła przesiąść się w pociąg, a motocykl się jakoś później ściągnie. Skończyło się na tym, że dojechałam tym cholerstwem do Warszawy, z tego połowę zrobiliśmy nocą (no fajnie było bez świateł...) 21.jpg No ale niechcący podwędziliśmy miłemu Gospodarzowi klucz. Na mapie Googla znalazłam więc to miejsce i adres i odesłaliśmy klucz wraz z podziękowaniami i czekoladowym kluczem francuskim Pan Ryszard był bardzo wzruszony, na list odpisał, miałam i ja jemu później odpisać, ale jakoś ciągle nie wychodziło... Koniec retrospekcji. Obraz znów zmienia się na kolorowy. W tym roku lekko zmodyfikowałam trasę tak, żeby wpaść i podziękować raz jeszcze, tym razem osobiście. Pan Ryszard i jego przemiła małżonka byli jeszcze bardziej wzruszeni niż po otrzymaniu listu, zapraszali na kawę lub nocleg, obydwu musieliśmy jednak odmówić, bo morze wzywało, więc wcisnęli nam słoik jagód i pojechaliśmy dalej. Muszę przyznać, że to spotkanie było niebywale miłe i nawet na tle bardzo udanego dnia trzeciego wybija się na prowadzenie w kategorii miłych zdarzeń Kawałek dalej po pięknych polnych drogach nastąpiła lekka zmiana i nagle znaleźliśmy się na leśnym trawiastym zjeździe, na dole którego zobaczyłam jeziorko. A wiedzieć Wam trzeba, drogie dzieci, że ja nie za bardzo umiem jeździć w terenie, mam dużo brzydkich nawyków z asfaltu, jak na przykład hamowanie przodem i unikanie tylnego hamulca. No to już widziałam jak wyławiam siebie i motocykl z jeziorka, bo z całą pewnością w nim wyląduję. Na szczęście udało się jakimś cudem wykręcić przed wodą, skręcić w błotnistą ścieżkę prowadzącą znowu do góry i... zatrzymałam się tak, jak zatrzymywać się nie należy, tuż przed szczytem górki blokując tym samym motocykl jadący za mną. A to wszystko dlatego, że droga znowu opadała w dół w niezwykłej urody błotne bajorko Nie bardzo mieliśmy na to ochotę, więc postanowiliśmy skorzystać z mocno zarośniętej i zupełnie nie uwzględnionej na żadnych mapach drogi w bok. Droga to znikała, to pojawiała się znowu, ale Locus wskazywał, że spoko, zaraz dojedziemy do poprzecznej, która już ładnie wyprowadzi nas z powrotem na szlak. Znaleźliśmy drogę, jedziemy nią sobie wesoło, a tu nagle przed nami wyrasta gospodarstwo oraz twardo stojący na drodze gospodarz. Kiedy podjeżdżaliśmy grzecznie zapytać czy nie da się tędy przejechać (kilka razy wylądowaliśmy już ludziom w gospodarstwie i zazwyczaj albo potwierdzali, że jest przejazd i pozwalali skorzystać albo wskazywali jak objechać) nie ruszył się nawet o centymetr. O jego determinacji niech świadczy też to, że kiedy utknęłam przy nawracaniu na wąskiej drodze (pisałam już, że nie umiem jeździć?), to zanim Prince przybył z odsieczą, gospodarz po prostu podszedł do motocykla, złapał za tylne koło, wraz ze mną siedzącą na motocyklu podniósł i przestawił tak, żebym skierowana była w odpowiednią stronę i jak najszybciej znikła mu z oczu Dalej było już z górki. Trochę pobłądziliśmy, bo były odcinki, gdzie nie było czasu patrzeć w nawigację, a kiedy się uspokoiło, to okazywało się, że gdzieś wcześniej należało skręcić albo właśnie nie należało skręcać... Dzięki temu kilka razy zwiedziliśmy miejsca, w których według map dróg nie było, ale kto by się przejmował takimi szczegółami, kiedy świat wokół jest tak piękny! W ogóle był to też taki dzień, że Prince wynajdywał najgorsze możliwe miejsca, żeby nagle się zatrzymać. Najpierw zrobił to akurat przy gospodarstwie, z którego wybiegł bardzo sympatycznie wyglądający duży pies, który za wszelką cenę chciał złapać mnie albo chociaż motocykl