03.03.2012, 17:35 | #41 |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 17 godz 9 min 57 s
|
Stoimy.
Myślimy. Patrzymy w niebo. Błyska się i grzmi. Na horyzoncie ewidentnie leje. Patrzę na to, co leży na asfalcie i co ten asfalt przesunęło było. I nie bardzo sobie to umiem wyobrazić w akcji, mimo swojego zawodu i wykształcenia geologicznego. Ale z pewnością leci to szybko i znienacka. Więc w sumie najlepiej byłoby znaleźć się daleko stąd. Najlepiej w hostelu „Puripica” w San Pedro de Atacama. Widzimy pick-upa, który próbuje jednak przedrzeć się na drugą stronę, dość daleko poniżej drogi. Hm. może jak im się uda to i nam? Ale widać, że ugrzęźli. Krzychu idzie obadać sytuację, lepiej nie zjeżdżać bez potrzeby w pustynne piachy na naszych szosowych oponach, bo i nas trzeba będzie ratować. Stoimy już z pół godziny i nie pojawił się żaden samochód. No bo i w sumie skąd, skoro ten odcinek Ruta 23 jest chwilowo odcięty z obu stron? W pick-upie same babki: jakoś się wydostały (może dzięki Krzychowi) i dojeżdżają do nas: To zdaje się Francuzki, ale dość dobrze znają okolice i mówią, że jest dróżka dookoła i wyjedziemy nią na asfalt w Toconao. Podobno dalej droga jest niezniszczona. No dobra. I tak chyba nie mamy innego wyjścia. To jedziemy za nimi: Krzychu z poważną miną za kierownicą: A dookoła widoki z cyklu „raz na 20 lat” : (Zaczynamy do sprawy podchodzić z humorem i zastanawiamy się, które z nas tyle nagrzeszyło, że zdołało sprowadzić deszcz na Atacamę. Na pewno nie ja.) W końcu, po jakiś 20 km jeżdżenia po zalanej pustyni, wybijamy się na asfalt. Też częściowo zalany. I pełny carabinieros, którzy usiłują ratować sytuację. San Pedro de Atacama też wygląda ciekawie: Mam złośliwą satysfakcję, że upierałam się przy bukowaniu miejsc w hostelu. Jest ich tu mnóstwo, a na każdym wisi karteczka „ocupado” albo „full”. No cóż, jesteśmy w chilijskiej mekkce packpackersów… Nasz hostel (a w zasadzie hostal po chilijsku) jest poza „centrum”. Z zewnątrz wygląda tak, że Danie się wyrywa „Q..a, powiedz, że to nie tu”. Ale to jednak tu: Środek znacznie ładniejszy: i koniec końców okazuje się, że to będzie najfajniejsze miejsce (oprócz namiotu) jakie mieliśmy w Chile. W odróżnieniu od Santagio i Ariki nie jest prowadzony przez wiecznie pijanych/upalonych chłopaczków, tylko fajne starsze Indianki, które słowa nie znają po angielsku. Mamy zadaszony taras, i fajną kuchnię. A panie nawet przejściówkę do gniazdka przynoszą Pokazują nam nasz pokój (do każdego wchodzi się bezpośrednio z patio) i tłumaczą: „Pada. Więc jest mokro. Więc do pokoju wlewa się woda i stoi na podłodze”. Patrzymy się z głupią miną na siebie. W końcu Krzychu mówi „Pada, więc jest woda w pokoju”. I to będzie nasze hasło na następny tydzień. Pada, więc jest mokro. Jest przyczyna, jest skutek. Proste? Take it easy... Jedno łóżko przeznaczamy zatem na bagaże, zostają nam dwa. Krzychu wdrapuje się na piętro, my z Daną na normalne. Właścicielka przynosi jeszcze krzesła, chyba żeby na nich stać, jak nas zaleje? Wyciągamy ciepłe ciuchy, bo zimno i pada i idziemy na „miasto” przedzierając się przez kałuże. San Pedro de Atacama składa się w zasadzie wyłącznie z hosteli oraz knajp. Z trudem znajdujemy taki bar, w którym nie ma białych twarzy, ceratkowy, jak zwykle. Trochę kapie z sufitu, no ale… pada, to kapie, to przecież normalne. IMGP4366.jpg Z trudem docieramy z powrotem do hostelu, ciemno jak w d…ie i do tego kałuże na całą drogę. Dana przykleja się do internetu, a my z Krzychem do białego wytrawnego. Na tarasie, pod dachem, z którego tylko troszkę pada. W nocy słyszę przez sen odgłosy ulewy i krzątanie się właścicielek pod drzwiami. Rano wychodząc z pokoju zauważam pod drzwiami usypany wał z piasku. Pewnie dzięki niemu mamy jedynie 2 cm wody na podłodze, a nie 12… cdn...
