15.07.2011, 15:01 | #31 |
Zarejestrowany: May 2010
Miasto: Grabina Radziwiłłowska
Posty: 125
Motocykl: RD07b
Przebieg: 38Kkm
Online: 1 miesiąc 3 dni 19 godz 4 min 41 s
|
(wiem, że Joseph ceni sobie takie komentarze więc wklejam kciuk w górę, mimo przepełniającej mnie zazdrości) |
15.07.2011, 15:23 | #32 | |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Cytat:
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
|
15.07.2011, 16:23 | #33 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Raczyce/Wrocław
Posty: 2,015
Motocykl: RD04
Przebieg: 3 ....
Online: 1 miesiąc 21 godz 53 min 22 s
|
wielce zazdrośnie czytam sobie
__________________
AKTUALNIE SZUKAM PRACY!!! ale nadaję się tylko na szefa |
15.07.2011, 16:34 | #34 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Puntek, Ty tu nie zazdrość, bo miałeś przed naszym wyjazdem zadzwonić kiedy mogę smarowidło repsolowe do łańcucha od Ciebie odebrać i nic.
No i pojechaliśmy bez i musieliśmy oliwką johnson's baby po zębatkach jeździć (żartuję, Motula zabrałem )
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
15.07.2011, 21:35 | #35 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Gdańsk
Posty: 1,155
Motocykl: exc 250 2T :)
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 4 dni 12 godz 15 min 2 s
|
Fajna wyprawa, fajna relacja.
A Repsol jako olejek na nogę pewnie by się przydał |
15.07.2011, 21:42 | #36 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Heh...na to nie wpadłem
Póki co, poczciwy Akutol dawał radę
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
15.07.2011, 23:00 | #37 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Królowie i bogowie nad Eufratem
A pomyślałem sobie, że taki ładny śródtytuł zapodam, bo będzie tu zarówno historycznie i mitologicznie, jak i przyrodniczo. I śmieszno i straszno, jak mawiają ci, których wszechświat umiejscowił bardziej na wschód, niż nas. Pamiętam z podstawówki lekcje historii o Eufracie i Tygrysie. Powstających i upadających cywilizacjach, magicznych nazwach Mezopotamii, Persji, Asyrii. Małego Rafała fascynowało wówczas zjawisko niemego świadectwa rzek w scenografii powstań i upadków cywilizacji, którym to rzeki swym biegiem i żyznością dawały początek. Inna sprawa, że cywilizacje zazwyczaj same sobie czy też sobie nawzajem zadawały kres bez pomocy rzek, co już wówczas mój mały pogięty umysł skrzętnie odnotował. Jak dla mnie nie trzeba właściwie szukać tego zjawiska w tematach tak powszechnych jak nie przymierzając Egipt z jego życiodajnym Nilem. Wystarczy, że pojadę czasem w moje dziecięce rejony, gdzie stoi rzeczona podstawówka, a obok mała Pokrzywica, w której zbierałem tatarak i łapałem pstrągi w sposób niedozwolony, która zdaje się być identyczna jak kiedyś. Tymczasem wszystko wokół niej... płynie. I popłynęło już hen hen... Tak oto błyskotliwą dygresją autobiograficzną chciałbym przybliżyć mój nastrój owego dnia w obliczu przywitania Eufratu i rzeczy, które przemijają bardziej, niż wspomniany. Ale najpierw wyjazd z Siverek. Po odgonieniu kur spod motocykla i wyniesieniu go z parkingu (tak, zastawiony był, ale jak już wcześnie udowodnili mi lokalesi, przeniesienie Afryki kilka metrów na barkach to pita z serem) można się pakować. Na ulicy przed hotelem stanowimy sensacje galaktyczną. Ubabrany do granic przyzwoitości Enterprise otoczony jest tłumem fascynatów przyglądających się z bezpiecznej odległości (pewnie po to, aby nie zostać trafionym urokiem czy innymi gusłami). Dzięki temu studiujemy panująca w mieście modę - faceci pomykają w spodniach Alladin