i nie miało znaczenia, że przecież jadę - nie bardzo szybko, bo zwolniłam, żeby go nie przejechać, ale jednak jadę. Ponieważ nijak nie chciał się odczepić, to uznałam, że jednak muszę przyspieszyć, bo inaczej się go nie pozbędę. Kiedy przyspieszałam rzucił się na silnik... A już za chwilę widzę w lusterku, że Prince stoi w tym miejscu. Zatrzymuję się i czekam na rozwój wypadków, a on stoi. No to już byłam pewna, że potrąciłam tego biednego psa. Już mi się okropnie źle zrobiło. Zawracam więc i im bardziej się zbliżam do Świni, tym wyraźniej widzę, że stoi nie przy gospodarstwie, ale sporo wcześniej, a na mnie znowu leci ten cholerny pies i tym razem dopiął swego i ugryzł mnie w kostkę Nie, żeby miało to jakieś znaczenie przy butach crossowych, ale jednak, skubany, ugryzł! Prince wyjmował natomiast robaka z gogli. Obok psa musiałam więc przejechać jeszcze trzeci raz. Kawałek dalej z kolei lecieliśmy sobie piękną, równą i szeroką niemal jak Marszałkowska drogą szutrową przez las, w którym jednak wiedzieliśmy, że jesteśmy nielegalnie i widzę nagle, że w lusterku pusto. No to zwalniam. I widzę jak w moją stronę przez las idzie sobie leśnik. Zasadę mam taką, że jak stróże prawa mnie zatrzymują za świadomie łamane przepisy, to się grzecznie zatrzymuję. Ale on tylko idzie. Ja zwalniam kontrolując lusterko, a on idzie. Tak sobie patrzymy na siebie, ja nie wiem czy mam stanąć, bo jak stanę przed nim, no to będzie musiał chcąc-nie chcąc jakoś zareagować, ale z kolei jeśli przejadę, a XRka się nie odnajdzie, to będę musiała zawrócić i - jak przed tym psem - przejechać przed leśnikiem 3 razy... I w tym momencie w lusterku pojawia się światełko (nadziei ) i wiem, że mogę spokojnie jechać dalej. Z relacji Prince'a wynika, że przejeżdżając obok leśnika machnął mu ręką, a tamten grzecznie odmachnął. Miły młody człowiek Najwięcej stresu jednak złapaliśmy niemal na samym końcu. Prince ma krakowski zwyczaj wykańczać zawartość baku do sucha i wtedy sygnalizuje, że potrzebuje na stację benzynową. Zaczynało już zmierzchać, kiedy poinformował, że niedługo będzie musiał się zatankować, ale jeszcze spoko, bez nerwów. Mi z kolei kończyła się bateria w telefonie z nawigacją. Zgraliśmy się idealnie, bo na wyjeździe z lasu mi padł telefon, a Prince'owi motocykl No to przerwa na podładowanie i przelanie resztki benzyny na odpowiednią stronę baku. Po odzyskaniu kilku procent baterii odpalam telefon i patrzę za stacją. Jest jedna i nic więcej. Mamy do niej 10 km terenem. I 12 minut do zamknięcia! Nałapałam jeszcze trochę prądu i lecimy. Najpierw całkiem ładną drogą, która jednak za chwilę zmienia się w polną błotnistą i miejscami krętą ścieżkę. Jakim cudem się tam nie wyłożyłam, to tego nie wiem, bo jechałam z prędkością zdecydowanie poza moją strefą komfortu Ze ścieżki w końcu wróciliśmy na piękny szuter, na którym można nadgonić, ale za chwilę kolejna przeszkoda. Na drodze siedzi zając, który po zobaczeniu nas zamiast uciec na bok, to zaczyna biec przed motocyklem. Trzeba było zwolnić, żeby dać biedakowi szansę, a był przeuroczy, bo cały długi odcinek przebiegł trzymając w pyszczku trawkę z chwościkiem na końcu, która sterczała mu z lewej strony łebka Nie wiem jakim cudem ale na stację zdążyliśmy. Ze stacji już na spokojnie przez sklep i do kwatery. Urodzinowa elegancka kolacja i spać - wreszcie w łóżku, a nie na glebie! 22.jpg Ostatnio edytowane przez _-aska-_ : 25.09.2020 o 11:39 |
|
18.08.2020, 10:07 | #4 |
Fajnie się czyta
Proszę o ciąg dalszy. Możesz podać namiary na kampingi i agro?
