|
20.08.2013, 07:59 | #1 |
Zarejestrowany: Feb 2010
Posty: 6
Motocykl: RD03
Online: 3 godz 43 min 19 s
|
Kamerun – tutaj zaczyna się prawdziwa Afryka -:)
Kamerun â tutaj zaczyna się prawdziwa Afryka.fficeffice" />
Hm... od czego zacząć, to odwieczny problem, gdy siadam, do pisania relacji, może tak od czapy, byliśmy, zobaczyliśmy, wróciliśmy. Projekt o dźwięcznej nazwie Kamerun zrodził się w naszych głowach jak zwykle przez przypadek, Andrzej znalazł wątek na forum ADV, a dalej to poszło już z górki, zadzwonił do mnie, zaraził mnie pomysłem, 3 miesiące przygotowań i nawet nie wiem, kiedy siedzieliśmy w samolocie do Yaounde. Czytając tę relację, ktoś sobie pomyśli, że jako grzesznicy pojechaliśmy szukać tam zbawienia, lub innego odkupienia, ale niestety albo się nie udało, albo my już z racji wieku jesteśmy nie reformowalni ��. Pojechaliśmy nowym szlakiem, szlakiem polskich misji katolickich, które jak mało które hotele w Kamerunie oferują, świetny nocleg, wspaniałą kuchnię i moc opowieści, o których postaram się wspomnieć poniżej. Początek zapowiadał się nieźle, samolot z Berlina, potem przesiadka w Istambule, 8 godzin i prawie jesteśmy na miejscu, gdyby nie fakt, że stewardessa się pomyliła i zamiast wysiąść w Yaunde polecieliśmy do Duala, to był nie zapomniany nocleg, czarny ląd, 2 białych na lotnisku i Oni, czarne charaktery, bo charakter jakiś mieli. Siedzieliśmy całą noc w barze, bo pod żadnym pozorem, jak Darek przestrzegał, biały nie powinien sam przemieszczać się po tym kraju w nocy. Doświadczenie ciekawe, licznym dyskusjom nie było końca, my po angielsku oni łamanym francusko-angielskim i każdy udawał, że wszystko rozumie. Rano złapaliśmy samolot do Yaounde, gdzie przywitał nas pękający ze śmiechu Darek z dzieciakami z sierocińca, bo takich egzemplarzy jak my to w życiu nie widział, ot taka i nasza wizytówka. Jedziemy do Darka, jemy późne śniadanie i ruszamy do ogarnięcia motocykli, chcemy jak najszybciej wyruszyć, aby mieć w razie jakiejś awarii kilka dni zapasu, wtedy właśnie poznaliśmy ten cudowny napój jakim jest pifo â33â, nikt nie przypuszczał wtedy, że za kilka dni będzie naszym głównym posiłkiem w ciągu dnia. Pifo 33 znajdujemy w lokalnym barze o dźwięcznej nazwie Saint Laurent, tylko włąscicielka jakby z innego świata, 3 świata, bo z matematyką miała poważne problemy, aby podliczyć naszą kratę browaru, ile razy próbowała tyle razy coś innego jej wychodziło. Ruszamy w poniedziałek, pierwszy dzień to trasa z Yaounde do nadmorskiej miejscowości Kribi, nocleg przy plaży w domkach, fale Altantyku gratis, ośrodek Tara Plage, żarcie ok, piwo 2500fr, zupa rybna 3500fr, filet z Baracudy 5000fr, sałatką z pomidorów 2000fr, dopełniają naszej rozkoszy. Aby umilić sobie pierwsze chwile w Kamerunie idziemy na fajną wyprawę, tylko 2 godziny plażą na południe do wodospadu. W drodze powrotnej zaliczamy obowiązkową kąpiel w oceanie, a na kolację lokalne piwo â33â. https://skydrive.live.com/redir?resid=D65F6165344D0463!932%5b[/img] Po upojnej nocy z komarami w mega wilgotnych warunkach za sprawą oceanu ruszamy rano fajną trasą do Bafoussan, jedziemy w góry, wcześniej robimy postój w Edele, pifko dla odmiany â33â i w drogę, jedziemy z zamiarem noclegu u polskich księży Pijarów, jak misyjny szlak to misyjny szlak, przejazd prze góry daje nam się we znaki, pniemy się na 1600 mnpm, po drodze niesamowite plantacje bananowców, ale wszystko jeszcze przed nami, niestety nie znajdujemy wspomnianej misji i nocujemy w hotelu na przedmieściach Bafoussan, tradycyjnie jemy piwo, a jakże â33â, resztki czegoś mocniejszego na trawienie i idziemy spać, wszak przed nami ponad 500km, a drogi nie znamy, wtedy jeszcze wydawało nam się, że 500km to tak jak u nas max 6 godzin, ale było inaczej. Z Bafoussan do Tibati zaliczamy pierwsze szutry, 300km, pamiętam tylko, że ruszyliśmy o 7.30, a dotarliśmy o 18.00, niby niedaleko, ale było ciężko, wtedy pierwszy raz doznałem jak twarda kanapa potrafi być w Kawasaki KLR 650. Z Bafoussan do Tibati zaliczamy pierwsze szutry, 300km, pamiętam tylko, że ruszyliśmy o 7.30, a dotarliśmy o 18.00, niby niedaleko, ale było ciężko, wtedy pierwszy raz doznałem jak twarda kanapa potrafi być w Kawasaki KLR 650. Jesteśmy na ponad 1000mnpm, słońce grzeje, jest 30 stopni, niesamowite widoki rekompensuje nam wieczorny browar, w Tibati oglądamy lokalne rozgrywki futbolowe, są