collection z nieco hiphopowym krokiem oraz w chustach - w większości w kolorze fioletowym. Jeden z takich dyktatorów mody widząc polską rejestrację podchodzi i zagaja po rosyjsku. No, kochany, z nieba mi spadasz, z facetem w spodniach Alladyna jeszcze nie rozmawiałem. Facet twierdzi, że pracował z Stambule w żeńskim meczecie, co już na wstępie stawia mi pod znakiem zapytania jego wiarygodność. Kiedy pytam, co robi w tym mieście, ten szybko się oddala. To się pointegrowałem z tubylcami, nie ma co. Reszta Alladynów spytana przez dowódcę Enterprise'a w którą stronę Kahta, wskazuje zgodnie jeden kierunek. Smarujemy zatem łańcuch (kibice odsuwają się jeszcze dalej) i odpalamy wrotki. Droga zmienia scenografię, wjeżdżamy w górzyste żwirowisko. Roślinność prawie znika, zostały jakieś suche kikuty, czasem drzewko samotne niczym anglojęzyczny turysta nad Eufratem. Wszystko po to, aby za chwilę otoczenie wybuchło zielenią z racji sąsiedztwa życiodajnego Eufratu właśnie. A ten, jak się dobrze rozpędzi i rozleje, wygląda tak: Docieramy do przystani promowej i ogarnia nas poczucie, że coś nam dzisiaj logistyka siada. Prom właśnie odpłynął, następny za 1.5h. No nic, nie ma tego złego, wszak okoliczności przyrody relaksacyjne. Właściwie to dobrze, że popłynął. U sklepikarza jeżdżącego Mondialem (chyba, bo ma na baku coś na kształt... bagstera) kupujemy coś zimnego do picia, kręcimy się po okolicy, spotykamy boćka wyglądającego na białostockiego, obok niego drób i inne ptactwo, pomagier sklepikarza bez pośpiechu rozkleja na budzie plakaty z lokalnymi celebrytami. Miejscowi czekający na prom zwyczajowo są pozdrawiający i zainteresowani. Można uwalić sie na krzesełku i kontemplować w cieniu szmaragdową toń życiodajnej topieli. Po namyśle negocjuję ze sklepikarzem cenę chusty Alladin collection (przeciwko modzie, panie, nic nie zdziałasz). Transakcja zakończona sukcesem, znowu siedzimy, pale faję, spoko jest, czas prawie stoi. Deny z kołymskiej ekipy Most pamięci 2011 informuje sms-em, że właśnie pocisnęli przez Ural i zostało im już tylko nieco ponad 8 tys. do Magadanu. Słowem – same pozytywy, żyć nie umierać. Czas delikatnie przyspiesza, bo oto płynie prom. Tam zaraz prom, krypy kawałek się buja na tafli i tyle. Na oko wg standardów europejskich wejdzie ze 12 aut. Jak się okaże, chłopaki wcisną na krypę ponad 20 i jeszcze nas w charakterze bonusu. Ładowność promu traktowana jest tutaj wg tych samych standardów, które obowiązują ciężarówki na drogach. Poza tym obsługa promu poza pokrzykiwaniem, żeby wszyscy wjeżdżali na wstecznym, ma niewiele do roboty, gdyż wyręczają ją wszyscy zainteresowani. Jakiś dziadek wjechał Renówka a’la Cyganka niezbyt rozsądnie i zostawił 50 cm cennego pustego miejsca po prawej? No to już trzech chłopa podnosi dziadka razem z bolidem i przerzuca pół metra w prawo. Dziadek wysiada zadowolony i wylewnie dziękuje, że nie musiał manewrować na krypie. My wjeżdżamy prawie na końcu. Klapa, po której wjechałem, pozostanie już otwarta, bo przeca miejsca byłoby szkoda i ostatnie auto by nie weszło. Odbijamy. Ten w zielonej czapce mówił po angielsku. Pogratulował wyprawy, spytał czy czegoś nie trzeba, czy znamy drogę dalej?. Nie przestanę tego doceniać i odnotowywać aż do końca naszej ekskursji. Widoki dookoła powodują, że czas znów na chwilę przystaje. Wysepka ze znakiem STOP (DUR) rozbudza naszą wyobraźnię. Może by tak leżaczki i parasol tam postawić i kontemplować toń, a ktoś dowoziłby napoje? Po slajdowym zjeździe po metalowej klapie na twardy ląd zahacza mnie starszy Alladyn i ciągnie