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą Ostatnio edytowane przez jagna : 03.03.2012 o 20:24 |
05.03.2012, 23:15 | #42 | |
Zarejestrowany: Nov 2011
Posty: 1,343
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 1 dzień 22 godz 57 min 46 s
|
w oczekiwaniu na ciąg dalszy...
Cytat:
kiedy n.c.d.? Ostatnio edytowane przez wilczyca : 05.03.2012 o 23:35 |
|
05.03.2012, 23:17 | #43 |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 17 godz 9 min 57 s
|
Dzień 7, 12 luty
Wysypiamy się porządnie – no może nie wszyscy, bo dzielę z Daną pojedyncze łóżko… Rano jakoś tak mało chilijsko się zrobiło – pada, pochmurnie, zimno… Ale mamy kuchnię! Oraz kubki! I talerze! Łyżeczki! Ale będzie śniadanie eleganckie! To znaczy, ale będzie tuńczyk elegancki… W planie mamy zaliczenie największych atrakcji okolic San Pedro, czyli gejzerów. Co prawda wszystkie wycieczki na nie startują o 4 rano, żeby być na miejscu o 6, ale… Do cholery nie będę wstawać o 4tej rano w czasie urlopu! nawet dla gejzera! Poza tym stwierdzamy, że o tej 6 rano na pewno będzie pełno stonki turystycznej, a tego nie lubimy. Po drodze są jeszcze źródła termalne, gdzie można się kąpać. O – to brzmi bardzo urlopowo. Jedziemy zatem. Ujechaliśmy jakieś 2 km… Można sobie tylko postać i podumać. i popatrzeć na rzekę na pustyni – widok w końcu nie za częsty… w miasteczku krążą carabinieros i inne służby, coś tam odpompowują i ogólnie usiłują ratować sytuację… cóż, budownictwo w tych okolicach jakoś nie ma w priorytecie ochrony przed deszczem: Tak więc odpadły nam i gejzery, i termy, do których prowadzi ta sama szutrówka. No to jedziemy do kolejnej atrakcji „Valle de la Luna” czyli Doliny Księżycowej. To taki kawałek Atacamy udostępniony dla turystów. W sumie, to cała Atacama jest udostępniona. Tylko mało kto korzysta. W naszym hostelu jesteśmy (i tak jest w zasadzie wszędzie) jedyni z autem. Reszta przyjechała lokalnym pks-em i wykupuje wycieczki. W jednym mają nad nami przewagę: mogą pks-em wjechać do Boliwii. My z autem nie… Valle de la Luna jakieś takie cywilizowane jest. Bilety, kasa, pani w kasie… Co prawda tych biletów później nikt nie sprawdza, a szlaban się po prostu objeżdża… Pani w kasie pokazuje na mapce doliny, które szlaki rozmyło i gdzie nie dojedziemy. Krzychu przy okazji pyta panienkę o stan innych dróg, poza doliną, może dałoby się dojechać do tych gejzerów od drugiej strony? A panienka na to: „Al lado del rio? ... Hmmmm..... Si aca todas carreteras estan roto por aqua porque piensas que alli no estan destruido ...?” w wolnym tłumaczeniu: Drogi obok rzeki? ... hmmmm.... jeśli tutaj wszystkie drogi są pozrywane przez wodę to dlaczego tam miały by nie być? No tak. Znów czysta latynoska logika. Pada deszcz, jest mokro… Robi się pogoda i gorąco, przebieramy się szybko i jazda w tę dolinę! „Krzychu, ja poprowadzę, ja, ja, dobraaa?” Nawet górka z piaskiem się trafia. Wdrapujemy się: zostawiamy Nomade i idziemy kawałek pieszo: pięknie widoczne warstwy skalne, tu białe przewarstwienie gipsu: wdrapujemy się na szczyt, a tam wydma: Dzieci zrobiły sobie piaskownicę: Na szczycie przewodnik, który usiłuje zainteresować swoją wycieczkę skałami. Krzychu tłumaczy z hiszpańskiego krótki wykład o datowaniu skał metodą termoluminescencji ale po pięciu minutach i kilku Dany i moich uśmiechach przewodnik przechodzi na angielski i tak nikt oprócz nas go nie słucha Słyszymy też, że są na Atacamie miejsca, w których NIGDY nie zanotowano ŻADNYCH opadów. Jakoś nie bardzo chce się wierzyć, wspominając wczorajszy dzień… Podziwiamy widoczki: Złazimy i jedziemy dalej. Ostańce erozyjne o wdzięcznej nazwie „Tres Marias” Piękne kryształy gipsu (uprzejmie donoszę, że przywiozłam kilka, dopiero teraz czytam, że nie wolno było) Znów mamy salar, czyli płasko, a na powierzchni sól i gips. Paparazzi.. jedziemy w bok do dawnych kopalni soli. Tam już nikt nie zagląda, pewnie z powodu jakości drogi do niej prowadzącej… resztki zabudowań: kolejne