|
23.10.2012, 22:15 | #1 |
Zarejestrowany: Aug 2010
Miasto: Warszawa
Posty: 22
Motocykl: Transalp XL600V
Galeria: Zdjęcia
Online: 18 godz 36 min 49 s
|
Rumunia, Mołdawia, Ukraina, NRM - wrzesień 2012
Część 1. Maramuresz
Niedawno skończyliśmy z Mizrem (endurovoyager.com) wyprawę przypadkową, spontaniczną, którą w pewnym sensie reżyserowali spotkani po drodze ludzie. Były górskie winkle, kupa offu, plaże i połoniny. Hasło przewodnie wyjazdu "bardzo zajebiście" to jedyny polski zwrot, który znał Ryży z Mikołajowa, poznany na zlocie w Rybakowce. Tak właśnie było na tej wyprawie przez Rumunię, Mołdawię, Republikę Naddniestrzańską i Ukrainę. Pojechały dwa motocykle - Transalp 600, zwany po wjechaniu nocą na połoninę Borżawa Transkarpatem i KTM 640 Adventure Dzwoni Dudo i mówi, że Mizer właśnie wybiera się na Ukrainę i do Rumunii. Fajnie, bo miałem jechać w tym samym kierunku. No to jedziemy razem. Rozmawiam z Mizrem na temat trasy: "Pojedziemy do Odessy albo do Stambułu, zadecydujemy w drodze" - mówi. OK. Rozmowa organizacyjna wyglądała tak: "Nie zabieram w zasadzie nic." "Ja też. To mamy wszystko". Trzy dni przed wyprawą mój Transalp pozbywa się złowieszczo oleju z przedniego zawieszenia, a kilkanaście godzin przed wyjazdem okazuje się, że nie mam przeglądu technicznego ani zielonej karty. Dandi (dandymotocykle.pl) przez cały dzień poprzedzający wyjazd reanimuje zawias, a ja w dniu wyjazdu na spakowanym trampku jadę na przegląd i po „zieloną”. Na spotkanie z Jerzym i Mizrem z Endurovoyagera oczywiście spóźniam się 45 minut. Mizer jest jeszcze później. Ruszamy w trójkę do naszego starego przyjaciela Vadika, właściciela pensjonatu w Wiszce na Ukrainie. Jerzy ma zostać na Zakarpaciu z ekipą lekkich wścieklaków z ADV, a my jedziemy dalej. Po przejechaniu 200 km Mizer znika nam z lusterek. Zawracamy. Stoi na poboczu, a jego KTM nie chce zapalić. Jerzy wypowiada zdanie, po którym włosy stają mi na głowie: „Chyba pękła iglica gaźnika”. No to po wyprawie, myślę sobie i w tym samym momencie słyszę: "Spoko mięliśmy już taką awarię. Godzina i jedziemy dalej". Chłopaki wyciągają złamaną iglicę za pomocą rozgrzanej zapalniczką „trytytki” i mocują krótszy o kilka milimetrów element z powrotem. KTM pali trochę więcej, jest bardziej zrywny, ale najważniejsze, że jedzie. Po kilometrze Mizra znów nie ma. Tym razem nie odkręcił kranika paliwa. Uff… Słowację mamy za sobą. Wjeżdżamy na Ukrainę. Jest ciemno. Jedziemy podrzędnymi górskimi drogami. Nagle na drogę wbiega jeleń! Hamujemy ile sił w paluchach. Udało się. U Vadika jesteśmy ok. 24. Witamy się z ekipą, która przywiozła lekkie enduraki na przyczepie (jadą następnego dnia na połoniny), ściskamy z Vadikiem i otwieramy zasłużone piwa. Gadamy długo, wypijamy kilka luf za powodzenie obu wyjazdów i idziemy spać. Rano budzi mnie zapach żelu pod prysznic. Ekipa „połoninowa” już wstała. My możemy spokojnie przewrócić się na drugi bok. Nam się nie śpieszy. Chłopaki jadą w góry, a my do Rumunii. Wstajemy, żeby pożegnać kompanów. Parking przed pensjonatem jest usłany maszynami wszelkiej maści. KTM-y, BMW, Yamahy, Hondy. Pada deszcz. Nie będzie lekko w górskim błocie i kamieniach. Ruszają. Rozmawiamy jeszcze chwilę z Vadikiem i jedziemy w swoją stronę. Zatrzymujemy się na kawę w Użhorodzie. Trafiliśmy na przegląd ukraińskich piękności. W pobliżu musi być chyba jakaś uczelnia