03.08.2016, 22:44 | #91 |
zawsze w drodze
Zarejestrowany: Aug 2016
Miasto: Sochaczew
Posty: 11
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 15 godz 25 min 10 s
|
20:37
moja rejestracja na forum 21:43 doszedłem do końca tego opisu ech |
04.08.2016, 14:12 | #92 |
Zarejestrowany: Jul 2016
Miasto: Rudnica
Posty: 179
Motocykl: SD04
Przebieg: 30k 25k
Online: 1 tydzień 3 dni 9 godz 28 min 19 s
|
No żal Ja może nie tak szybko, ale też czuję niedosyt
Chyba pojadę w lutym. |
05.12.2016, 22:15 | #93 |
Ziewając z nudów...
Idąc spać, byliśmy niemal pewni, że w nocy przyjdzie burza. Nic z tego, rano nie ma śladu po wieczornym ołowianym niebie. Czeka nas kolejny upalny dzień. Pakujemy się w garażu korzystając z cienia, odpalamy nasze pierdziwrotki i ruszamy w drogę. Wyjazd z miasta jest nieco nerwowy, poranny ruch wymusza skupienie i chirurgiczną precyzję w manewrach. Klakson beczy niczym astmatyczny komar - muszę cholerstwo zmienić przy najbliższej okazji. Po Wietnamie można jeździć bez świateł, kierunków i innych błyskotek - generalnie bez elektryki - ale klakson musi być. Parę razy drę ryja na lokalesów gdy zajeżdżają mi drogę ale to tylko wzbudza ich radość i ciekawość. Szkoda gardła. Toczymy się wzdłuż wybrzeża - co jakiś czas łapiąc całkiem przyjemne widoczki na wodę. Szosa jest dobra, miejscami dwupasmowa i równa. Trochę żal, że te nasze toczydełka nie mają więcej siły. Z drugiej strony - może to i lepiej. Mało mocy = wolniej i bezpieczniej. W kilku miejscach wjeżdzamy na małe przełęcze - smród sprzęgieł z mijanych ciężarówek i palonych hamulców - oddech cywilizacji Na jednej z przełęczy trafiamy na zatoczki parkingowe, w których za parę groszy można skorzystać ze szlaucha z wodą. Patent jest używany głównie przez kierowców ciężarówek do chłodzenia hamulców po forsownym zjeździe. Zachciało się nam czystości - nie wiem co nam odbiło. Moja strzała po kąpieli oczywiście robi focha i traci iskrę. Nie lubi wilgoci i już. Cisnę rozrusznik, macham kopniakiem - ani drgnie. W końcu wykręcam zaślepkę w karterze od strony magneta i stawiam w pełnym słońcu. Nie chciałaś ruszyć - to teraz się smaż w słońcu. Przy okazji poznajemy "szefową" przydrożnej myjni. Wrzucam foty na fejsa wzbudzając ciekawość żony. Potem zrobi mii jesień średniowiecza - wiem Ale teraz mam wakacje i mam to w nosie Wczesnym przedpołudniem docieramy do małego miasteczka (Ninh Hoa) przy głównej trasie. Jesteśmy kosmicznie wynudzeni trasą, na dziś mamy dosyć tego turlania. Pierwszy z brzegu hotel okazuje się całkiem przyjemny. Ćwiczę swoją umiejętności aktorsko-negocjacyjne - dostajemy pokój za 330 tys VND. Parkujemy nasze rydwany w hotelowym lobby. Kontrast między kremową, idealnie czystą podłogą a brudnymi kołami jest lekko szokujący. Szybki prysznic i idziemy na piechotę coś zszamać na kolację. Chłopaki mają ochotę na coś mięsnego, kupują dwa wiadra ślimaków i zabierają się za ich wpierniczanie. Nie mogę na to patrzeć Idę na drugą stronę ulicy i wciągam coś co nie przypomina konsystencją gluta. Ujechane 188 km
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|
05.12.2016, 23:07 | #94 |
Ziewając z nudów - kolejny dzień...