__________________
www.kolejnydzienmija.pl 2014: Żatki Bolek na promie kosmicznym 2015: Veni Vidi Wypici 2016: Muflon na latającym gobelinie 2017: Garbaty Jednorożec 2018: Czarny Jaszczomp 2019: Rodzina 50ccm plus 2020: Żółwik Tuptuś 2021: Chiński Syndrom 2022: Nie lubię zapierdalać 2023: Statek bezpieczny jest w porcie, ale nie od tego są statki 2024: Uwaga bo ja fruwam 2025: Ekwipunek Załogi Gogurka |
|
18.08.2020, 10:45 | #5 |
Super Czytam i czekam
Wysłane z mojego HTC U11 life przy użyciu Tapatalka |
|
18.08.2020, 11:12 | #6 |
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
|
Bardzo ładną ścieżkę znaleźliście. Czyta się. |
18.08.2020, 11:21 | #7 |
Zarejestrowany: Oct 2018
Miasto: Warszawa
Posty: 442
Motocykl: Yamaha Radian&WR250F
Online: 1 tydzień 3 dni 11 godz 33 s
|
|
18.08.2020, 17:10 | #8 |
Zarejestrowany: Oct 2018
Miasto: Warszawa
Posty: 442
Motocykl: Yamaha Radian&WR250F
Online: 1 tydzień 3 dni 11 godz 33 s
|
Ważna rzecz, o której zapomniałam. Im dalej na północ, tym mniej komarów. Od Płocka aż po Mazury były tylko jakieś pojedyncze sztuki, co bardzo miło mnie zaskoczyło po tym, co działo się w okolicach Warszawy. Bo w stolycy to wygląda mniej więcej jak tu na początku filmu
Wróćmy jednak na wakacje Nad morze dotarliśmy w czwartek wieczorem i plan zakładał wyjazd na Mazury w środę z rana, ale że środa akurat była drugim słonecznym dniem od naszego przyjazdu, to jednak wyruszyliśmy w czwartek. O pobycie nad morzem się nie będę rozpisywać, bo tam było czyste czillowanie. Kilka obrazków jednak, bo ładne 23.jpg 24.jpg 25.jpg 26.jpg 27.jpg I jeden obrazek ruchomy Dostałam też najfajniejszą urodzinową niespodziankę w długiej historii obchodzonych urodzin, ale że niespodzianka była chyba umiarkowanie legalna, to pochwalę się tylko jednym elementem 28.jpg Nad morzem, zgodnie z planem, odbył się też serwis zaworowo-olejowy mojej wyprawowej WułeRki, bo jak wiadomo są to motocykle o niebywale długich interwałach serwisowych Mieliśmy (no dobra, Prince miał) robić go w Choczewie w warsztacie samochodowym, w którym kiedyś wymienialiśmy opony, ale okazało się, że jednak nie mają ani sprzętu, ani miejsca do udostępnienia, bo za dużo roboty. Ponoć w Sasino jest mechanik motocyklowy. Ok, googiel nic nie pokazuje, ale Prince wziął motur i pojechał na zwiad. No jest, ale nie tyle mechanik, co koleś, co sobie coś dłubie i niestety nie może pomóc, ale dał namiar na człowieka z Wierzchucina. Bingo! We wtorek więc wycieczka, rano wstawiliśmy motocykl, zdjęto z niego co się dało i zostawiliśmy do wystygnięcia, a my piechotą nad morze (dalekooooo!). 29.jpg Okazało się, że człowiek, który nas uratował jest na forum, choć rzadko bywa - jeśli czytasz, to jeszcze raz wielkie dzięki i za udostępnienie miejsca i za bardzo miłą atmosferę! Świnka w doborowym towarzystwie 30.jpg W czwartek rano pakowanie i znowu w drogę. Początkowo jechaliśmy tą samą ścieżką, którą przyjechaliśmy, ale wcześniej jechaliśmy tamtędy już niema po ciemku, więc niesamowicie miłą odmianą było oglądać te bukowe lasy rozciągające się na wzniesieniach oświetlone mocnym słońcem. No coś pięknego! Trasę powtórzyliśmy