nieźli, mamy nadzieję na jakieś transfery, ale tym razem nie mamy czasu, ale fakt w piłkę grają wszędzie i czym się da. Jedziemy do hotelu do którego prowadzi nas przypadkowo spotkany Policjant, dodam tylko, że lekko nawalony, jedziemy ze śpiewką, że w Polsce ja też Policjant, zaczyna z radości nas ściskać, wykrzykuje coś o braterstwie, jest git, to skutkuje, że staje się naszym przewodnikiem w znalezieniu dobrego noclegu. Docieramy do hotelu, gdzie nasz przewodnik na dzień dobry opieprza obsługę hotelu, że nie gada po angielsku, że nie mają restauracji i że piwo jest ciepłe, jest nieźle, zabawy ciąg dalszy. Plan na jutro ponad 400km, wyjazd poranny to dobra rzecz, mamy mega szczęście, bo po dojechaniu zaczyna lać deszcz, a tutaj na szutrowych drogach zamienia się w lodowisko, wieczoru dopełnia Famus Grouse na ciepło, aby się odkazić, bo piwna kolacja była wcześniej, dodatkowo usypia nas świerszcz, jedyny skubaniec w łazience, którego nie udało się ubić, ale jak adventure to adventure. Z Tibali ruszamy do Ngaoundere z 2 godzinnym opóźnieniem, niestety sprawcą była cieknąca uszczelka na wałku skrzyni biegów, ale nie ma tego złego, poznajemy lokalny warsztat i lokalnego mechanika, jest niezły, ma wszystko co potrzeba do naprawy, głównie chińskiego motórka, niby dziura a jednak jest tu prawie wszystko. Ruszamy po śniadaniu mistrzów, tradycyjnej bułce popitej colą, mieszanka ciekawa, bo i odkazi i nasyci. Trasa niezła wymuskany asfalt, mega zbitek kulturowy, przy idealnej nawierzchni stoją chatki zrobione ze wszystkiego, a na dodatek kryte słomą, no chyba że to taki spec-folklor pod turystę, po drodze łapie nas spory deszcz, na wjeździe poznajemy sympatycznego policjanta na Yamaha 600 Tenere, idealny stan wszak ma ją od 16 lat, Jedziemy z nim do jego domu i ratuje nas dociskiem oringa do wałka skrzyni biegów, w sumie to ciekawa postać, na swojej Tenerce zjechał już całą Afrykę i marzy mu się Europa, trochę odwrotnie jak u nas. Koleś na koniec jest tak miły, że prowadzi nas na misję do przemiłej siostrzyczki, Polki misjonarki, która od razu wie, że jesteśmy od Darka, ciekawe po czym poznała, może po motocyklach? Wieczorem kolacja, ziemniaki, jajka, chleb, smażona ryba i duszona kapusta, taka jak w domu, pychota, na deser mango i mandarynki, jest jak w niebie, pogaduchom nie ma końca, na dobranoc łychy 2 łyki po kryjomu i spać, jutro czeka nas sporo km. Ruszamy na północ, smakować Extreme Nord, zjeżdżamy z gór, roślinność zamienia się w busz, wszystko wyschnięte, widać że deszczu tutaj dawno nie było. Czym bardziej na północ tym bardziej gorąco, roślinność coraz bardziej zanika zamieniając się w sawannę, kilku miesięczny brak deszczu spalił wszystko, wyschnięte rzeki i temperatura ponad 40 stopni, tak po krótce można opisać Kamerun Extreme Nord, to dopiero początek, nocujemy w Maroua, ostatnie 60 km dało nam się we znaki szutry, bo fesz fesz, bo drogę budują, hehehe Chińczycy, kolejny Kovec, my to już przerabialiśmy, zobaczymy jak to będzie za parę lat u nich, jest nieźle, ale w połączeniu z temperaturą nie jest miło. Nawet Podolski po drodze nas mijał. Po drodze sporo wypadków, głównym sprawcą jest chyba jednak temperatura powyżej 40 stopni. W Maroua spotykamy dwie białe piękności, Amerykanka i Kanadyjka, fajne, ale nie samotne, pomagają nam znaleźć nocleg, kolejną misję katolicką, okazuje się, że tu pracują, ale po co? Na misji ksiądz, murzyn na stwierdzenie âwe're from Polandâ odpowiada "szczęść Boże", logujemy się do pięciogwiazdkowej samotni, zmęczeni, bez prądu i kolacji, ale dla odmiany mamy browar, zgadnijcie jaki , chleb i łychę, znowu kolacja mistrzów, idziemy spać po dyskusji o dzisiejszym dniu, jutro Park Waza i jezioro Czad. Kąpiel pod prysznicem, zimnej wody brak, obecna temperatura gwarantuje wrzątek, nawet płyn do kąpieli trzyma temperaturę po całym dniu. Na pełzające jaszczurki w różnych kolorach nie zwracamy już uwagi. Nocleg gorący, duszno, temperatura 30-35stopni, masakra, do tego brak prądu nie pozwala włączyć wiatraka i to wszystko za 3300fr za głowę. Dzień zaczynamy od pakowania, tankowania, wpadamy na posterunek BiR, to takie lokalne siły szybkiego reagowania, sporo ich tutaj po porwaniu francuskich turystów w lutym przez sektę Boko Haram. Niestety komendat sugeruje aby wziąć ochronę, ale jak to, przecież oni nie mają na to procedur, kompletny rozjazd