zdjęcie do folderu Suzuki: (Znów uprzejmie donoszę: jeśli są jakieś ubytki w zawieszeniu auta, to właśnie stamtąd) i wracamy na główną drogę: Krzychu stwierdza, że całe to Valle de la Luna jest dla tych co chcą zapłacić za to co można za darmo zobaczyć dookoła. Fakt. Jest piękne i na pewno warto. Ale to tylko maciupki wycinek Atacamy… Znów robi się dziwnie: niektórzy się zakopują: zastanawiamy się nad akcją ratunkową, ale już nie trzeba: w krzakach śmiga takie coś: No i w końcu pada. Wracamy do hostelu. Znów ciepłe ubrania i idziemy na miasto. Załapujemy się (wczoraj nie wyszło) do lokalnej kurczakowni na ostatniego kurczaka. Czekamy i obmyślamy plan działania. Trzeba zgubić ten deszcz w końcu! posileni ruszamy „w miasto” główny zabytek, czyli kościół wygląda (za przeproszeniem) jak obsrany, ale to efekt glinianych dachów. Oraz tego „raz na 20 lat” deszczu. Lokalny bazar: Krzychu poncho nabywa. Nawet dwa. Dana i ja nabywamy wełniane czapki inkaskie, słynne dzięki naszemu premierowi ale bierzemy takie w barwach narodowych Chile. Po powrocie będą jak znalazł Po pół godzinie już jesteśmy po przeciwnej stronie barykady, czyli za ladą. Chilijczyk o boliwijsko-peruwiańskich korzeniach przegrywa nam właśnie muzykę z laptopa… No i najważniejszy punkt dnia – wizyta w botelleria (czyta się botejeriija ) czyli sklepie z butelkami. Możemy wracać do hostelu! Lokujemy się w recepcji z komputerem, przepłaszając prawie jakiegoś Niemca. Niemiec jak to Niemiec. Spokojny, grzeczny, miły i niepijący. Ale nie umie oprzeć się urokowi Dany i w końcu pozwala sobie nalać. I jest coraz bardziej rozmowny i nawet kilka dowcipów zna… W tym oczywiście o niemieckich samochodach w Polsce… Po godzinie hiszpańsko-angielsko-niemieckiej konwersacji (Krzychu dopiero w okolicach trzeciej butelki ostatecznie przestawia się z hiszpańskiego na angielski, a ja wtrącam coraz więcej słówek niemieckich) Niemiec zradza, że w zasadzie jego babcia to spod Raciborza… Aaaa – to wszystko tłumaczy. Dana nabija się z niego, że tylko dzięki polskim genom potrafi z nami pić Ja usiłuję przy kompie sklecić logicznego maila do Bliźniaka, który mi krzyczy przez smsa, że zawału przeze mnie dostanie, jak się w końcu nie odezwę. Niemiec się pyta – a co Agnes tak siedzi cicho? Na co Danę olśniło: a bo ona dla odmiany niemieckie geny ma… Od czasu do czasu dzwoni telefon (siedzimy na recepcji) i pijaniutka Dana zaczyna go odbierać. Mamy nadzieję, że nie było to nic istotnego, z resztą (zgodnie z prawdą) Dana mówi wyraźnie do słuchawki: ”hostal ocupado”. Mniej pijany Krzychu odbiera w końcu słuchawkę i przestawia się na hiszpański. Dobrze, bo dzięki temu amerykańska Hinduska o niewymawialnym imieniu trafia jakoś do hostelu… I dołącza do imprezy…
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą Ostatnio edytowane przez jagna : 06.03.2012 o 10:54 |
06.03.2012, 00:15 | #44 | |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 17 godz 9 min 57 s
|
Cytat:
Robiły za: - ręczniki - papier do wiadomych celów - opakowanie ochronne dla okazów geologicznych Od pewnego czasu uważam za jedyne, olbrzymie ważne i niezastąpione w podróży wilgotne chusteczki dla niemowląt... Z tego co pamiętam, pod kanapą AT mieści się największe opakowanie
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą |
|
06.03.2012, 10:19 | #45 |
Zarejestrowany: Mar 2011
Miasto: Koło
Posty: 253
Motocykl: XTZ 660 3YF
Online: 2 tygodni 4 dni 20 godz 54 min 52 s
|
|
07.03.2012, 16:39 | #46 |
Stary (P)iernik
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Świeradów Zdrój
Posty: 3,769
Motocykl: XR400 , XR650L XL600V
Online: 4 miesiące 2 tygodni 6 dni 9 godz 39 min 10 s
|
Jagna zabierz całą ekipę z BMW ( no przynajmniej jej większą część )
Też tak chcę
__________________
|
07.03.2012, 19:22 | #47 | |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 17 godz 9 min 57 s
|
Cytat:
Poza tym - w najnowszym, dzisiejszym numerze "Polityki" - całkiem fajny artykuł o Atacamie.