lecąc na południe i w Czarnocinie odbiliśmy na Tczew i Malbork. Powtarzana trasa jak zawsze piękna. Po drodze mała przygoda, bo jadąc zarośniętą polną ścieżką tak się zafiksowałam na szerszej i pozbawionej trawy dróżce, która nagle pojawiła się z lewej strony i szła wzdłuż tej, którą jechaliśmy, że nie zauważyłam rozdzielającego je sznurka na niskich słupkach i elegancko się w niego wpakowałam. Motocykl mi się położył grzecznie na boczku, ja okrakiem stoję nad nim pochylona ze sznurkiem opartym na plecaku i w momencie, kiedy złapałam go ręką, żeby się spod niego wydostać słyszę krzyk Prince'a "nie dotykaj tego!". No było już trochę za późno, więc na własnej skórze dowiedziałam się, że to nie żaden sznurek, tylko elektryczny pastuch 31.jpg 32.jpg Przy okazji - motocykle z całym dobytkiem na 2 tygodnie dla 2 osób, w tym namiot, 2 śpiwory i 2 karimaty, a nawet sukienka! W minimalizowaniu bagaży jestem coraz lepsza 33.jpg W kierunku na wschód wykorzystaliśmy kawałek TET i faktycznie - gdzie się dało wprowadziłam jakieś swoje korekty, więc trochę lesnych ścieżek czy szutrów się trafiło, ale generalnie jest to odcinek praktycznie całkowicie asfaltowy Od Malborka dalej miałam już własną ścieżkę narysowaną palcem po mapie i sprawdzoną na satelitach googla. Miało być pięknie, malowniczo i terenowo. No było całkiem pieknie i malowniczo, ale cały ten rejon to jest jakaś endurowa masakra. Praktycznie wszystkie polne drogi są wyasfaltowane, wybrukowane albo wyłożone betonowymi płytami. Pomyślicie może, że przesadzam? Otóż nie. Na przykład ta oto droga również była wyłożona betonem 34.jpg Ale fakt, było pięknie 35.jpg Wynudziliśmy się. Ja się podłamałam, że kurde, czy cała dalsza stworzona przeze mnie trasa będzie tak wyglądać? Przecież szkoda na to tego motocykla. Równie dobrze mogłabym zużywać te motogodziny i kostki jeżdżąc w Warszawie do pracy... Coraz bardziej poirytowani zaczęliśmy się rozglądać za polem namiotowym. No więc pól namiotowych w promieniu kilkudziesięciu km brak. Mapa pokazuje jakąś jedną agroturystykę pod Pasłękiem. Jest wolny pokój, więc przynajmniej tyle dobrego z tego dnia, że nie trzeba będzie rozkładać namiotu. Ze złych rzeczy - Świnia zaczyna gubić płyn chłodniczy, ale jeszcze w rozsądnych ilościach, więc spoko. Jeszcze... My noc spędziliśmy w łóżku, a motocykle pod opieką większego kolegi 36.jpg A było to o tutaj https://goo.gl/maps/UrkvmPZkw26Rk4KP8 W nocy na krzesełkach wystawionych przed pokój ze zdziwieniem odkrywamy, że choć do "krajowej siódemki" jest od nas kilometr, to szum aut słychać jakbyśmy siedzieli tuż pod nią. Na szczęście budynek dobrze wygłuszony i spać można spokojnie w ciszy. CzarnyEZG poprzednie noclegi uzupełnię na końcu. Ostatnio edytowane przez _-aska-_ : 29.09.2020 o 14:33 |
18.08.2020, 19:02 | #9 | |
Zarejestrowany: Aug 2017
Miasto: Zgierz
Posty: 868
Motocykl: EXC 250 TPI
Przebieg: galanty
Online: 2 tygodni 4 dni 20 godz 1 min 27 s
|
Cytat:
- oczywiście nie wolno jeździć po pijaku, nie namawiam, grozi śmiercią albo i gorzej - |
|
19.08.2020, 13:02 | #10 | |
Zarejestrowany: Oct 2018
Miasto: Warszawa
Posty: 442
Motocykl: Yamaha Radian&WR250F