kompetencyjny, jak to, gdzie to, motocykliści, z samochodem łatwiej, do środka i po kłopocie, jedziemy do garnizonu oddalonego o 10km, zapewnić sobie ochronę i wtedy wpadają na pomysł, do każdego motocyklisty na siodełko z tylu hyc jeden komandos, z długą bronią i czterema magazynkami, oczywiście w pozycji gotowej do strzału, a da się, a można, ale zaraz nie ma kasków, trzeba rozpisać procedurę, nerwowe telefony i ktoś przywozi kaski, oni tutaj tego nie znają więc to chyba były jedyne 2 na cały BiR. Dobra rada wybierajcie chudych, choć tacy tu w przewadze. Ruszamy, droga fatalna, gorsza niż w Albani, Rosjii, czy na dalekiej Ukrainie, motóry jęczą ale jadą. Dotarliśmy do Wazy, na północ do jeziora Czad nie jedziemy, ukrop ponad 47 stopni nas wykończył, już teraz wiem dlaczego ta część Kamerunu jest podzielona na Kamerun Nord i Extreme Nord. Szukamy hotelu, marzy nam sie klimatyzacja, całe szczęście że komando BiR to lokalni goscie, jest hotel, jedyny w mieście i ma klimę, wszystko za 14500fr, bierzemy, paradoksalnie chyba najlepszy hotel jaki do tej pory mielismy. Rozpakowujemy się i idziemy szukać fury, która zawiezie nas do Parku, chłopaki caly czas z nami, z bronią, komedii ciąg dalszy, czujemy się jak mega ważna delegacja, kurde do tej pory nigdy nie miałem prywatnego ochroniarza, zaczyna mi się to podobać. W mieście nuda, Muezzin własnie nawołuje do modlitwy w stronę Mekki, kilku niewiernych kolesi pije tani browar pod lokalnym GSâem, życie zatrzymane w czasie rodem z Wilkowyj, na dodatek na powitanie sprzedawca przy drodze dziwi się bo od 3 miesięcy, tj. od porwania francuzów nie widział w mieście białego człowieka, nie ma to jak przecierać szlaki. Na horyzoncie pojawia się szansa na transport do parku, koleś może nas zawieźć za 75000fr, nawet BiR'owcy pękają ze śmiechu, ustalamy że damy 15000fr i to dobra cena, tak aby ich nie zmanierować na przyszłość, to nawet potwierdzają nasi kumple od zadań specjalnych, że oferta będzie sprawiedliwa, niestety chętnych brak, znalazl się jeszcze jakiś za 30000fr, ale my obstajemy przy swoim, może i dobrze, bo jak się potem okazało, po dłuższej rozmowie, przed małą porą monsunową nawet zwierzęta się pochowały i nie ma co oglądać. Kupujemy wodę, mango i... piwo, wracamy do pokoju i odpoczywamy do rana, skoro świt aby było chłodniej. W nocy aby dopełnić naszych luksusów, nadciąga burza piaskowa, huczało i waliło, to nas dodatkowo uświadomiło, że dobrze zrobiliśmy rezygnując z zwiedzania parku, pewnie bylibyśmy w samym jej centrum. Fajny miły poranek, ups⌠nic dziwnego 5.00 rano. Wstajemy bo to najlepsze rozwiązanie, aby złapać trochę chłodu, definitywnie odpuszczamy jezioro Czad, i tak w większości nie ma go o tej porze, odpuszczamy też miejscowość Roumsiki z jej pięknym szczytem, nie damy rady, temperatura nas dobija, mamy szczęście, wracając Park Waza jest dla nas jakby życzliwy, po drodze mamy przegląd głównie fauny bo flora praktycznie nie ma, małpy, antylopy i mnóstwo ptactwa które rano, przed upałem wyruszyło po śniadania do baru sawanna. W Maroua zostawiamy BiR'owcow, żegnamy się jak starzy przyjaciele, niestety jazda z BiR'owcem z tyłu jest beznadziejna i tak męcząca, że po dojechaniu i pozbyciu się ich, cieszymy się jak dzieci, w końcu mamy ich z głowy, to tylko 120km i prawie 2 godziny drogi, a mamy wrażenie jakbyśmy jechali minimum 500km. W Maroua jak magnes przyciągamy kolejne przygody, zaczepia nas policjant, okazuje się, że jeździ na starym Dominatorze, jedziemy do niego na komendę, bo do tego trzeba się tutaj przyzwyczaić, że ciągną cię wszędzie i wszędzie się chwalą swoją białą znajomością, ten tak jak i inni też chce nas ugościć, oglądamy jego stajnię, okazuje się że jest oddziałem motocyklowym w tym rejonie, ale co to za oddział 1 osobowy. W stajni stare BMW R1100r, K100, ale za to w garażu na wyposażeniu kolejne BMWK100 i stara Yamaha XJ900, wszystko to spady z bratniej francuskiej policji, szybka fota na do widzenia i jedziemy dalej, uciekamy od upałów. Do Figuil droga gorąca, wszechobecny fesz fesz, zatrzymujemy się po drodze na pifko, odpoczynek aby przeczekać południe, przy okazji odbieramy wrażenia folklorystyczne u miejscowych, tylko nie wiem kto dla nich jest większym folklorem, podziwiamy jak chińskie łapki budują im drogi ��. Docieramy do Figuil, po drodze chcemy zobaczyć małe miasto na uboczu, Guider, a ponieważ udzielił