Kolejny dzień zapowiadał się równie nudno. Woda, drzewa, plaże - i tak non stop. Pierwsze kilometry toczymy się na południe wzdłuż wybrzeża w stronę miasta Nha Trang, ale musimy być czujni jak ważki, by odbić we właściwą drogę w stronę gór. Nie mamy ochoty wracać do Sajgonu tą samą trasą. Jedyna radocha to przerwy na kawę i złapanie kwadransa w cieniu. Podpieramy się w nawigowaniu mapami googla. Lokalna karta z dostępem do internetu to był jednak świetny pomysł. Jak wiadomo, zbyt duża dawka asfaltu szkodzi - uszkadza mózg i serce. Dlatego każdy kto chce pozostać "normalny" musi raz na jakiś czas spie...ić w teren. Przemek wynajduje małą rzeczkę i dopiero po kilkukrotnym jej przejechaniu jest gotowy wrócić na asfalt. Wmawiamy sobie, że taka jazda służy hartowani napawanej zębatki Oddalamy się od wybrzeża, krajobraz powolutku wznosi się i przestaje wiać nudą. Mijamy plantacje kawy, herbaty i innych różności, których nawet nie umiemy nazwać. Odcinki drogi które miały być gruntowe, okazują się bardzo dobrej jakości asfaltami. Aha, dawno nic się psuło ? No to się zepsuło. Rozebraliśmy trochę instalacji paliwowej by na końcu dojść do wniosku, że paliwo się skończyło - radośni idioci w akcji Nie wiem czemu, moja strzała paliła najwięcej a była najwolniejsza - uznałem to za złośliwy przytyk do mojej masy i strzeliłem focha. Przeszło mi po 5 minutach. Trochę nie widać tu skali, ale te kamyczki w dole to głazy w rzece. Powietrze jest tak rozgrzane, że aż trudno zrobić ostre zdjęcie na odległość. Przydrożne kapliczki, tyle że zamiast jezuska mają buddę albo innego bożka. Miejscami formacje skalne są naprawdę monumentalne, zdjęcia zupełnie nie oddają skali - szkoda. To trzeba zobaczyć na własne oczy - serio. Ta cienka strużka wody, to wodospad który z bliska już nie wygląda tak niewinnie. Droga wije się wzdłuż zboczy, cały czas nabieramy wysokości. W ten sposób wjechaliśmy w pasmo gór Annamskich. Powoli lasy ustępują miejsca kolejnym plantacjom. No i kawa, obowiązkowa, pyszna i tania jak barszcz. Za kawę z mlekiem sojowym i lodem płacimy przeciętnie równowartość 2 zł. Nigdy więcej nie kupię kawy w Starbucks. Dojeżdżamy na przedmieścia miasta Dalat. Każdy fragment doliny został wykorzystany na postawienie szklarni. Powoli zachodzi słońce, szklarnie robią przedziwne wrażenie. Z jednej strony - szkoda zniszczonej przyrody. Z drugiej strony - dają miejsca pracy i zarobek przedsiębiorczym Wietnamczykom. Mam mocno mieszane uczucia. Oto Vojtas... Dalat został założony w 1920 r przez Francuzów jako kurort i uzdrowisko, to dlatego że dolina jest położona na wysokości 1200 m npm. Dzięki temu klimat nie jest tu tak ostry, w szklarniach hoduje się kwiaty które na nizinach nie wytrzymałyby temperatur. Zjeżdżamy do centrum miasta, mijamy zabytkowe kolonialne wille i pensjonaty. Przez środek miasta płynie rzeka, rozlewająca się w zagospodarowane jezioro. Wszędzie eleganckie alejki, lampy i ławeczki. Po małych poszukiwaniach, udaj się nam znaleźć fajny hotelik w starej willi. Z tarasu mamy widok - tak, dokładnie - na szklarnie aż po horyzont Wieczorem jedziemy na kolacyjne żerowisko, opychamy się jak zwykle pysznościami. Na dobranoc bierzemy po zimnym piwie i leżąc na brzegu jeziora sycimy się atmosferą przyjemnego wieczoru. To był dobry dzień. Nic nam nie odpadło, nie struliśmy się, nic nas nie pogryzło ani mieliśmy chwili zwątpienia. Oby tylko takie dni wypełniały nasze życie Ujechane: 175 km
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|
06.12.2016, 00:36 | #96 |
Zarejestrowany: Jan 2013
Miasto: Złotów
Posty: 436
Motocykl: DR 650 SE
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 3 dni 1 godz 38 min 52 s
|
lubię takie odgrzewanie kotleta Kiedy już zapomniało się o czytaniu jakiejś relacji i nagle pojawia się nowy odcinek, dawaj dalej
|
06.12.2016, 09:05 | #97 |
Zarejestrowany: Jan 2010
Miasto: depresja Gdańska
Posty: 505
Motocykl: XL600V
Online: 3 miesiące 1 tydzień 22 min 25 s
|