w kierunku samochodu, którym przyjechali z jakimś młodszym. Czego? - myślę - ale ten ewidentnie prosi o pomoc. Nie wiedzą, co się stało, auto nie odpala. Po podniesieniu maski widok pięknie wysadzonego akumulatora. Na migi tłumaczę, że tego mogą już wyrzucić, byle nie do Eufratu i ze ktoś musi im dowieźć tutaj nowy. No ja nie pomogę raczej, choćbym chciał. Młodszy dzwoni po pomoc, dadzą sobie radę, szczególnie że mają już gromadkę pomagierów. No dobrze, jeszcze dwie fotki Eufratu na pożegnanie (wiem, macie dosyć, postaram się ograniczyć fotki do minimum). (żartowałem, nie ma się co cieszyć...) Tniemy na Nemrut. I znowu - żwirowiska, wykopki, pozdrawiający mistrzowie zmian budowlanych, aż w końcu docieramy do wąskiej nitki, na której ekipa układa... kostkę chodnikową. No takiej serpentyny jeszcze nie widzieliśmy. Oczywiście proces kładzenia kostki jest "w trakcie", jak prawie całość tureckiej infrastruktury drogowej, więc znowu off (jak mi ktoś kiedyś powie, że oblecieliśmy Turcję asfaltem, to normalnie umawiamy się na górce na twardym i to po całości - na przewracanki!). Szlaban, 7 lir od sztuki za wjazd wyżej. Dalej nitka coraz bardziej stroma. No ja dziękuję po tej kostce w deszczu pomykać, szczególnie że jakiekolwiek barierki nad urwiskiem to jak rozumiem jakaś europejska fanaberia. Wspinając się mijamy dwójkę obładowanych rowerzystów. Kurczę, motocykl ledwo tu daje radę. Dojadą na szczyt najwcześniej za 2 dni. Tymczasem my już jesteśmy. Widok jak na szczycie świata, na horyzoncie rozlewa się Eufrat. Żandarmiści mają tu extra budę. Witają nas pytaniem, czy zamierzamy tu nocować? Niby gdzie, w tej podróbie Niewiadowa może...? Także coś! No dobrze, zatrzymajmy się na chwile z tym obrazem, historię Wam opowiem. Za siedmioma górami i siedmioma rzekami mieszkała sobie księżniczka. Patrzyła przez okno swojego zamku i wzdychała "k***a, jak ja mam wszędzie daleko!". Yyyy...sorry, to nie to. O, już mam. Żył sobie kiedyś w północnej Mezopotamii dobry i sprawiedliwy król, nazywał się Mitrydates I Kallinikos (z takim imieniem to nie sztuka wzbudzać posłuch wśród poddanych i przejść do historii jako dobry i sprawiedliwy, prawda?). Król rzeczony miał piękną żonę, co zwała się Laodika Thei Filadelf (nie uwierzę, że wśród dworzan nie miała ksywy Philadelphia) oraz z rzeczoną żoną syna, któremu na imię było Antioch (jak sądzę - dla rodziny i przyjaciół: Antoś). Mitrydates miał korzenie rzymskie i tak naprawdę chrzanił zasady demokracji, wspólnot krwi i ziemi, po prostu w okolicach 80 r.p.n.e. ogłosił się królem tego podwórka i już. A ponieważ, jak śpiewają panowie Waglewski & Maleńczuk, król wcześniej "poznał tych, których wypada znać", nikt z nim zbytnio w tej kwestii nie zamierzał polemizować (dla dociekliwych - miał po swojej stronie Seleucydów, którzy byli wówczas na tym terenie kimś w rodzaju szefa wszystkich szefów, niczym Krzysztof Jarzyna ze Szczecina). Niestety czas biegnie nieubłaganie, nawet nad Eufratem, zatem nasz król pewnego smutnego dnia wyciągnął kopyta, a ponieważ Antoś był już całkiem wyrośnięty i miał włosy tu i tam, naturalna koleją rzeczy przejął cyrk po ojcu. Już na wstępie swojej królewskiej drogi Antoś okazał się niezłym herbatnikiem. Jako Antioch I Epifanes (bo taką ksywę sobie był wymyślił - tak naprawdę jeszcze dłuższą, proszę sobie wyguglać) zaczął tworzyć coś, co historycy nazywają kultem wobec swojej osoby w formie zhellenizowanej, a co dziś nazwalibyśmy po prostu ostrym lansem po bandzie. Po pierwsze, uznał, że jest bliskim krewnym bogów, po drugie - co za tym idzie - jego czcigodna osoba wymaga miejsca kultu takoż za życia jak i po śmierci. I to nie byle jakiego, tylko jak najbliżej swych boskich kuzynów, najlepiej gdzieś wysoko. Lud z przerażeniem rozejrzał się dookoła, zadarł głowy ku niebu i już wiedział, że Antoś pójdzie po całości - góra Nemrut o wysokości ponad 2.000 m to jest coś, co takie herbatniki lubią najbardziej. Antioch kazał na Nemrut usypać kopiec i zbudować sanktuarium, poustawiać tam posągi wyobrażające jego ówczesnych idoli, m.in. Herkulesa, Zeusa, Apollo i Tyche, a pośród nich siebie jako tego, który ma być najbliżej bogów i jak najdalej od ludzi. Niezły drajw miał koleś, co...? No dobrze, jak ktoś chce bardziej na poważnie i dokładniej, to sobie znajdzie, a my idziemy na górę popatrzeć, co z tego wszystkiego pozostało. Drożyna wije się południowym stokiem, z góry solarium, z dołu chrabąszcze (nie wklejam, bo jeden jest na początku mych wywodów i wystarczy). Główny taras to posągi bóstw oraz samego Antka w pozycji siedzącej, którym łepetyny niestety dawno już odpadły i spoczywają na dole. Z tarasu widoki coraz bardziej w klimacie "dach świata". Taras po przeciwległej stronie to scenografia kolejnych dekapitacji oraz kilka płaskorzeźb, które prawdopodobnie również znajdowały się niegdyś gdzie indziej. Trzeci taras jest pusty. Za to kwiaty są wszędzie (teoria autorstwa Marty, którą udowadnia mi gdziekolwiek nie pojedziemy). I tyle z Antka zostało. Nikt oczywiście do końca nie wie, jak lud ciemiężony wtaszczył na górę to wszystko - to znaczy wiadomo, ale każda ekipa ma swoją wersję, podobnie jak w temacie piramid. I niech tak zostanie. To jeszcze perspektyw trochę, aby dobrze wykorzystać czas antenowy. Schodzimy. A na dole... rowerzyści, właśnie podjechali. Okazują się parą Francuzów po 40-tce, babka nawet anglokomunikatywna. Objechali kilka lat temu Polskę na rowerach, pamiętają Gdańsk, Kraków i Wrocław. A teraz wcinają ogórki i chleb i za chwilę pójdą na górę. Nie wyglądają na zmęczonych. Właściwie to my wyglądamy na bardziej zmęczonych od nich. Przyglądając się ich rowerom zastanawiam się, co można załadować do takiej ilości sakw i toreb. Rok temu włócząc się po Skandynawii i śpiąc ze zwierzętami mieliśmy na motocyklu mniej sprzętu, niż oni na tych rowerach. Może te odżywcze ogórki tam wiozą? Nic to, czas żegnać się z pięknem górskiej pustki i zmierzać ku cywilizacji. Dzień chcemy zakończyć w Malatyi (tak naprawdę odpuściliśmy sobie plany przemierzenia terenów wzdłuż granicy syryjskiej, ale o tym później). Najbliższe miasto po drodze to zaskakujący nowoczesnością Adiyaman. Miasto prawie jak w środku Europy (ja wiem, u nas meczetów znacznie mniej), w centrum całkiem spore deptaki, jakiś bulwar. Zaliczamy bankomat i rozglądamy się za jakimś obiadem. Na końcu ulicy, obok fontanny dumny napis głosi "Bulvar kebap". W dechę, podjeżdżamy. I znowu jesteśmy atrakcją, tyle że w nieco innym wymiarze. Motocykl nie jest już Enterprisem, za to my jesteśmy gośćmi, o których trzeba zadbać. Hasłem ulicy staje się "turists". Okoliczna ludność zgromadzona przy sklepikach wskazuje dogodne miejsce do zaparkowania, obsługa knajpy wychodzi i zaprasza wskazując jednocześnie stolik w cieniu na zewnątrz i przynosząc wodę. Kierownik przenośnego straganu zaprasza do obejrzenia zasobów. Znowu miluchno. Szamiemy donera w tortilli, miejscowi zapraszają do udziału w grze planszowej, którą obserwujemy od kilku dni, a której zasad jeszcze nie ogarniamy. Dostajemy nawet wizytówki lokalnego salonu fryzjerskiego (Marta - jeszcze rozumiem, ale kuźwa ja?). Żegnamy się