nam się postojowy browar â33â spożyty na odwagę, to wpadamy jak pogromcy do lokalnej wioski, a jak wioska to i obowiązkowo wizyta w lokalnej willi, znaczy się w chacie z czegoś co przypomina glinę i kryte jest słomą, w środku, mikrofalówka, zmywarka , pralka automatyczna i led'owy Samsung, no dobra żartowałem, klepicho na którym robi się wszystko, je, śpi, bawi i mnoży��. Spadamy dalej do celu mamy jakieś 30 km. W Figuil trafiamy na misję, wita nas polski ksiądz Jan, pozazdrościć optymizmu i pozytywnych wibracji, prowadzi nas do środka, żyje tutaj w sąsiedztwie polskich sióstr, przemiłe siostry Alicja i Józefina, wszyscy mniej więcej od 20 lat na misji, kawał czasu, rozmowy o Polsce i Kamerunie, przy pysznym napoju, który w smaku przypomina wiśnię w połączeniu z mięta, pycha, po kilku dniach w buszu, o coli i bułce wszystko smakuje jak ambrozja. Jemy kolację, żywienie w Afryce to ważny element, bo jeżeli nie jesz w Afryce, to Afryka zje ciebie. Ustalenia i rozmowy z księdzem Janem do późna, idziemy spać, jutro misja w górach u księdza Ludwika gdzieś pod nigeryjska granicą, tam jest już inny Świat, Świat pod wpływami Boko Haram. To może trochę o ludziach żyjących w Kamerunie, ale lokalesach, nie misjonarzach, bo ci opisu nie potrzebują, są radośni i mega pozytywnie zakręceni, dochodzimy do wniosku, że nie jednemu polskiemu proboszczowi przydałaby się obowiązkowa delegacja na roczną misję i to chyba nie koniecznie do Kamerunu. Lokalesi, no cóż, generalnie mili, z południa na północ kolor skóry coraz ciemniejszy, choć po odzyskaniu niepodległości kraj mocno wymieszany, zawsze odmachają, zawsze pokażą drogę, uśmiechnięci, jeżdżą na czym się da i czym się da, wiele razy zastanawialiśmy się czy to samochód czy kupa złomu do której ktoś dokleił cztery koła, ale ich główny środek komunikacji jest nam trochę bliższy, bo poruszają się głównie na małych chińskich motorkach składanych i przemycanych z Nigerii, a czym większe miasto/osada, tym więcej ich się wylewa na drogę i są po prostu wszędzie. Wożą na nich wszystko, siebie, kumpli i to nawet po 3-4-5, krowy, barany, ościeżnice do drzwi, inne motórki, nie ma rzeczy, której nie próbowali by na niego zapakować, nawet wielkie beczki przemycanego paliwa z Nigerii, generalnie są obrotni i zaradni, czasami w swych bagażach lepsi od lokalnych ciężarówek. Ruch jest prawostronny, ale to dla nich nie ma znaczenia, bo tutaj większy ma pierwszeństwo, dlatego gdy tu obowiązkowo dotrzecie, to proponuję raczej zjeżdżać z drogi, gdy widzimy na przeciwko jakieś auto, ciężarówkę, autobus, na bank on nie zjedzie, bo po co, często gadają przez komórkę, a to ważna codzienna czynność i wtedy nie mają czasu myśleć, dlatego też widzieliśmy sporo wypadków, głównie za sprawą prędkości i temperatury oraz wyprofilowanych niezgodnie z logiką bo w drugą stronę zakrętów ď, samochody jeżdżą różne, od staroci pamiętających jeszcze wpływy francuskie, peugeoty i citroeny, po najnowsze Mercedesy i Toyoty, które dominują, w każdej kategorii modelowej, ale żelazna zasada jest jedna, pamiętajcie, unikajcie szczególnie ciężarówek, bo one cię nie widzą i trzymaj się pobocza abyś w razie czego miał gdzie uciec. Dzień 8 zaczyna się spokojnie, wstajemy, noc w miarę przespana dzięki wiatrakowi, który sennie mielił powietrze. Jemy śniadanie, robimy test na obecność malarii, żegnamy się z przemiłymi siostrami, księdzem Janem, ich optymizm i gościna na długo pozostanie w nas i naszej pamięci. W drogę. Wracamy do wąwozu Georges de Kola, którego nie mogliśmy znaleźć dzień wcześniej, super, wart polecenia, choć d⌠nie urywa, ale najlepiej osądzą zdjęcia, jedziemy do Garua, niestety pech, pierwsza guma na wyjeździe, zatrzymuję się pod drzewem, cień to luksus, który w tej części Afryki nie zawsze się trafia, natychmiast zbiera się lokalne konsylium i jeden przez drugiego wyrywają nam narzędzia, aby sami zająć się zmianą dętki, czujemy się trochę nie komfortowo, ale trudno, niech robią, oddajemy im możliwość w myśl starego dowcipu, co czarny ma białegoâŚ, praca wre, ale to co my byśmy zrobili w 30min, oni robią w 90, ale luz, udziela nam się ich klimat, nam się nie spieszy, gdy mija 1 godzina włączamy się jednak do akcji, wtedy idzie sprawniej, a na pewno już się nie kłócą, w końcu jest, skończone, wieńczą triumfy, dumni, stawiają motocykl na kołach. Na moje pytanie ile, odpowiadają