lub dobry salon urody. Wyjeżdżając z miasta omal nie zaliczam stłuczki z Wołgą, której kierowca postanawia z prawego pasa skręcić w lewo. A co, nie można?! Nie mamy ze sobą mapy, więc pytamy o drogę na granicę. "Na jaką¬¬?" – dziwi się zaczepiony przez nas mężczyzna. Odpowiadamy, że przecież na rumuńską. "Prosto" – odpowiada. Jedziemy. Nagle po prawej stronie pojawia się przejście graniczne z Węgrami. To Ukraina graniczy z Węgrami? Chyba przegapiliśmy tę lekcje geografii Jeszcze na drodze napotykamy stado krów i jesteśmy na granicy. Trafiamy na zmianę. Żegnają się, witają, a my stoimy. Gdy wjeżdżamy do Rumunii jest już ciemno. Nie mamy lei. Pytamy o bankomat. Nie rozumiemy ani słowa, ale jak ktoś macha ręką w lewo i mówi "stânga", to musi to znaczyć "w lewo". Wypłacamy pieniądze, kupujemy chleb, piwo i szukamy noclegu. Mizer skręca w pierwszy napotkany szuter. Fajny, szeroki. Tylko po 100 metrach kończy się asfaltem. Skręcamy w lewo. Po kilometrze wjeżdżamy w polną drogę i rozbijamy namiot w pobliży pola kukurydzy. Na kolacje jemy zakupione jeszcze w Polce kabanosy, które popijamy piwem. Rano jak zwykle kawa przy drodze. Kelner mówiący po angielsku jest naszym nauczycielem języka. Poznajemy kilka podstawowych słów i zwrotów. Okazuje się, że w miejscu, w którym spożywamy aromatyczny napój jest basen. Pytamy, czy możemy skorzystać. Po chwili pływamy w lekko już chłodnej wodzie. Mizer robi zdjęcie jak wskakuję w zbroi do basenu. Po kąpieli pijemy ciepłą herbatę na leżakach. Egipt, czy co? Spędzamy tak ze trzy godziny. Nam się nie śpieszy! W końcu się zwlekamy i ruszamy dalej. A revedere! Musimy kupić mapę, bez niej się chyba nie dogadamy. Kupujemy ją na stacji. Niepewnie podchodzę do jej pracownika, żeby spytać o drogę, a on po angielsku mi ją tłumaczy. Teraz już nie "stânga" tylko "left" – jest o wiele lepiej. Naszym celem jest przełęcz Prislop. Prowadzi Mizer, ale mapę mam ja. Taki podział obowiązków preferujemy przez większą część wyprawy i w niczym nam to nie przeszkadza. Wjeżdżamy w górskie winkle Maramuresz. Mizer wije się po nich tak, że nie mogę go dogonić. W zasadzie wcale nie próbuje. Hamulce Transalpa pozostawiają wiele do życzenia, a i technika jeszcze nie ta. Teraz prowadzę ja. Mylę drogę i jeszcze raz musimy wjechać na jakąś przełęcz. A z przyjemnością. Na Prislop (1413 m.n.p.m) wjeżdżamy krótko po zachodzie słońca. Jest chłodno. W pensjonacie Cabana Alpina u Madame Marlene, nieźle mówiącej po angielsku, pijemy ciepłą herbatę. Śpimy na ciasnym poddaszu małego budynku kuchennego. Jeżeli ktoś będzie potrzebował noclegu na przełęczy Prislop-http://www.facebook.com/cabana.alpina.9?ref=ts&fref=ts Rano jemy pyszny omlet z żółtym serem i bierzemy gorący prysznic. Rozmawiamy długo z naszą wspaniałą gospodynią i wymieniamy się adresami mailowymi. Dowiadujemy się jak po rumuńsku nazywa się "trytytka" (ja już nie pamiętam) i jedziemy nad pobliskie jezioro. Pierwszy offroad za nami. Jest zajebiście! Warto tu kiedyś wrócić żeby poszwendać się po tych górskich, malowniczych drożynach. C.D.N. http://www.bezasfaltu.blogspot.com http://www.endurovoyager.blogspot.com Ostatnio edytowane przez lemur : 23.10.2012 o 22:22 |
24.10.2012, 09:57 | #2 |
Zarejestrowany: Jul 2011
Miasto: Chwałowice/Wrocław
Posty: 457
Motocykl: RD07
Przebieg: 99 000
Online: 1 miesiąc 6 dni 22 godz 18 min 30 s
|
Super !!!