wspomniane plantacje herbaty to były nieskończone sady jaśminowe, aż nie chciało się stamtąd wyjeżdżać
__________________
jak nie teraz to kiedy? |
06.12.2016, 22:59 | #98 |
Kierunek - Sajgon
Wieczorem nie miałem pod ręką aparatu a miasto kusiło by pstryknąć kilka zdjęć. Rano umawiam się z chłopakami, że poturlam się po mieście samemu - zjem śniadanie, pstryknę foty i wrócę do hotelu by spakować się w dalszą podróż. Tam gdzie wieczorem miasto tętniło życiem i handlem ciuchami, przed południem trwa handel kwiatami, warzywami i owocami. Kolejny dowód na pracowitość i przedsiębiorczość Wietnamczyków. Miejscami widać europejski styl knajp, trochę architektury i resztki europejskiego planu urbanistycznego w ulicach - szerokie arterie, ronda, fontanny. Po wielu dniach jazdy po typowo wietnamskich miasteczkach, ten powiew europy przypomina nam, że powroty są do dupy i nieuchronnie zbliża się czas powrotu do codziennych realiów - fuck Najfajniejszą rzeczą w Dalat jest jednak centralne jezioro. Dzięki alejkom i znośnej temperaturze, jest to pierwsze miejsce w którym widzę biegaczy - wszędzie indziej zostaliby rozjechani przez motocykle Pakujemy graty, tankujemy, robimy szybki serwis (klakson, taśmy do troczenia) i ruszamy - robi się południe i słońce napieprza już całkiem solidnie. Z każdym kilometrem pędzimy w dół, zakręt za zakrętem wśród lasów piniowych. Wietnamczycy mają słabą technikę jazdy w zakrętach, jeżdżą na kwadratowo zupełnie nie składając się na łukach. Wyprzedamy wszystko co turla się przed nami, jedynie słabe hamulce ograniczają naszą fantazję Po wyjechaniu ze strefy lasów, jedziemy przez tereny rolnicze klucząc po różnych lokalnych drogach - trochę chcąc uniknąć jazdy głównym szlakiem, trochę przez przypadek. Wmawiam sobie, że tak jest fajnie i bardziej w stylu adwenczer ale zawieszenie wybiera tylko nierówności grubości monety, resztę amortyzuję tłustą dupą Staramy się objechać duży sztuczny zalew, meandrujemy wąskimi drogami mniej więcej we właściwą stronę. Dróg na nawigacji już dawno nie widać, z każdym kilometrem jesteśmy jednak coraz bardziej w czarnej dupie. Na jakimś stromym odcinku, mój dupowóz bezczelnie wywraca się na postoju. Klnę, nawet nie mogę się odlać spokojnie. Zwykła parkingówka, ale nóżko-stopka wybrała wolność. Oglądam mocowanie, widać że niejeden spawacz zostawił tu swój autograf. Wrzucam żelastwo do koszyka, zgrzytam ze złości zębami i w dalszą drogę ruszam niczym sparaliżowany bocian - dyndając lewą nogą w powietrzu. Bardzo zabawne... Nawet już nie udajemy że nawigujemy, po prostu jedziemy na pałę licząc że droga nas jednak gdzieś doprowadzi... ....doprowadziła nas na brzeg jeziora w krzaczory Rechocząc zawracamy w miejscu - na tych sprzętach można to zrobić na tylnym kole, w miejscu, paląc fajkę i stojąc w klapkach. Jazda pod górę, na łysych kapciach, po kamyczkach i suchych gałęziach, z jedną nogą w górze - bardzo to było relaksujące. W najbliższej wsi za 10 tys VND kolejny spawacz zostawia swój autograf. Ten przynajmniej jest artystą - spawa stopkę krzywo - macham ręką. Mam już dość walki z tym żelastwem. Udaje się nam trafić na całkiem niezłą szosę, co zabawne - nie ma jej na mapie. Kolejne kilometry pędzimy jak wściekłe psy po nowiutkim asfalcie. Mijamy plantacje kawy, rzeczki i mosty - raczej nuda. Takie są uroki wyżyny centralnej. Docieramy do miasteczka Bao Loc, w którym - oprócz naszej trójki - nie ma niczego interesującego. O dziwo, znajdujemy fajny hotelik - właścicielka mówi nawet nieco po angielsku. Udaje się nam dogadać na tyle, że dostajemy pokój od tyłu - będzie ciszej niż od ulicy. W okolicy nie ma nic ciekawego - typowe rolnicze mydło i powidło - sklepy, warsztaty. Wieczorem idę do salonu masażu - miła pani robi mi miłe rzeczy - było zajebiście Ujechane: 155 km
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles Ostatnio edytowane przez mikelos : 07.12.2016 o 22:01 |
|
07.12.2016, 22:47 | #99 |
Coraz bliżej Sajgonu....