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą |
|
08.03.2012, 18:42 | #48 |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 17 godz 9 min 57 s
|
Dzień 8, 13 luty
Rano w kuchni spotykam Niemca. Już całkowicie trzeźwego. I niemieckiego na 100%, polskie geny gdzieś wyparowały. Nasza konwersacja ogranicza się do „Is this your coffee?” oraz „Have a nice day”. Hmm. Chyba wolałam poprzednią wersję... Dzień wcześniej zmieniamy zaplanowaną wcześniej strategię. Niestety nie ma szans na zwiedzanie największej na świecie kopalni odkrywkowej w Chuquicamata. Taki urok peak season – totalny brak miejsc. Chuquicamata to największa (objętościowo) kopalnia odkrywkowa na świecie. Wydobywa się tu rudy miedzi. Położona na wysokości 3800 m n.p.m. kopalnia ma wymiary 4000x2500 m i jest głęboka na 900 m. Zawartość miedzi w skale to zaledwie 0,4%, ale daje to 600 000 t miedzi rocznie! Postanawiamy więc zrobić skok na koniec Chile, czyli do Ariki. Arica to najbarzdiej północne (czyli najcieplejsze) miasto w kraju i punkt wypadowy do Parku Narodowego Lauca, na którym nam zależy. To ok. 700 km, czyli niestety znów dzień spędzony w Suzuki … Bukujemy nocleg w hostelu, żeby móc jechać spokojnie do późna wieczór. Wyjeżdżamy z ciągle pochmurnego San Pedro: mijając po drodze wojskowe ciężarówki, wyglądające na wojska inżynieryjne. Pewnie będą odbudowywać te zerwane drogi i mosty… później robi się pogodniej: po jakiś 150 km dobijamy do starej znajomej czyli Ruta 5 (Panamericana) , tu już bardzo pustej. Czasem przez kwadrans nic nas nie mija… Jest gorąco, sucho, cicho i pusto. Jestem już w stanie uwierzyć, że testowane tu roboty służące do wykrywania potencjalnego życia na Marsie, życia tu nie znalazły… Niby brak przyrody – brak zielonego, ale dla mnie i tak jest pięknie. Zresztą - skały to też przyroda… Ja na skały, góry nie potrafię już patrzeć bez wyobrażania sobie ich historii. Jak powstawały, jak się fałdowały, jak przesuwał się po nich lodowiec, albo zalewało morze… Takie małe zboczenie zawodowe Przechodzimy kontrolę celną, do dziś nie bardzo rozumiem, cło w środku kraju (no dobra, na końcówce), w każdym razie jest trochę papierów, czekania itp. Krzychu puchnie z dumy bo jeden z urzędników pyta, gdzie kończył iberystykę Jemy obiad w przydrożnym barze, obsługa jak na Chile wręcz ekspresowa, toaleta jak na Chile standardowa, czyli jak koniecznie nie musisz, to lepiej nie wchodz, i zasuwamy dalej. Jesteśmy w regionie Tarapaca, gdzie jest sporo geoglifów, czyli naskalnych rysunków. Zjeżdżamy do Cerros Pintados, gdzie jest ich ponad 100. Geoglify to albo rowki wyżłobione w skale, albo po prostu usunięte kamienie. Niektóre bardzo stare, niektóre po kilkaset lat. Podobno zostawiali je nomadowie, pierwotne plemiona indiańskie, jako drogowskazy. Przy okazji opuszczona (pewnie po wyczerpaniu się złoża saletry) wioska: Wjeżdżamy do rezerwatu Pampa del Tamarugal, gdzie zachował się pierwotny las, który podobno porastał kiedyś ten teren. To gatunek endemiczny, Prosopis tamarugo, które rośnie tylko tu. Gatunek odporny na suszę, z ogromnie długimi korzeniami i lubiący sól. Lasy wycięto w czasie gorączki wydobycia saletry, a teraz próbuje się odtwarzać… Jakieś 50 km dalej dwie atrakcje turystyczne: Oficina Humberstone oraz Oficina Santa Laura. Czyli opuszczone około 50 lat temu miasta górnicze (znów saletra). W tym bardzo suchym klimacie wszystko zachowuje