|
24.10.2012, 09:57 | #3 |
Zarejestrowany: Jul 2011
Miasto: Chwałowice/Wrocław
Posty: 457
Motocykl: RD07
Przebieg: 99 000
Online: 1 miesiąc 6 dni 22 godz 18 min 30 s
|
powiem więcej , jeszcze !!!!
|
24.10.2012, 10:14 | #4 |
Zarejestrowany: Aug 2010
Miasto: Warszawa
Posty: 22
Motocykl: Transalp XL600V
Galeria: Zdjęcia
Online: 18 godz 36 min 49 s
|
Rumunia, Mołdawia, Ukraina, NRM cz.2
Mizer patrzy na mapę i mówi, że jedziemy do polskiej wsi Nowy Sołoniec. Dobra. Po drodze zaliczamy zlot starych samochodów Carpati Retro. Do Nowego Sołońca mamy kilkadziesiąt kilometrów, ale na mapie widzimy skrót. Trochę go szukamy, ale się udaje. Jedziemy pięknym szutrem, a tu nagle z ziemi wyrasta szlaban. Jest już późno i trochę nam się śpieszy, więc sami go sobie nielegalnie otwieramy i jedziemy prosta kamienistą drogą. I klops! Prosta droga zmienia sie w trasę dla zawodników Red Bull Romaniacs. Jest bardzo stroma, mokra i kamienista. W dwójke nie jesteśmy w stanie jej przejechać. Zawracamy do szlabanu i jedziemy dookoła. Wjeżdżając do Nowego Sołońca słyszymy głośną muzykę. Trafiliśmy na dożynki. Tylko zdjęliśmy kaski, a koło nas pojawia się Tadek z butelką. Mamy koniecznie wychylić kieliszek za jego zmarłego pięć lat temu ojca. Musimy jeszcze kawałek podjechać w poszukiwaniu noclegu, wiec się wymigujemy obiecując, że jeszcze tego wieczora wychylimy. Na drodze za Domem Polskim spotykamy Pana Henryka, u którego rozbijamy namiot. Ma 80 lat mówi pięknie po Polsku, choć urodził się tutaj. Idziemy na imprezę. Kupujemy piwo, gra muzyka. Tadka nie ma. Mizer idzie tańczyć, a ja rozmawiam z panem Eugeniuszem Zielonką. Oczywiście świetnie mówiącym po Polsku. Miał jedną godzinę języka tygodniowo w szkole. Reszty nauczył się z książek. Ciekawe jest to, że 80-latkowie mówią po Polsku lepiej, niż młodzi. Używają słów, których już się nie używa, ale mówią pięknie, śpiewnie, z charakterystycznym „l”. Młodzi marzą o tym, żeby jak najszybciej wyjechać do Polski lub Niemiec, a starsi, żeby synowie przejęli ziemię, na której oni ciężko pracowali przez całe życie. „My wszyscy Polaki z krwi i kości” – mówi pan Eugeniusz. Jego syn gra na saksofonie w zespole występującym tego wieczoru. O dziwo, niektórzy miło wspominają rządy Nicolae Ceauşescu i słuchają radia Maryja… Impreza trwa do trzeciej nad ranem. My o drugiej jesteśmy w namiocie. Mizer w drodze do niego zapragnął zwiedzić nowo wybudowany Dom Polski, budzi nawet dozorcę, ale wybijam mu to z głowy. Zwiedzimy jutro. Rano spotykamy na drodze Tadka. Jest w dużo gorszym stanie niż my. Mówi, że już dawno się tak nie napił. Spacerujemy po wsi. Wszędzie słychać „dzień dobry”. Spotykamy po drodze dwie dziewczynki, które odprowadzają konie na pastwisko. Florentyna, bardzo dziarska i pewna siebie, opowiada nam o domu i rodzicach. Ma trzy godziny j. polskiego w szkole. Rozmawiamy jeszcze przed kościołem z wychodzącymi z mszy mieszkańcami i ruszamy w stronę Mołdawii. Śniadanie jemy o 14, a co! Przed granicą dopada nas bardzo silny wiatr. Musimy zwolnić, jedzie się bardzo ciężko. Motocykle cały czas pochylamy w prawą stronę. Płacimy 9 lei za przejazd mostem i witamy się z Mołdawskimi celnikami. 