Online: 1 tydzień 3 dni 11 godz 33 s
|
Cytat:
Było też tak, że nie za bardzo mieliśmy ochotę na Mazurach nocować w namiocie. Niby tylko dwie noce, ale jednak co łóżko, to łóżko. Jeszcze nad morzem zaczęłam więc obdzwaniać wszystkie agroturystyki, ale wszędzie wszystko zapchane, mimo że szukałam na bardzo dużym obszarze, bo miejsce docelowe było określone bardzo ogólnie. Kolega, który od wtorku bawił się na Mazurach przemieszczając się z jednego pola namiotowego na następne, też czekał na informację gdzie mamy się spotkać w piątek wieczorem. Poranek zaczęłam więc znowu od wydzwaniania po kolejnych miejscach i któryś kolejny strzał okazał się szczęśliwy. Jest ostatni na całych Mazurach wolny dwuosobowy pokój! Do tego miejsce jest połączeniem domu z pokojami, kampingu oraz małej przystani, więc wprawdzie koledze pokoju nie udało się załatwić, ale przynajmniej będziemy wszyscy w jednym miejscu. Będziemy - tylko trzeba tam jeszcze dojechać. Na moje pytanie o której najpóźniej można się zjawić tonem nieznoszącym sprzeciwu właścicielka poinformowała, że maksymalnie o 22. Ok. Mieliśmy jakoś koło 200 km do zrobienia, więc na pewno się uda. Pierwszy punkt wycieczki - sklep motoryzacyjny w Pasłęku celem zakupienia koncentratu do chłodnicy. Początkowe obawy, że znowu wszystkie drogi będą utwardzone, szybko rozwiewa fakt, że już wyjazd z miasta odbywa się ładnym szutrem. Jest dobrze. Ładne polne drogi, asfaltu niewiele, zjeżdżamy w drogę leśną, która na mapie leci prosto jak w mordę strzelił i to, co widzę przed sobą, pokrywa się z tym, co pokazuje mapa. Prosto, bez choćby najmniejszego łuku. Nagle droga leci lekko w górę, żeby zaraz zjechać w dół, wyłaniam się zza szczytu i - choć mapa nadal pokazuje długą prostą - to przed sobą widzę na dole drewnianą wiatę, drewniane ławy i drewniane stoły, a za tym wszystkim ściana lasu. Wybieramy więc jedyną opcję i lecimy w prawo, gdzie widać mocno zarośnięty cień dawnej drogi. Cień ten znika bardzo szybko, wjeżdżamy na polanę i nigdzie choćby najmniejszej wskazówki co robić dalej. Mapa mówi, że jeśli pojedziemy jeszcze kawałek do przodu, to znajdziemy poprzeczną drogę. Ok, brzmi nie najgorzej. Przebijamy się przez polanę i dojeżdżamy znów do lasu z krzakami. Widać, że zaraz jest jakby jakieś przerzedzenie, więc to na pewno ta droga - według mapy powinna być jednak kawałek dalej, ale może to jakaś geodezyjna niedokładność. Schodzimy z motocykli, żeby się upewnić i nie pchać niepotrzebnie sprzętów w leszczynę, a tam... A za rzeczką kawałek płaskiego lasu i dalej las pięknie porastający wzgórza. Ja jestem za tym, żeby zawracać (choć to wiązałoby się z koniecznością objechania sporego fragmentu asfaltem), ale Prince idzie na górę na rekonesans, z którego wraca z mocnym postanowieniem, że próbujemy. Po poprzednim nudnym dniu brakuje mu wrażeń i mimo baku zalanego do pełna i cieknącej chłodnicy kategorycznie domaga się ciśnięcia przed siebie. Rzeczkę pokonujemy bez większego problemu, choć ja wyjeżdżając z drugiej strony daję za mało ognia i na szczycie zakopuję się w błocie i trzeba wspomóc konie mechaniczne dodatkową mocą jednego