się w stanie prawie nienaruszonym… Krzychu stwierdza, że takie klimaty, to w byle wiosce na wschód od Wisły można znaleźć (Poznaniak jeden!): Lokalna rzeźba: Wyjeżdżając z parkingu przed Humberstone Krzychu przejeżdża przez podwójną ciągłą na oczach carabinieros, którzy ewidentnie na to polują. Krzychu udaje , że się pomylił i zawraca. Tyle, że musimy jednak przejechać koło carabinieros, innej drogi nie ma. Zjeżdżamy na bok, przeczekujemy, wsadzamy Danę za kierownicę (może policjant nie pozna, a jak zatrzyma , to Dana będzie udawać głupią). Dana nieco protestuje, że jest po 2 aviomarinach i chyba nie powinna prowadzić. Ja nie mogę , bo nie mam przecież prawa jazdy przy sobie. W końcu jedzie, przejeżdża, jest dobrze. Znaczy prawie dobrze, bo prowadzi trochę wężykiem Ostatni odcinek Panamericany, na północ od Iquique, jest dość mocny. Droga prowadzi najpierw południowym, a potem północnym zboczem ogromnej doliny. Po środku mieścina Cuya, prawie na 0 m n.p.m. Droga wisi sobie na zboczu, w dół jakieś 1500 m, barierek brak. I znów znaki : uwaga, sprawdź hamulce, będzie zjazd o długości 20 km. I drogi bezpieczeństwa dla ciężarówek, kończące się hałdą piachu. Może tu widać ogrom tych gór, widok z Cuya: Tu akurat były barierki, rzadka sprawa 160 KM naszej Nomade chyba akurat ma wolne, bo znów redukcja za redukcją. Na 4. Na 3. Na 2! I tak sobie powolutku jedziemy wyżej, i wyżej... Krajobraz znów nieco księżycowy: Jesteśmy już 1980 km na północ od Santiago: Po drodze geoglify bardziej współczesne: I po ciemku już dobijamy do hostelu Doña Inez w Arice, prowadzonego przez Brytyjczyka. Dość klimatyczny, choć syf standardowy… Ale w środku fajne patio ze stoliczkami, bilardem itp. Siadamy z winkiem i zaraz mamy towarzystwo niemiecko-fińsko-hiszpańskie cdn...
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą Ostatnio edytowane przez jagna : 08.03.2012 o 19:00 |
09.03.2012, 19:12 | #49 |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 17 godz 9 min 57 s
|
Dzień 9, 14 luty
Kolejny poranek jest jakoś trudniejszy niż zwykle. Być może było to w skutek nieco większej ilości białego wytrawnego chilijskiego niż zwykle . Nie bardzo to wczoraj pamiętam… Kojarzę tylko Krzycha pochylającego się nad hamakiem, w którym tylko chwileczkę chciałam poleżeć, i jego pytanie: trafisz sama do łóżka czy trzeba cię zanieść? Rano nieco pochmurne, ale tu podobno tak jest. W Arice, na 18° szerokości południowej (czyli strefa zwrotnikowo – równikowa) słońce wstaje o 8, zachodzi o 20, temperatura ok. 30°C cały rok. Pór roku w zasadzie brak. Plany na dziś: Park Narodowy Lauca. Postępujemy dokładnie wbrew zaleceniom, bo chcemy zmieścić się w jednym dniu. A to oznacza przejazd od 0 m n.p.m. do 5000 m n.p.m. Oraz z powrotem. Oraz (podobno) murowaną chorobę wysokościową, czyli ból głowy, zawroty, omdlenia i rzyganie. Nasze wczorajsze plany przejrzała jedna Niemka, lat na oko 50+, uroda typisch Deutsch. I oczywiście chce się dołączyć, na szczęście (jak to Niemka) słucha się zaleceń, czyli chce nocować gdzieś w połowie drogi, na 2000 m n.p.m. , czyli mamy ją „tylko” podrzucić. Średnio nam się chce, ale coś nasza asertywność chyba już cierpi na chorobę wysokościową, bo nie umiemy odmówić. Jesteśmy jakieś 5 km od granicy peruwiańskiej, ale wjechać nie możemy, grrrr…. No to ruszamy do PN Lauca, w nieco większym składzie niż zwykle, Ruta-11 ku granicy boliwijskiej. Cały