30 lei klimatycznego i jesteśmy w Mołdawii. Wiatr nie odpuszcza. Mamy problem ze znalezieniem drogi do Bełca. Każdy pokazuje inny kierunek. W końcu jakoś do niego dojeżdżamy. Pierwszą napotkaną osobę pytamy o drogę do Domu Polskiego, w którym chcemy się przespać. Spotkany przypadkowo chłopak ma polskie korzenie, choć rozmawiamy z nim po Rosyjsku. Proponuje, że zamówi taksówkę, która będzie nas eskortować na miejsce. Chce również za tę przyjemność zapłacić. Na to się oczywiście nie zgadzamy. Przyjeżdża taxi. Jedziemy przez miasto. Jeszcze tylko 10 minut postoju, bo kierowca musiał coś po drodze załatwić i jesteśmy na miejscu. Przybijamy piątkę z naszym pilotem, który z wielkim uśmiecham wsiada do szoferki i odjeżdża. A pieniądze za kurs? Tu chyba panują inne zwyczaje. Jest późny wieczór i mamy szczęście, że ktoś w Domu Polskim w ogóle jest. Nie ma w pobliżu sklepu, więc jemy przeznaczone na czarną godzinę kabanosy i idziemy spać. Kładziemy się w sali lekcyjnej. Mizer śpi między ławkami, a ja pod tablicą. Rano witamy się z panią dyrektor ośrodka i gnamy do Kiszyniowa. Jedziemy po pięknych szutrach, rezygnując kompletnie z asfaltów. Jest jak w Mongolii. Zatrzymujemy się. Mizer zawraca, żeby zrobić zdjęcie i znika na dłuższą chwilę. Dojeżdża do mnie i mówi że 500 metrów dalej jest wyschnięte jezioro, na które się udajemy. Ale była zabawa! Jedyny minus jest taki, że musimy wyczyścić motocykle oklejone toną błota. Chwilę rozmawiamy z Alkiem, właścicielem Iża z koszem, który się nam przyglądał. Alek zapala maszynę i daje popis jazdy z podniesionym kołem oraz poślizgów. Na prawdę nieźle to robi, jesteśmy pod wrażeniem. Znów jemy śniadanie w porze obiadowej. Trochę kpię sobie z KTM-a, że bierze olej, że wibracje, że się rozkręca. Takie tam. Postanawiam na wszelki wypadek sprawdzić oleum w słynnym z niepobierania tegoż Trampka. Pierwszy mit obalony. Transalp bierze olej i to srogo. Musiałem wlać okrągły litr. Fuck! Od teraz Trempek i KTM są jednością. Obaj biorą olej - braterstwo oleju. Trampek jednak póki co się nie rozkręca. Jadę za Mizem po dziurach i dołach. Naglę widzę jego leżącą karimatę. Okazało się, że śruba mocująca tylny stelaż odkręciła się i część bagażu spadła. Śruby nie mamy oczywiście, ale dajemy radę. Szlajamy się po tych bezdrożach cały dzień. Kończy mi się benzyna, a mój towarzysz w środku niczego prosto z polnej drogi wjeżdża na stację benzynową. To jest nawigacja! Jedziemy dalej przez piękne mołdawskie wsie, nagle pod koła wbiega mi źrebak. Znowu zdążyłem. Robimy zakupy w małym sklepie. Podjeżdża Łada z której wychodzi gość w białym mundurze. Wita się z nami i przedstawia z dumą mówiąc, że jest komendantem miejscowej