śmiechem, pierwszy raz nas zawstydzili, zrobili to z dobroci serca, a nie dla pieniędzy, hm⌠miło. Ruszamy do Garua, mijamy to zatłoczone miasto, zatrzymując się tylko na tankowanie, jedziemy z misją do księdza Ludwika, na granicy Nigeryjskiej, który urzęduje w dźwięcznie brzmiącej wiosce N'Oingtiri, odpuszczamy sobie polecaną przez księdza Jana z Figuil dumę kameruńskiej myśli technicznej, tamę na rzece w Lagdo wybudowaną chińskimi rączkami. Cel jasny, z asfaltu skręcamy na piękna drogę szutrową, niby nuda, ale wieczorem jednogłośnie stwierdzamy, że była to najpiękniejsza trasa z dotychczasowych, które przejechaliśmy, cała szutrowa, wijącą się między górami na wysokości ok 1000 mnpm, swoim wężem owijała wszystkie szczyty, które w zachodzącym słońcu lśniły jak monstrualne wieżowce. Po drodze check-point, spisują nas żołnierze, nie wiemy dlaczego, potem okazało się, że tutaj na 20km przed granicą kończy się Kamerun, a zaczyna Nigeria. Na koniec dnia mega niespodzianka, klasyczna wisienka na torcie, przejazd przez nikomu nieznany park, bo jak się okazuje drogi, którą jechaliśmy nie ma na żadnej mapie, nawet na tak fachowej jak niemiecka Reise Know-How, piękna szutrowa, czerwona droga, w wśród buszu i tylko trzeba uważać na przebiegające gazele i orangutany, które kompletnie nic sobie z nas nie robiły, olewając z zasady każdego turystę. Wpadamy do Dintire (N'Oingtiri), znajdujemy misję, to faktycznie jest koniec świata. Wita nas uśmiechnięty ksiądz Ludwik, od 1991 w Kamerunie i od 9 lat w miejscu, dokąd prawie nikt nie dociera, tylko on, sam między tubylcami, którzy zamiast eleganckich strojów Hilfingera, noszą liście jako bikini. Przy misji jest też szkoła w której uczą się dzieciaki z odległych nawet o 30km wiosek, często mimo woli swoich rodziców, gdyż ciemnota to tutaj normalna sprawa, a młodemu chłopakowi często wystarczy wypasanie bydła, aby spełnił się jako mężczyzna. Gadamy jak zwykle do późna, bo jest o czym, my o Polsce, bo każdy z misjonarzy jest chłonny informacji, szczególnie że bywa w niej raz na 3 lata, a jak się potem okazało to ostatni Polak zawitał tu 8 lat temu, ks.Ludwik o lokalnych obyczajach, sektach, Nigerii, tutaj gdzie jesteśmy, ludzie mówią, że Kamerun jest za pobliską rzeką, że tutaj jest Nigeria i faktycznie, nawet pieniądz, który rządzi w obiegu jest nigeryjski. Siedzimy do późna słuchając lokalnych opowieści jak zahipnotyzowani, ze spuszczonymi koparami. Rano kierunek hipopotamy, choć kto wie, może zabawimy tu jeden dzień dłużej i pojedziemy zobaczyć jak żyją lokalesi w górach. Rano stwierdzamy, że to jednak będzie dzień odpoczynku, takie mamy postanowienie, chcemy dać odetchnąć sobie i motocyklom. Wstajemy jak zwykle o 6.00, jest chłodniej, weryfikujemy plany, hipopotamy mogą poczekać. Jedziemy pic-up'em w góry, potem piechotą 45min i jesteśmy w małej jak zwykle glinianej wiosce, a tu życie zatrzymane w czasie, ludzie osłaniają się liśćmi, mieszkają w chatkach krytych słomą i jedzą to, co wypluje z siebie dżungla. Robimy spacer między chatkami, trochę fotek oddaje klimat, odpoczynek romantyczny na skale z naszymi przewodnikami i wracamy na misję, akurat pora lunchu, jemy, a ks.Ludwik opowiada lokalne historie o Lamidach, czyli szefach lokalnych wiosek, tworzących lokalne królestwa, w których wszyscy mieszkańcy są poddani, istne państwo w państwie, o przemycie z Nigerii, o bandach napadających na drogach, o więzieniach i o sobie samym, jak stara się walczyć z ciemnotą, lokalnymi rytuałami i zabobonami, na prawdę niesamowity człowiek i to sam pośrodku buszu, jako jedyny biały na tym terenie narażony na wiele, ale daje radę, szacun w 100%. Odpoczynek po jedzeniu miło wieńczy dzień, wieczorna kolacja upływa na dalszych rozmowach i opowieściach z regionu, kładziemy się spać z nadzieją na hipopotamy nad Mayo Omdiri. Budzi nas lekki wiaterek, pełni obaw, że będzie padało ruszamy do przeprawy przez rzekę Faro, szybki załadunek motocykli na dłubane łódki i płyniemy, łódka się chwieje, a my razem z nią, mamy pietra, bo wyciągać motóry z wody nam się nie uśmiecha, ale jest czadowo. Dalej już tylko droga przez busz do asfaltu, jest nieźle, enduro nas nakręca, 120km w 4 godziny, to nas wykańcza, ale z bananem na twarzy docieramy, do asfaltu. Po 23 km skręcamy, aby zobaczyć hipopotamy, znowu enduro, sporo tego jak na jeden dzień. Dojeżdżamy, wow są hipopotamy, kilka