czas pod górę. To droga do głównego przejścia granicznego z Boliwią, więc mnóstwo (jak na Chile) ciężarówek, głównie cystern z paliwem. Oni chyba całe paliwo do Boliwii tędy ciągną! Nomade zaczyna dostawać zadyszki mniej więcej od 1500 m n.p.m. (cały czas się zastanawiam, czy to ten egzemplarz tak miał, czy to tak zawsze jest z benzyniakami ), ale i tak jest tyle zakrętów, że szybko nie da się jechać. Niestety: Deszcz znad Atacamy chyba przeniósł się tu: Szlag mnie trafia, bo jechaliśmy jakieś 700 km w jedną stronę, żeby zobaczyć jeden z piękniejszych kawałków Andów. Takich z roślinnością, śniegiem, wulkanami i lamami. No i widzę. Mgłę na szczytach widzę… Lamy pewnie też zobaczę, o takie, na obrazkach: Off topic: w Andach są 4 gatunki lamowatych: lama, guanaco, vicuña oraz alpaca. Tylko alpakę da się odróżnić, bo długowłosa) No ślicznie jest: Kaktusy dziwne takie: Ale w końcu pojawia się zieleń, soczysta nawet. Pewnie jest tu przepięknie, jak nie ma mgły. Albo chmur… Widoki są niepowtarzalne: Czas na pamiątkowe zdjęcia. Z GÓRAMI W TLE. Jesteśmy już na 4000 m n.p.m. i po dwóch aspirynach (rozrzedzają krew i zapobiegają tej całej chorobie wysokościowej). Tak trochę kręci mi się w głowie, ale nie do końca jestem pewna, czy to skutek wysokości, czy raczej poprzedniego wieczoru. To nasze wspólne zdjęcie jest z samowyzwalacza. Ustawiłam go na masce auta, nacisnęłam i podbiegłam 10 m do Dany i Krzycha. I prawie nie umarłam! Po prostu zabrakło mi tlenu! Czułam się jak po przebiegnięciu maratonu, a serce mało nie wyskoczyło. No dobra, rozumiem już te przestrogi… Jest zimno. Bardzo zimno. Przydało się i wełniane poncho, i czapeczka wełniana i zimowe kurtki z Polski… Widoki coraz okazalsze: Ale pniemy się w górę… Koniec asfaltu, roboty drogowe. Wydrapali wszystko, nie mam pojęcia, jak te wielkie ciężarówki sobie na tym radziły… W końcu pytamy jakiegoś majstra (Krzychu miał lekki problem, bo gość jakimś dialektem boliwijskim gadał) jak wygląda dalej. Otóż pada i wiszą chmury i generalnie nie widać nic. Super. Byliśmy tu: Powoli mgły (a w zasadzie chmury) ograniczają widoczność do kilkunastu metrów. Chcieliśmy zobaczyć ośnieżone wulkany na granicy boliwijsko-chilijskiej i jezioro, ale zdaje się, że nie mamy na to najmniejszych szans. Wracamy, nie ma sensu pchać się wyżej. Trudno… Jak już zjedziemy trochę niżej, gdzie mgły są rzadsze, to wyłania się taki widok: Vicuña jako żywo: Kolejne widoki są też fajne. Te kamienie leciały na naszych oczach. Ciekawe, czy odbiłyby się od karoserii, czy wleciały do środka? No i ciągle pada, choć słabo raczej: Po drodze zatrzymujemy się przy ruinach Pucary, czyli twierdzy, z czasów prekolumbijskich. Tak w zasadzie z twierdzy zostało głównie ogrodzenie… Widoczność się zdecydowanie polepszyła: PG Ale temperatura jeszcze nie: W pewnej chwili Krzychu głośno myśli: „A tam na dole, pamiętacie, takie suche brody były. I cały czas pada. A jak one nie są już suche? I coś ciężarówki już nas nie mijają…” No i wykrakał. Pierwsza rzeczka, która postanowiła przepłynąć drogę: (lajcik zupełny…) Druga rzeczka: Usiłujemy sobie przypomnieć, ile takich „suchych brodów” po drodze było… Trzecia rzeczka: Już wiemy, gdzie te ciężarówki utknęły. Czwarta rzeczka: Ja się męczę za kierownica a reszta sobie pstryka, co za czasy… Tu już mamy większy problem: Ale po namyśle chilijscy i boliwijscy kierowcy postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce. Po usunięciu większych głazów przejechała z trudem jedna terenówka, której powozie było potem dokładnie oglądane, i następnych chętnych zabrakło… Sznureczek aut już długi po obu stronach, ale naciąga fachowa pomoc. Trzeba przyznać – szybka reakcja chilijskich służb drogowych… Tym sposobem spędziliśmy kilka nieplanowanych, dodatkowych godzin na Ruta-11. Na koniec GPS nie wiedzieć dlaczego i po co każe nam zjechać w bok. (Rambo – tu jednak nie masz w ryja, do droga była przepiękna). Droga wije się górkami i dolinami, wąziutka i pusta. Na konie zjeżdżamy do doliny Azapa, gdzie (rzadkość nad rzadkości) są malutkie pola uprawne i sady. Już po ciemku (czyli około 8 wieczorem) lądujemy w hostelu, gdzie odkrywamy zapchany kibel. Zostawiamy ten problem pijaniutkiemu (podobnie jak wczoraj) właścicielowi i idziemy do miasta. Arica taka trochę hotelowo – urlopowa jest i dziwimy się ludziom z hostelu, którzy siedzą tu tydzień. Co tu można robić? Patrząc na komórkę uświadamiam sobie, że właśnie są walentynki. A tu nic… Widać są odporniejsi niż my na amerykańską „kulturę” masową… Zjedliśmy lody, pospacerowaliśmy po plaży oraz nadmorskim bulwarze, posiedzieliśmy pod palemką i wróciliśmy do hostelu. Dana postanowiła zmienić swoje plany i się od Krzycha i mnie odłączyć (dyskusji, jaką tym wywołała wolę publicznie nie przytaczać ), żeby koniecznie spotkać się ze znajomym. Szuka teraz połączenia i miejsca, w którym moglibyśmy wsadzić ją w autobus. Jakoś humory nam mniej dopisują i spędzamy ten jeden jedyny wieczór w czasie całego wyjazdu NA TRZEŹWO. To nie mogło się dobrze skończyć. Udało mi się zasnąć w okolicy 5 rano… cdn.
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą |
11.03.2012, 19:35 | #50 |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 17 godz 9 min 57 s
|
Dzień 10, 15 luty
Zaczynamy wracać. Jesteśmy w najdalszym punkcie trasy, czyli został tylko powrót. Mamy do lotniska jakieś 2100 km i 5 dni. I jeszcze trochę niezrealizowanych planów A plan na dziś: 500 km i dojechać pod Tocopilla (wym. Tokopija), skąd następnego dnia rano Dana ma autobus. Część trasy będzie już nam znana, ale do Iquique (wym. Ikike) nie ma innej trasy niż Ruta-5. Znów przejeżdżamy zatem przez malowniczy Quebrada Camarones (wąwóz po naszemu). To jedno z niewielu miejsc, gdzie można żałować, że nie ma mgły. Bo jak jest, to jest PONIŻEJ drogi. Ale i tak widoki są z tych niesamowitych: Szczególnie jak się podejdzie do krawędzi (bez barierki rzecz jasna) i spojrzy w dół. Tu jeszcze jeden kroczek do tyłu, i… Pamiątkowe zdjęcie z symbolem Panamericany. Nazwa sama w sobie pojawia się rzadko. Na dnie wąwozu Camarones zatrzymują nas carabinieros i dowiadujemy się, że przepaliła się żarówka świateł mijania. Policjanci jak zwykle mili i życzą dobrej drogi i radzą kupić gdzieś kiedyś żarówkę Gdzieś i kiedyś może kupimy Teraz trzeba się wdrapać na południowe zbocze wąwozu i dalej jedziemy już po płaskowyżu. W okolicy Huary zbaczamy na nowiutką Ruta-15 żeby zobaczyć jeden z symboli północnego Chile : El Gigante de Atacama. To geoglif o wysokości prawie 90 m podobno przedstawiający szamana. Dookoła znów kamienie i pustka Atacamy. A w tle Andy… Czasem trochę piasku: A tu typowa antena przy pick-upie. Do jazdy po mieście spina się ją do skrzyni. Na początku się zastanawiałam, co za kabłąk z drutu wszyscy mają z tyłu Okolice