policji. Oczywiście opowiadamy mu o naszej wyprawie. Żałuję tylko, że nie zrobiliśmy sobie z panem komendantem wspólnego zdjęcia. Jest już późno, wracamy na asfalt i pędzimy do Kiszyniowa. Przejechaliśmy dzisiaj jakieś 150 km bez asfaltu. Lądujemy w centrum miasta i zastanawiamy się gdzie jest jakiś hotel. Czas na prysznic. Siedzimy i gapimy się w mapę. Nagle podjeżdża do nas na tmax-sie gość o powierzchowności czoperowca. Elegancko przycięta siwiejąca broda, bandamka i czarne okulary. Ma ksywę Kot. Jedziemy za nim do nieodległego hotelu Zarea. Dwie osoby za noc płacą 40 złotych. Kot mówi: rozpakujcie się, wykąpcie i dzwońcie do mnie - idziemy na imprezę do klubu Choper. Pracownicy hotelowego parkingu znajdują śrubki, które KTM zgubił dzisiejszego dnia i pomagają nam je wkręcić. Z Walerą, jednym z nich wypijamy w jego domu naprzeciwko pyszny koniak z plastikowego kubka za powodzenie wyprawy. Później dzwonimy do Kota. Jedziemy taksówką do knajpy, a po wypiciu kilku piw do domu nowo poznanego kumpla. Gadamy na temat naszej wyprawy. Nagle Kot mówi: Pacany -ja Ci dam pacany, myślę sobie - jedźcie do Rybakowki za Odessą na zlot motocyklowy. Fajnie! Przejedziemy przez Naddniestrze i pognamy na zlot. Pacany - mówi znów Kot - nie jedźcie przez Naddniestrze, nie jedźcie! Powtórzył „pacany” jeszcze kilka razy. To chyba nie znaczy to, co u nas? Tę lekcję rosyjskiego też przegapiłem... Wracając do Naddniestrza, dowiadujemy się, że milicja będzie nas nękać, a na granicy będziemy płacić łapówki. Zobaczymy, myślę sobie. Mamy z Mizrem smaka na Tiraspol. Umawiamy się, że następnego dnia poszukamy kilku śrubek, które opuściły Transalpa i jedziemy do hotelu. Rano zwiedzamy miasto, potem jedziemy z Kotem na targ po śrubki. Brakuje jeszcze jednej, której nie możemy znaleźć. Dajmy sobie spokój, mówię, ona nie jest mi potrzebna, mocuje tylko kawałek owiewki. Kot nalega, żebyśmy pojechali do warsztatu jego kumpla, tam ją znajdziemy na pewno. Dobra jedziemy. Skręcając w lewo za bardzo zwalniam, nie zauważam uskoku drogi, przewracam się i ląduję pod dojeżdżającą do skrzyżowania mazdą. Złamana klamka sprzęgła i porysowany zderzak auta. Płacę właścicielowi mazdy (Kot się z nim targował) 40 euro za naprawę i spycham motocykl w stronę pobliskiego targu. Mizer musi jechać do hotelu po zapasową część. Stoję i czekam. Podchodzi do mnie sprzedawca winogron. Rozmawiamy chwilę o tym co się stało i o naszej wyprawie. Odchodzi i chwile później przynosi mi przepyszne winogrona. "Nazywają się Mołdawia" - mówi Po 40 minutach mam nową klamkę. Zakładam ją i jedziemy do warsztatu, bo po dzwonie kolejne śrubki mocujące owiewkę zostały wyrwane. Odcinamy część dźwigni. Krótsza łamie się rzadziej. Dokręcamy wszystko, jedziemy do hotelu i idziemy spać. Męczy nas chyba niejeżdżenie na motocyklu. Po południu Mizer rozgrywa partyjkę szachów na wielkiej planszy w centrum miasta. Po cichu powiem, że Piotr przegrał, ale walczył