człowieka Dalej mam jechać za nim i "tylko się nie zatrzymać w trakcie podjeżdżania". Aha. Ok. Bo ścieżka na górę, którą wybrał, była tak zarośnięta od samej ziemi, że przez spory kawałek jechało się na ślepo z twarzą oblepioną liśćmi. Pod koniec wzgórza pojawia się coś na kształt drogi, jednak znowu szybko znika. Mapa pokazuje, że gdzie przed nami powinna być droga, jedziemy więc po prostu przez las mniej więcej w jej kierunku. Trochę to trwało, ale jest! Uf. Można przyspieszyć, bo niby dopiero południe i do 22 sporo czasu, ale lepiej mieć zapas, niż go nie mieć. Trasa znowu jest taka, jaka powinna być. Są lasy, pola, łąki, a nawet strumyczek przepływający przez drogę. 37.jpg 38.jpg 39.jpg Byłoby absolutnie idealnie, gdyby nie ten drobniutki problemik A im bardziej zapuszczamy się w narysowaną trasę, tym mniej cywilizacji - i taki był plan od samego początku, jednak plan ten nie uwzględniał częstych wizyt w sklepach z płynem chłodniczym. Ostatecznie trochę później płyn zastąpiony zostanie wodą zdobywaną gdzie się da (ale z kranów, nie z kałuż - to jeszcze nie ten etap desperacji ). Póki co nie ma jednak dramatu. Ładne i niezbyt wymagające dróżki, prędkość jak dla 650tki bardzo niska, bo prowadzę ja na 250tce, więc silnik obraca się powoli i nie wywala płynu jakoś bardzo intensywnie. Raz utykamy w lesie, bo jedyna ścieżka zawalona drzewem zawieszonym 30 cm nad ziemią - ani górą, ani dołem, ani bokiem... Po dłuższych poszukiwaniach znajdujemy jednak wyjazd z lasu oraz grzyba i znów jedzie się świetnie. 40.jpg Trasa wprowadza nas jednak w końcu w dość nieprzyjemną zarośniętą drogę z błotnymi wąskimi koleinami, a temperatura podjechała już do 30 stopni. Orientuję się też, że zjechaliśmy z trasy, ale tam, gdzie powinniśmy byli odbić w lewo, była po prostu łąka. A droga coraz gorsza - to już nie są 2 koleiny z szerokim płaskim fragmentem pomiędzy. To jest siatka wąskich i głębokich kolein o pionowych ścianach, a między nimi równie wąskie kawałki zarośnięte trawą. Koleiny praktycznie na szerokość koła, więc jak już się wjedzie, to opcje manewru mniej więcej jak tramwajem po szynach. Wizualizacja z zaznaczonymi koleinami, żeby zobrazować sytuację 41.jpg Brniemy. To nie są prędkości dla rajdowej 650tki, więc motocykl kilka razy się dławi na zbyt niskich obrotach i gaśnie. O emocjach, jakie wywołuje w człowieku odpalanie legendarnej Dużej Czerwonej Świni w błocie, upale, wśród komarów i gzów, mam nadzieję, że opowie Państwu osobiście Prince Tracimy coraz więcej czasu (i płynu z chłodnicy). W końcu kierownik Świni zabiera mi Zebrę i jedzie na zwiad czy jest w ogóle sens brnąć dalej. Słyszę, że cały czas jedzie, ale ciągle jest bardzo blisko. Po jakimś czasie wraca i zarządza odwrót. Chwila odpoczynku i będziemy próbować wrócić na narysowany szlak. 