Huary obfitują w małe trąby powietrzne. Gdzie nie spojrzeć, jest ich kilka: I znów zjeżdżamy na 0 m n.p.m., do miasta Iquique Miasto jak miasto, kolorowo, gorąco i tłoczno: Ale ma ładny rynek, zachowany z czasów, gdy miasto było ważnym ośrodkiem górniczym i wypływały stąd statki z saletrą. Najważniejszy zabytek Iquique, wieża zegarowa: Najładniejsze są jednak drewniane zabytkowe budynki: Czasem bajzel architektoniczny lepszy niż u nas: Tak kolonialnie jakoś: Hmm. Była powódź, trąba powietrzna, ale naprawdę już starczy, dziękujemy… W Iquique wbijamy się na Ruta-1, równoległą do Panamericany, tyle, że biegnącą brzegiem Pacyfiku. Widoki – nie da się opisać. Po prawej ocean, którego fale z hukiem rozbijają się o skały, a z lewej szczyty górskie wznoszące się do 2000 m. W kategorii „droga, na której możesz zaślinić tapicerkę w samochodzie” zajmuje bardzo wysokie miejsce. Tak troszeczkę może pokaże to ten filmik. Całe 20’ Z tym dniem będzie mi się kojarzył czołowy bard Chile – Alberto Plaza. Taki nasz swojski Krzysztof Krawczyk. Proszę o usprawiedliwienie – Nomade nie miało anteny i nie było radia… Musieliśmy zatem nabyć jakieś CD. Dana i Krzychu po konsultacjach z miejscowymi wybrali podobno najbardziej chilijskie z chilijskiego i tak oto mamy do wyboru albo ludową muzykę północnego Chile, albo słodko – romantycznego do bólu Alberto. Po przesłuchaniu każdej z nich jesteśmy pewni, że ta druga jednak jest lepsza Ale tytuł jednej z piosenek „Perfecto bandido” – muszę się przyznać – mnie ujął… Roboczo przetłumaczyłam sobie na „słodki drań” Na obiadek w formie empanady (czyli gorącego, smażonego pieroga z farszem) oraz melonów i arbuzów zatrzymujemy się po drodze Pod wieczór zaczynamy szukać miłej, zacisznej plaży odpowiedniej dla guerrilla camps. Może tu? Może trochę dalej? Ta będzie akurat: To nasz (przynajmniej tak nam się wydaje) ostatni wieczór razem, pięknie zachodzące słońce, więc robimy większą fotosesję: To zdjęcie mi chyba wyszło (no dobra, skromność nie jest moją dominującą cechą) Kolejne zdjęcie do katalogu Suzuki: Rozbijamy nasz „partyzancki obóz”: Krzychu coś majstruje: a słoneczko zachodzi: Rozgwiazdę udało mi się w całości dowieźć do domu i dołączyła do mojej łazienkowej kolekcji muszli. Trochę świeża jeszcze była, więc nadal lekko podśmierduje zepsutą rybką Krzychu znalazł drugą i obie lądują w samochodowym schowku. Lepiej go bez potrzeby nie otwierać Landszafcik totalny: Siedzimy do późna obok namiotów, obłędnie rozgwieżdżone niebo nad nami, w końcu ktoś mówi: po cholerę będziemy wchodzić do namiotów, jaki taki widok nad głową? Szybko wyciągamy karimaty i śpiwory, między skałami i namiotami prawie nie wieje i zasypiamy patrząc na gwiazdy. Szkoda tylko, że nigdy nie zdążę pomyśleć żadnego życzenia, jak spadają. A może… a może jest tak dobrze, że już nie potrzeba mieć innych życzeń? cdn...
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą Ostatnio edytowane przez jagna : 11.03.2012 o 19:47 |
Narzędzia wątku | |
Wygląd | |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Krew, pot i łzy czyli moje spotkanie z Czarną Afryką [2012] | Neno | Trochę dalej | 52 | 07.03.2013 14:42 |
Zobaczyć Iran - czyli 4 dni w Armenii. [Czerwiec 2012] | majek | Trochę dalej | 104 | 26.02.2013 15:33 |
Twierdza Kłodzka 2012 czyli Czas kazamat | arturro007 | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 368 | 13.05.2012 22:42 |