sam z dwójką przeciwników. Późnym wieczorem jest pusto, smutno, nie ma nikogo. Siedzimy i sączymy piwo. Następnego dnia kolega Kota ma nam pokazać jakiś fajny off za miastem. Decydujemy jednak, że jedziemy dalej, nie zostajemy w Kiszyniowie. Wszystko przez to, że zgubiliśmy jeden dzień, wydaje nam się, że jest dzień później. Z tego błędu wyprowadzą nas dopiero kumple w Rybakowce. Rano dzwonię do Kota i informuję, że jednak jedziemy dalej. Przyjeżdża. Żegnamy się. Zostaje jeszcze jedna rzecz. Zapłaciliśmy za trzy noce, a spaliśmy dwie. Prosimy za zwrot kosztów. Nie ma sprawy - mówi pani na portierni - ale musicie napisać pismo do dyrektora hotelu. No to będzie problem. Jak to mam napisać pytam? Sympatyczna pani pisze po Rosyjsku pismo, a ja je mam przepisać. Przecież pani już napisała, mogę tylko podpisać. Nie, nie, trzeba własnoręcznie. Przepisuje i idę do administracji po kasę. Ruszamy do samozwańczej republiki Naddniestrza. CDN. http://www.bezasfaltu.blogspot.com http://www.endurovoyager.blogspot.com |
24.10.2012, 10:28 | #5 |
Autobanned.
|
Hej. Ładnie, bardzo ładnie - i tak jak lubię - duuużooo foto .
Pytania mam dwa - jakim programem obrabiasz zdjęcia i co to za lustro (obiektyw)? Obstawiam na Canona
__________________
Chromolę Afrykę wolę ...Hobbysta Afrykański.
|
24.10.2012, 10:41 | #6 |
Zarejestrowany: Jul 2011
Miasto: Chwałowice/Wrocław
Posty: 457
Motocykl: RD07
Przebieg: 99 000
Online: 1 miesiąc 6 dni 22 godz 18 min 30 s
|
|
24.10.2012, 10:57 | #7 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Krakuff
Posty: 4,757
Motocykl: RD07a
Online: 4 miesiące 3 tygodni 3 dni 5 godz 51 min 11 s
|
Fajnie sie czyta/oglada... Iglica sie urwała mówisz.....hmmmm
|
24.10.2012, 10:58 | #8 |
Zarejestrowany: Aug 2010
Miasto: Warszawa
Posty: 22
Motocykl: Transalp XL600V
Galeria: Zdjęcia
Online: 18 godz 36 min 49 s
|
Ja mam zdezelowanego nikona d70 i tokinę ATX 28-70 (niektóre zdjęcia są niezbyt ostre, bo się małpa rozkręciła podróżując ze mną po licznych dziurach), a Mizer zabrał Sony Nex, bardzo fajny mały i zwinny aparat, który mieści się w kieszeni Obrabiam na lightroom-ie. Nie lubię "surówki", a w tym programie w kilka sekund można całkiem fajnie obrobić zdjęcie.
|
24.10.2012, 11:04 | #10 |
Jorge, też byłam ciekawa. We właściwościach pliku piszą, że SONY DSC i ligtroom 4.0.
Wierz mi, że na małe formaty daje się coś wyrzeźbić i z aparatu za 5 stówek, pod warunkiem, że wiesz jak kręcić ustawieniami manualnymi . Postprodukcja to osobna sprawa. p.s. widzę, że się spóźniłam |
|
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Rumunia-Mołdawia-Ukraina w sierpniu/wrześniu | Marek70 | Umawianie i propozycje wyjazdów | 3 | 23.08.2012 16:08 |
Ukraina (Krym)-Rumunia sierpień/wrzesień 2012 | sagattic | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 10.04.2012 17:38 |
31.07 - 08.08 Krym - Mołdawia - Rumunia | Pirania | Umawianie i propozycje wyjazdów | 9 | 28.07.2010 09:49 |