i w drogę. Na światłach otwiera się okno Golfa i dwóch lokalnych anglojęzycznych "charizmatik" nawiązuje z nami kontakt. Skąd, dokąd, jak macie na imię? Piękna podróż, gratulujemy, powodzenia. Lecimy żółtą drogą przez góry na Malatyę. Jak każda drugorzędna drożyna w Turcji, ta również w 100% pokryta jest asfaltem - w odróżnieniu od międzynarodowych. Widoki ładne, jeśli nie macie dosyć, to pokażę. I kwiatek jeszcze, a co mi tam, Marta się ucieszy jak zobaczy. W mijanych wioskach znowu jesteśmy atrakcją galaktyczną, nie mam już siły odmachiwać tym poczciwym i radosnym ludziom. Podstawowym sprzętem rolniczym w tych regionach jest motocykl z boczną furą. Minęliśmy ich z dwie setki i żadnemu nie zrobiłem zdjęcia. Na szczęście namierzyłem takowego później, więc niech będzie teraz. Dodam tylko, że pomimo typowo użytkowego przeznaczenia, wózek boczny bywa wdzięcznym elementem wiejskiego tuningu i customizingu. Docieramy do Malatyi. Już przedmieścia to masakra komunikacyjna - pokuszę się nawet o tezę, że większa, niż Stambuł. Tam przynajmniej każdy zna zasady i swoje miejsce na drodze. Tutaj baby ładują się pod motocykl myśląc, że zatrzyma się w miejscu i jeszcze zdziwione są, gdy się na nie człowiek spod otwartej szyby wydrze, żeby patrzyły gdzie psie krwie lezą cholera jasna. Nerwy nam tu trochę puściły i daliśmy sobie nawzajem niepotrzebny ładunek negatywnych emocji, ale naprawdę ciężko opisać, co się w tym mieście dzieje. Odetchnęliśmy, gdy udało się namierzyć nocleg. Na taras hotelu wjechałem bez krępacji po schodach, przy recepcji spocony i wk...ny powiedziałem jaką chcę cenę (hotel niebezpiecznie dobrze mi wyglądał), a grupa chłopaków z obsługi pewnie nie wiedziałaby jak zareagować, gdyby nie to, że jeden znał rosyjski. Skąd znał? Ano jego była żona była Rosjanką. W ogóle to sprawiał wrażenie, jakby chciał przy tej okazji splunąć i powiedzieć Wot paszła won bladź i jakoś tak od razu się dogadaliśmy. Przyniósł nam nawet do pokoju talerz owoców i powiedział, gdzie można browara na mieście dostać. Po wyprawie w poszukiwaniu zimnego Efesu zwykłego i cytrynowego zwaliliśmy się na zasłużony odpoczynek. Nogi prawie zagojone, na allegro poszłyby jako nowe, a przynajmniej nie jeżdżone w terenie. Turecki kanał muzyczny i spać. w kolejnym odcinku Kapadocja i furia afrykańska
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." Ostatnio edytowane przez Joseph : 15.07.2011 o 23:04 |
16.07.2011, 00:35 | #38 |
Kierowca bombowca
|
Bardzo to miłe z Twojej strony, że nie każesz długo czekać na kolejne odcinki relacji. Brawo ten pan
__________________
AT RD07A, '98, HRC |
16.07.2011, 00:55 | #39 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Dzięki za uznanie, ale urlop mi się kończy i jak teraz nie napiszę, to szlag trafi gorące wrażenia...
Popylam zatem ile wlezie, do rana powinno być wszystko
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
16.07.2011, 01:29 | #40 |
__________________
Stary nick: Raviking GSM 505044743 Żądam przywrócenia formuły "starego" Forum AfricaTwin...... |
|
Narzędzia wątku | |
Wygląd | |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Ararat pod koniec września---szukam chętnych | wrubel | Umawianie i propozycje wyjazdów | 5 | 12.07.2012 18:18 |
Otwieram Wrota Afryki czyli... lek na jesienną depresję vol.2 [Listopad 2011] | Neno | Trochę dalej | 148 | 22.01.2012 20:08 |
Waha po 8.2 zł czyli jak nie zbankructwać w Turcji [Kwiecień 2011] | duzy79 | Trochę dalej | 19 | 26.06.2011 15:21 |
Ararat | inflator | Umawianie i propozycje wyjazdów | 9 | 18.05.2011 22:21 |