rodzin kąpie się w rzece, fajny widok, my jednak nie mamy czasu i jedziemy do Naundgere, nocujemy na znanej nam misji, wieczorem delicje, prawdziwy bigos u sióstr na kolację, tak bigos, polski bigos, rewelacja, coś innego i jakże bliskie naszym podniebieniom, czujemy się jak w domu, mamy plan na pifko na mieście, ale jesteśmy zmęczeni i pełni wrażeń kładziemy się spać, a dzień na prawdę był ciężki, dlatego szybko zasypiamy. To byla dla mnie długa noc, okazało się że zapałem malarię, deser z porcji lekow i czekam do rana, przynajmniej wiem jak mój organizm reaguje na przyszłość, potwierdza się Darkowa mądrość, branie malaronu nic nie daje bo i tak się na nią zachoruje. Przeżyłem, Andrzej póki co trzyma się świetnie. Wstajemy jemy śniadanie i ruszamy z misją do Betare Oya, kolejnej misji, czuję się już lekko oczyszczony, jedziemy do sióstr karmelitanek, mamy dla nich pocztę więc jest cel aby tam dotrzeć. Wyjeżdżamy z miasta, ruszamy gładkim asfaltem, fajne winkle poprawiają nam humory, tradycyjnie na tym odcinku łapie nas mały deszczyk, a jadąc po drodze mijamy drzewa mango, które tutaj rosną jak chwasty przy drodze, w Garua Bulai zostawiamy pocztę i jedziemy dalej, za miastem wpadamy na obóz dla uchodźców z centralnej Afryki po ostatniej rewolcie, Garua Bulai to przejscie graniczne z RCA, widok jak na Bałkanach po masakrze w Srebrenicy, nieskończony potok namiotów z niebieskim napisem UNHCR. Ok 16.00 docieramy do Betare Oya. Decydujemy się na nocleg, musimy porozmawiac, opowiedzieć, co gdzie, jak, poza tym chcemy uzyskać informacje w jakim stanie jest droga do Yokadume, która jest drogą szutrową, a po deszczu potrafi zaminić się w lodowisko, a to niestety z automatu przekreśli nasze plany na ten kierunek, podobno bywa również tak, że nawet samochody tamtędy nie jeżdżą, mimo lekkich skłonności samobójczych ich właścicieli wyssanych z mlekiem matki. Przy kolacji siostra opowiada o uchodźcach z RCA, o masakrach tam dokonywanych przez rebeliantów, o tym jak nawet misje katolickie musialy chować się w lasach, aby nie stracić tego, o co i tak jest ciężko w Afryce, lekarstw, przykre. Po kolacji rytualne obejście jedynego w Kamerunie miasta wydobywców złota, obowiązkowo z pifkiem â33â w lokalnym barze, tu widać, że życie dopiero, się rozpoczyna, muzyka wypływa z każdego możliwego urządzenia, a między tym wszystkim z meczetu nawołuje Muezin do wieczornej modlitwy, przypominając nadal, że jesteśmy w kraju muzułmańskim. Spadamy po zmroku na misję, nie chcemy wałęsać się po nocy po ciemnym mieście, w którym nie widać jego mieszkańców. Rano mamy plan na zwiedzanie kopalni złota, jedynej w Kamerunie, która sieje tak, że nawet rolnicy na okolicznych polach znajdują samorodki, za które są w stanie wykształcić swoje dzieciaki. Rano zapowiada się fajny dzień, nie jest za gorąco, w końcu można funkcjonować. Niestety poranne wieści zmuszają nas do zmiany planów, musimy odłożyć na inny termin odosobnioną Yokadumę, droga po ostatnich opadach jest jak lodowisko, do tego wielkie koleiny zrobione przez samochody zwożące drewno z dżungli, na dodatek pełne wody i nie możliwe często do ominięcia, za to kryjące motocykl po manetkę. Jedziemy do Dimako, a potem mamy plan na misję w Djouth, gdzie są wioski Pigmejów. Za radą siostry jedziemy jeszcze zobaczyć wspomniane kopalnie złota, podobno miesięcznie Państwo wydobywa ok 50kg świecidełka, my jednak jedziemy zobaczyć jak to robią lokalesi, docieramy, widok rodem z gorączki złota, ale zamiast ameryki środek czarnego lądu, każdy z dzieciaków ma indywidualną misję, co lepiej zorganizowani maszyny własnej konstrukcji. Po pysznym śniadaniu ruszamy na południe. Przecinamy asfaltówkę prowadząca z Bertua do Yaunde i obieramy kierunek na Djouth, jedziemy w głęboką dżunglę tam gdzie uczą Pigmejów życia we współczesnym świecie. Droga szutrowa, do przejechania mamy tylko 80km, ale już dawno nauczyliśmy się pokonywać odcinki na czas, a nie na kilometry, to bez sensu, już po 5 dniach pobytu w Kamerunie, widząc drogę jesteś w stanie określić w ile godzin dojedziesz na miejsce. Przebijamy się przez piękną dżunglę, droga wije się jak trasa Transfogarska, cały czas szutry, które nie należą do najlżejszych, sporadycznie mijają nas Gremiery, wielkie ciężarówki zwożące drewno z okolicznych lasów, ich kierowcy jak na wielkim haju, nie zwalniają nawet gdy na przeciwko jedzie taka sama