Powroty są do dupy a do tego wracamy zbyt szybko Jest piątek 18 marca, jesteśmy jakieś 200 km od Sajgonu a wylot mamy dopiero we wtorek 22 marca rano. Musimy trochę pokręcić się wokół miasta, bo siedzieć 3 dni w hotelu nie mamy ochoty. Zamiast walić na południe, jedziemy bardziej na zachód, w stronę granicy. Wczorajsze kamieniste drogi zbierają żniwo. Sprzęt Vojtasa ma problem z tylną piastą. Zajeżdżamy po trasie do serwisu, wyrok jest smutny - piasta ma już taki luz, że żadne blaszki albo inne dynksy wokół łożyska nie pomogą. Werdykt: nowa piasta i łożyska, zostawiamy obręcz i szprychy. Przemek zagląda do przedniej osi - tutaj wystarczy wymiana łożysk. No to mamy godzinę przerwy. Siadamy w cieniu, kawa z lodem, pełny luz - nigdzie nam się nie śpieszy. Mechanik ma pomocnika, tego po prawej, który nie ma prawej dłoni. Szacun - facet ogarnia tak sprawnie robotę narzędziami, że nigdy więcej nie będę marudził przy serwisowaniu mot dwoma łapami. A na zapleczu, walają się zwłoki Hondy Cub - aż żal patrzeć. Pewnie są tak zajechane, że nawet tutaj nie ma sensu ich remont Ruszamy raźno w trasę, nawigując oczywiście po drogach "pierwszej klasy, wybierając odcinki o idealnej nawierzchni". Czyli tłumacząc na nasze: znowu jesteśmy w czarnej dupie, nawigacja dawno temu powiedziała nam "walcie się na ryje" ale my uparcie przemy do przodu Po drugiej stronie doliny jest tak samo - wszystko jest w czerwonym pyle. Mamy czerwone ryje, buty, spodnie - wszystko - masakra jakaś. Czasem mijamy ciężarówki - wtedy dostajemy ekstra dawkę pylicy. Z góry nasza dolina wygląda uroczo. Pocieszamy się, że po drugiej stronie rzeki droga jest w takim samym pyle jak u nas. Szkoda tylko, że wczoraj robiliśmy małe pranko - szlag trafił nasze wysiłki - nie będzie lansu na mieście wieczorem Za to później droga się poprawia, zamiast pomarańczowego pyłu mamy żółty w konsystencji talku. Vojtas uśmiecha się spod googli, my z Przemkiem tylko zgrzytami zębami. Przed zmrokiem docieramy do małego miasteczka. Googiel nic nie mówi o hotelu. Zaczepiamy jakąś kobitkę na skuterze, macha łapką i karze jechać za sobą. Docieramy do fajnego Khans Sanu - czyli czegoś w rodzaju hotelu robotniczego. Prysznic jest, klima działa - nic więcej nie jest nam potrzebne. Jesteśmy mega zakurzeni i zjechani ale szczęśliwi jak norki. Odszorowani, jedziemy wieczorem na żarcie do centrum. Znowu opychamy się do granic wyporności. W drodze powrotnej do hoteliku kupujemy zimne piwo - wieczorem, gdy temperatura już opada smakuje bosko. Ujechane 170 km
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|
10.12.2016, 17:14 | #100 |
Powrót do jądra chaosu....