42.jpg Prince przejmuje prowadzenie i wyrywa do przodu w tych cholernych koleinach. Ja pyrkam powolutku na łabądka lub jak kto woli na listonosza - chrzanię, wolę schować dumę do kieszeni, niż ryzykować podnoszenie motura w tym upale. Nagle wyjeżdżam zza krzaka i widzę, że XR stoi. Obok niej ledwo stoi kierowca. Okazało się, że chciał ominąć koleiny bokiem - mniej więcej zresztą w tym miejscu, które jest na zdjęciu z pomarańczowymi kreskami - ale szybko odkrył, że trawa w tym miejscu tylko wyglądała na równą ,a w rzeczywistości skrywała pod sobą jeszcze jedną koleinę (serio, jak i czym robi się takie ślady?!) i skończyło się glebą. Odpalanie utrudniał też fakt, że kopka na dole opierała się o ścianę koleiny i nie dało się wykonać pełnego ruchu. Ogólnie mnóstwo szczęścia... W końcu udaje nam się wyrwać z tego zielonego piekła, gdzie na przejechanie w sumie kilkuset metrów straciliśmy godzinę i odbijamy tam, gdzie według mapy powinna być droga. No może i powinna być, ale nie ma. Nie mamy pańskiej drogi i co nam pan zrobi? Prince jedzie po pięknej zielonej łące po świeżo wygniecionych w trawie śladach jakiegoś auta - skoro samochód tamtędy jechał, to pewnie wiedział co robi. Ja za nim. Łąka malowniczo schodzi w dół wzgórza i na dole odnajdujemy coś, co kiedyś było drogą, ale teraz zarastają ją wysokie i gęste krzaki. Wjeżdżając na nią pod kątem nie zauważam w porę, że tam też pod zielskiem są głębokie koleiny, przednie koło wpada w jedną, blokuje się na jej ścianie i leżę. Przez krzaki widzę, że Prince stał kawałek dalej patrząc czy jadę i akurat w momencie jak motocykl mi się wywraca - odwraca się i odjeżdża. Chwilę zajęło mi wyłuskanie motocykla z trawy(a leżał tak idiotycznie, że nie miałam jak go wygodnie złapać, w efekcie podniosłam go do połowy, oparłam na udzie, zmieniłam chwyt i dopiero mogłam podnieść do końca - siniak nadal jest) , kolejną chwilę odblokowanie zablokowanego w koleinie przedniego koła. Czasu coraz mniej, w chłodnicy coraz bardziej pusto, zdecydowanie pora zacząć modyfikować trasę tak, żeby po pierwsze znaleźć coś, co można wlewać do chłodnicy, a po drugie jednak przeprosić się gdzieniegdzie z asfaltem, bo inaczej nie dojedziemy na czas do łóżka, które aktualnie jest szczytem naszych marzeń. Na googlu znajdujemy jakiś warsztat niedaleko, ale niestety okazuje się być nieczynny, więc ludzie tylko ratują dolewką wody do butelki. Najbliższa stacja benzynowa (w sumie dobrze się składa, bo bak pozazdrościł chłodnicy tego poczucia pustki i zaczyna wysychać) w Biskupcu, musimy zjechać z trasy i nadrobić sporo kilometrów asfaltem, ale nie ma innej opcji. Dalej już szczęśliwie droga spokojna, byłoby super, gdyby nie konieczność postojów co 20-30 km, żeby dolać wodę. A słońce coraz niżej... 43.jpg Ta droga ze zdjęcia prowadziła przez pastwiska i okazało się, że kończy się ogrodzeniem wykonanym z jednej linki. A my już wiemy co robią ogrodzenia z jednej linki, prawda? Tak, drogie dzieci, ogrodzenia z jednej linki kopią prądem. Nad drogą przywiązane są do niej foliowe torebki, więc Prince próbuje podnieść trzymając ją bezpiecznie za nie. Idzie raczej kiepsko i w tym momencie widzę, jak przez ogródki działkowe przed nami biegną dwie starsze panie i machają rękami. Myślę sobie - oho, nie dość, że prąd kopie, to jeszcze nam się oberwie za jazdę po czyimś pastwisku. Jednak im panie są bliżej, tym wyraźniej widzę, że są uśmiechnięte. Machały tylko, żebyśmy poczekali spokojnie, bo pani po