ciężarówka, taka mała rywalizacja, problem w tym, że pomiędzy nimi musi się jeszcze czasami zmieścić motocyklista i jego motór, z góry wiadomo, że jest bez szans, uniki w dżunglę, trzeba mieć tutaj opanowane do perfekcji. Jest też czas na trochę fotek do kalendarza Touratecha, czas miło upływa i po 3 godzinach docieramy do celu. W Djouth wita nas wesoła misyjna załoga, sympatyczne siostry Gabriela i Donata. Szybka decyzja i zostajemy na nocleg, czasami coś podpowiada idealne rozwiązanie i tym razem było to właśnie to. Coś zimnego, ananas z własnego ogródka koi pierwszy głód, potem pyszny obiad, obiad to słowo przez ostatnie dni było nam obce, a raczej zastąpiła je bułka z colą, nie trzeba nas było długo namawiać, zwłaszcza, że jako pierwsze danie to żurek, polski żurek, istne niebo w gębie. Po obiedzie spacer po okolicy, siostra Gabriela opowiada o szkole, o internacie, o Pigmejach, o tym że misja żyje już tutaj ponad 20 lat i stara się ich czegoś nauczyć, prowadzi szkołę krawiecką, coś prostego co lokalnym, dziewczynom zdecydowanie ułatwi strat w dorosłe życie, potem wizyta u sędziwego szefa wioski, zaskakujące bo w rozmowie dowiadujemy się, że jego jedynym pragnieniem są okulary i to dlatego, że chciałby poczytać gazety, trochę szokujące to zderzenie Europy i Afryki, prawdziwej Afryki. Zaglądamy do ośrodka zdrowia, siostra Donata przyjmuje ostatnich pacjentów, warunki makabryczne, ale radzi sobie, opowiada nam o swoich planach, jak rozbuduje ośrodek, chwali się salą porodową, jest sama, do pomocy ma tylko kolesia który potrafi zmierzyć temperaturę, pokazuje nam salę chorych, w jednej sali matka z dzieckiem na które spadło drzewo, w innej dwóch gości chorych na ciężką malarię, gdzie indziej matka po porodzie, cud, że się zgłosiła, ufff... jak kiedyś byliście w najgorszym szpitalu w Polsce, to wyobraźcie sobie, że tutaj jest 2 razy gorzej, trzeba dopiero zawitać do takich miejsc aby zrozumieć czym jest misja i jaki kawał roboty odwala się tutaj na miejscu. Oddajemy siostrze naszą apteczkę, trochę lekarstw, bandaże, gazy, na wszystko jest tutaj deficyt, na nasze pytanie, co potrzeba, siostra odpowiada wszystkiego po trochu, trochę nas to dotknęło, że tak mało wiemy, co się dzieje w centralnej Afryce i z jakimi prostymi potrzebami ludzie się zmagają. Mamy swoje przemyślenia po tej wizycie, zapada wstępna decyzja, postanawiamy zorganizować pomoc po powrocie dla misji w Djouth, mamy nadzieje, że wspomożecie ď, bo potrzebne będzie wszystko, materiały opatrunkowe, ubrania, sprzęt medyczny, jeżeli nie macie pomysłu na dobry uczynek to zróbcie ten uczynek razem z nami. Wieczorem idziemy do wioski jednego z pigmejskich plemion, jest pogrzeb, tańczą i śpiewają nad grobem, ale ma to wesoły charakter, porywają nas nawet do wspólnego tańca, wracamy po 3 godzinach, wieczorny spacer pod gwiazdami dobrze nam robi na sen, hm... nikt nie przypuszczał, że będzie to jeden z najciekawszych dni tego wyjazdu... Zgodnie z planem chcieliśmy zostać do wtorku, ale niestety z przymusu, po nocnych opadach deszczu drogi zamieniły się w lodowisko, a nasze heble nie mają opon z kolcami, dlatego aby nie zostać tutaj na zawsze, decydujemy się jednak na powrót do Dimako, to ostatni punkt naszej wycieczki, w planach mamy już tylko zjazd do zajezdni, czyli misja Darka w Yaunde. Drogę do asfaltu zamykamy w 3.5 godziny, po drodze łapie nas deszcz, ale w pamięci mamy fakt że to ostatni dzień naszej podróży. Docieramy do Yaounde, przejazd przez centrum graniczy z cudem, miliony małych motorków chińskiej produkcji osaczają nas wioząc, jak zwykle wszystko co się da. Po godzinie dojeżdżamy do misji Darka, wszyscy witają nas w bramie, jest super, po 14 dniach tułaczki zamykamy naszą przygodę tam gdzie ją zaczęliśmy. Zostaje nam tylko serwis, chcemy zostawić po sobie dobre wrażenie, dlatego przez ostatnie, dni do wyjazdu ogarniamy serwisowo motocykle dla następnych. Krótkie podsumowanie, bo jest, co podsumować, zdobiliśmy prawie 4500km, w drodze byliśmy 14 dni, co i tak dało nam w kość, jeździliśmy po różnych drogach w większości był to asfalt, ale asfalt w Kamerunie to prawie jak szuter, i nie mówię tutaj o znikomej ilości nowo oddawanych dróg, gdzie asfalt błyszczy jak stół. Złapaliśmy jedną gumę, serwisowo dopadła nas tylko uszczelka skrzyni biegów. Pogoda była różna, od przyjemnych bryz nad oceanem po upał ponad 47 