Budzimy się późnym porankiem, hotelik jest na uboczu więc nie dociera do nas jazgot ulicy. Na śniadanie jedziemy do centrum miasteczka, w okolicach bazaru zawsze można coś zjeść. Muszę kupić nowy kask, mój stary ktoś buchnął z koszyka, mimo że moto było na terenie hotelu. Finansowo strata żadna, ale drobne ukłucie goryczy poczułem. Przymierzam na bazarze kilka wzorów, makówka europejska jest niestety nad wymiarowa. Pasuje tylko jeden, w kolorze kawy z mlekiem czyli lekkiej sraki. Ma jakiś magiczny certyfikat. Tak na oko - nie wiem czy wytrzyma upadek na asfalt. Mamy przed sobą niecałe 200 km, jest sobota - zostaną nam 2 dni na wędrowanie po Sajgonie. Jednym z ciekawych zwyczajów jest organizowanie wesel na ulicy. Namioty zawsze mają intensywne kolory, z głośników napiernicza głośna muzyka, a to wszystko na chodniku lub ulicy przed lokalem. Towarzystwo jest ubrane zazwyczaj bardzo elegancko i po europejsku - następnym razem musimy się wprosić na taką imprezę by wczuć się w atmosferę Aha, zwyczajowo zaglądamy do serwisu, tym razem to ja złapałem gumę - zresztą to nasza pierwsza guma. Nawet nie chce mi się walczyć z naprawianiem, na flaku turlam się do wulkanizatora. W ramach usługi panowie wymieniają dętkę a my zabawiamy ich dziewczyny - dzięki fotom z nami łapią +100 punktów do lansu na fejsie - my pewnie też Jedziemy do Sajgonu częściowo po wczorajszym śladzie, potem wciskamy się na coraz większe i bardziej tłoczne arterie. Tereny sadów i upraw zajmują przedmieścia. Na 50 km przed miastem jedziemy praktycznie non stop wzdłuż sklepów, przeróżnych warsztacików i fabryczek. Ruch na ulicach narasta, oczki latają nam wokoło głowy. Akumulator od ciężarówki ? Spoko, zmieści się między kolanami... Przy jednym ze skrzyżowań, dostrzegamy stację benzynową z myjnią do motocykli. Wow, takie SPA dla pierdzipędów. Parkujemy, zrzucamy bagaże i siadamy w poczekalni. Nasze osiołki wyglądają na naprawdę sterane - takie wiejskie kundle przy eleganckich miejskich skuterach. Motocykle są tak dokładnie wymyte, że żal nam na nie wsiadać. Wciskam łaziebnemu srogi napiwek - mruga ze zdziwieniem oczkami. Cały cyrk z myciem jest oczywiście po to, by łatwiej było sprzedać żelastwo - nie wiemy czy kupi je jakiś turysta, lokales czy handlarz. Jedziemy do centrum Sajgonu, poszukać w okolicach ulicy BuiVien jakiegoś hoteliku na dwie noce. Jest środek weekendu, wszystko pozajmowane. Dopiero 8 czy 10 hotel do którego zaglądam ma wolny pokój. Trochę się targuje, ale nie za bardzo bo wiem że alternatywy mogę nie znaleźć. Płacimy 22 USD za noc, bez śniadania. Pokój jest na 3 piętrze, ciasny ale czysty. Wnosimy bagaże, podziwiamy widok z okna i wracamy na dół. Na uliczce nie wolno parkować, musimy przestawić moto na publiczny parking. Trochę bujamy się ze znalezieniem miejsca na parkingu, większość okolicznych jest zajęta albo najzwyczajniej obsługa nie chce dla nas znaleźć miejsca. No nic, kij im w oko. Odstawiamy graty na publiczny miejski parking, jest trochę dalej ale też strzeżony - jak wszystkie. Sobotni wieczór spędzamy "tradycyjnie" na Bui Vien - żarcie, zimne piwo i patrzenie na przelewający się tłum. Po 3 tygodniach w Wietnamie, uroda europejek zaczyna być egzotyczna - zapomnieliśmy jakie są "kluskowate i wielgachne" tu disklajmer: oczywiście nie wszystkie Ceny papu i hoteli w Sajgonie - w porównaniu z resztą kraju - wyraźnie wyższe ale to normalne. Ujechane 181 km.
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|
Tags |
azja , honda wave , wietnam |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
“LT Enduro season opening 2016”, 2016 April 16-17 | Drak'as | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 0 | 07.03.2016 16:01 |
Wietnam na 125 ccm - luty/marzec 2016 | mikelos | Umawianie i propozycje wyjazdów | 32 | 31.01.2016 21:16 |
Ale Sajgon... Ho Chi Min trail z północy na południe [Wietnam, 2013] | Hanka | Trochę dalej | 44 | 25.04.2013 15:12 |
Wietnam | Ronin | Przygotowania do wyjazdów | 7 | 16.06.2011 16:52 |