dobiegnięciu do nas złapała za gumową rączkę przy jednym ze słupków i otworzyła nam przejazd (nauczka na przyszłość - szukać gumowych rączek!). Podziękowaliśmy, przeprosiliśmy i pojechaliśmy dalej. Trochę pierwotną trasą, trochę asfaltem, co chwila postoje na dolewki wody. A czas leeeeeciiiii. Mijamy jakieś opuszczone poniemieckie gospodarstwa z czerwonej cegły, które wołają, żeby je zwiedzić, ale niestety może innym razem Poprosiliśmy jeszcze tylko kolegę, który już jest na miejscu, czy mógłby nam kupić po zimnym browarku. Końcówkę trasy robimy już całkiem po ciemku, więc leśne ścieżki, którymi mieliśmy dojechać do Rynu omijamy asfaltem, a kawałek za Rynem wjeżdżamy w piękne szutry, które z uwagi na jasny kolor ułatwiają jazdę. Na miejsce dojeżdżamy z zapasem 24 minut (cholera, można było jednak zerknąć do tego opuszczonego domu!). Nocleg o tu https://goo.gl/maps/RnMJC4BGN3yGDZ9d9 Pani ma na googlu opinie absolutnie skrajne. Jakby się ktoś wybierał, to uprzedzam, że po prostu jest zasadnicza i nie ma cierpliwości do ludzi, więc dopóki wszystko jest w porządku, to jest przesympatyczna, ale jeśli nabroicie musicie się liczyć z zasłużoną karą Wywalamy rzeczy do pokoju, szybki prysznic i spotykamy się zaraz na pomoście. Mieszkając w Warszawie człowiek zapomina ile gwiazd wisi nad naszymi głowami. Coś pięknego! Widać Drogę Mleczną, bez przerwy przelatujące nad nami satelity i zaczynający się już deszcz Perseidów. Później wschód księżyca, który wyłania nam się z jeziora w postaci pomarańczowej kuli spowitej chmurami i przez chwilę wygląda całkiem jak Saturn i jego pierścienie, a im jest wyżej, tym bardziej bledną przy nim gwiazdy. 44.jpg 45.jpg W sobotę już we trójkę robimy na spokojnie ok. 100 km po okolicy - wycieczka do Wilczego Szańca, smażona rybka, trochę szutrów, trochę leśnych dróg. Gubię też śrubę od handbara, ale człowiek nie jest taki, żeby sobie nie poradził 46.jpg Jest pięknie 47.jpg 48.jpg A w niedzielę motocykle na przyczepkę i zwiedzając jeszcze pod drodze mazurskie jeziora wracamy do domu. 49.jpg 50.jpg 51.jpg Karimata pożyczona od mamy nie zniosła tej wycieczki najlepiej... 52.jpg Noclegi: Kemping pod Płockiem: https://goo.gl/maps/L1oWimi91YdVpu9j7 Kemping pod Grudziądzem: https://goo.gl/maps/i7KrjBoDUkrBwrVL8 W sumie wyszło nam 1188 km, 6 dni jazdy w terenie, 6 dni byczenia się nad morzem, 1 stracony uszczelniacz pompy chłodnicy, 1 stracona śruba od handbara, 1 rozszarpana karimata, trochę straconych kilogramów (nie bez powodu w relacji nie ma nic o jedzenie w drodze, nie mieliśmy czasu na takie pierdoły ) oraz 468 krótkich filmików wyciętych z nagrań z trasy, z których teraz muszę skleić 1 niezbyt długi film Ostatnio edytowane przez _-aska-_ : 29.09.2020 o 14:47 |
|
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Turcja po asfalcie -czyli Harley też nadaje się do turystyki. (wakacje 2015) | Dredd | Trochę dalej | 44 | 17.11.2018 15:32 |
narzędziówka- czy to się nadaje ?! | Grzechu2012 | Gadżety / wyposażenie | 21 | 03.02.2018 23:44 |
czy wazelina techniczna nadaje się do wtyczek? | Vooytas | Układ elektryczny i zapłonowy | 24 | 20.04.2009 19:18 |