stopni na dalekiej północy, kilka razy zmoczył nas deszcz tropikalny, który pojawia się strasznie szybko i równie szybko się kończy, my byliśmy na granicy małej pory deszczowej, duża zaczyna się od sierpnia i trwa do końca listopada, dlatego zdecydowanie odradzam te miesiące, najlepszy jest chyba styczeń. Zastanawiałem się czy jak ktoś mnie zapyta czy chcę tutaj wrócić, to trudne pytanie, ale tak, bo południe, czyli głęboka dżungla może być fajnym wyzwaniem. Nocowaliśmy, glównie na misjach gdzie zostawialismy po 15000fr, bo to dobry cel��, 4 razy w hotelu, w Bafoussam i Tibati za 10000fr w Kribi i Waza za 15000fr. Ludzi, których tam poznaliśmy chyba zawsze będziemy mieli w pamięci z uwagi na ich mega pozytywny charakter, a szczególnie Darka który wymyślił sobie projekt wypożyczania motocykli dla każdego wspierając w ten sposób swój sierociniec, chcemy mu szczególnie podziękować za to, że nas tak gorąco przyjął, dlatego też namawiam wszystkich, którzy są jeszcze nie zdecydowani, za chwilę Afryka, którą My poznaliśmy ulegnie transformacji i nie będzie już takich miejsc na ziemi, i nie mówię tu o Afryce gdzie z uwagi na wieczne konflikty nie da się wjechać, to nie jest droga impreza, wydaliśmy w sumie po ok 7000pln, a cel jest wart tego, aby go wesprzeć, my przynajmniej pewnie za rok znowu tam się wybierzemy, o ile Darek będzie nas chciał ď. Więcej informacji o Misji jakby ktoś chciał można znaleźć tu: http://www.misja-kamerun.pl/ No to póki co tyle... Ostatnio edytowane przez bajrasz : 20.08.2013 o 10:15 |
20.08.2013, 09:51 | #3 |
Zarejestrowany: Aug 2012
Miasto: Kraków
Posty: 160
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 tydzień 1 dzień 13 godz 13 min 51 s
|
Super relacja! Trochę pojeździliście.
Ja ze swojej strony dodam, że Kamerun to super przyjemne miejsce na motocyklowe wakacje, co zresztą chyba jasno widać po wyjeździe chłopaków. Fajne jest to, że w jednym kraju każdy znajdzie coś dla siebie - od dobrych asfaltów po konkretny off. Co istotne, policja nie dostaje tam małpiego rozumu na widok białych. No i najważniejsze - polska baza na dalekim lądzie - Misja Kamerun i Ojciec Darek - gdzie pożyczycie motocykle i zawsze znajdziecie pomoc. http://www.misja-kamerun.pl/ Ja również szczerze polecam a chłopakom zazdroszczę. |
20.08.2013, 10:36 | #4 |
Autobanned.
|
Pięknie. Tylko co jest z tymi fotkami
__________________
Chromolę Afrykę wolę ...Hobbysta Afrykański.
|
20.08.2013, 11:02 | #5 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Południe
Posty: 991
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 1 godz 26 min 9 s
|
Fajnie Paweł, że się zlitowałeś i jako pierwszy zamieściłeś relację z osławionej Misji Kamerun! Tyle się o niej dobrego słyszało, tylu już tam było ale nikt się nie ogarnął i nie opisał swojej przygody... przeczytane z zapartym tchem
__________________
*INCA RIDE 2024* |
20.08.2013, 10:29 | #6 |
Zarejestrowany: Aug 2010
Miasto: Łódź
Posty: 1,852
Motocykl: TA,RD04
Online: 2 miesiące 1 tydzień 6 dni 21 godz 31 min 33 s
|
Fajnie się czyta,
ale foty za małe, relacja b.dużo traci. Proszę powiększ,jesteśmy głodni takich obrazków. CIA'Ł |
20.08.2013, 10:57 | #7 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: mielec
Posty: 1,683
Motocykl: pilnie sprzedam
Online: 2 miesiące 1 tydzień 5 dni 4 godz 50 min 41 s
|
super relacja, ale prosimy o wieksze foty,wtedy relacja bedzie naprawde extra
Napisz jeszcze w jakim miesiacu byliscie, bo nie znalazlem
__________________
niejedna przestrzen jeszcze moj uslyszy glos super miejsce i cudowni ludzie www.misja-kamerun.pl |
20.08.2013, 12:10 | #8 |
Zarejestrowany: Feb 2010
Posty: 6
Motocykl: RD03
Online: 3 godz 43 min 19 s
|
Foty to efekt prób zamieszczenia na forum ADV, które niemiłosiernie się krzaczy, ok postaram się podpiąć większe foty -
dzięki za pozytywy, a tak w 100% gratulacje należą się Darkowi za to co zrobił |
20.08.2013, 13:13 | #9 |
Zarejestrowany: Feb 2010
Posty: 6
Motocykl: RD03
Online: 3 godz 43 min 19 s
|
|
20.08.2013, 13:28 | #10 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: mielec
Posty: 1,683
Motocykl: pilnie sprzedam
Online: 2 miesiące 1 tydzień 5 dni 4 godz 50 min 41 s
|
takie duze znacznie fajniej sie oglada
__________________
niejedna przestrzen jeszcze moj uslyszy glos super miejsce i cudowni ludzie www.misja-kamerun.pl Ostatnio edytowane przez Mirmil : 20.08.2013 o 13:32 |