19.02.2012, 17:13 | #30 | ||||||||||||||||||||
Dzień 14 i 15 (Satu Mare, Zakopane, Warszawa, Gdańsk)
W piątkowy ranek budzimy się w lesie pod Satu Mare z ambitnym celem by dojechać dziś do granicy Polski. Szybki start ułatwia brak jedzenia na śniadanie. Jadąc bocznymi drogami docieramy do Satu Mare. Nie mając mapy ani GPS i dysponując dosyć enigmatycznym opisem z przewodnika, nawigujemy na krzywy ryj w poszukiwaniu zabytków. W pobliżu rynku zostawiamy osły na chodniku przy sklepie i dalej ruszamy z buta. Obchodzimy rynek wokoło, po środku którego znajduje się właściwie mały miejski park. Wokół małe secesyjne kamienice, większość ma odnowione elewacje, nie wiem czy reszta wygląda równie dobrze. Spore wrażenie robi hotel Dacia - niestety jest w trakcie remontu. W pobliżu teatru narodowego udaje się nam znaleźć fajną kawiarnię w której wciągamy śniadanie. Dopada mnie smutne uczucie, że to już prawie koniec naszej podróży - z jednej strony tęsknię i bardzo chciałbym już zobaczyć się z dzieciakami ale z drugiej, ciągnie osła do lasu Dopijamy kawę i wracamy do naszych osłów - czas na Węgry.
Wyjeżdżając z Satu Mare w kierunku Węgier popełniamy błąd nawigacyjny i dłuższą chwilę jedziemy za bardzo na północ. Chcąc oszczędzić sobie durnego wracania tą samą trasą, wybieramy wariant nawigacyjny oparty o bardzo lokalne drogi. Sporo dziur, żwiru i krowich placków na zakrętach wymusza rozsądek na zakrętach. Nawigując na krzywy ryj kończymy za wsią w rowie melioracyjnym i pięknych szuwarach, które niechybnie są już po węgierskiej stronie rowu tyle że drogi tu nie ma. Zgrzytając zębami zawracamy do najbliższego skrzyżowania. Po paru kilometrach spotykamy trójkę motocyklistów, która właśnie zamierza wykonać ten sam błąd co my. Odradzamy im ten pomysł i nawigujemy już dalej bez błędów do granicy, albo raczej tego co z niej pozostało. Mijamy jakieś budynki i pstryk, jesteśmy na Węgrzech. Nawigacja ponownie odmawia łyknięcia cyfrowej mapy Węgier, wyciągamy więc papierowy backup. Patrzymy na nazwy miejscowości na które mamy się kierować a których wymówić na trzeźwo się nie da. Nawigacja w stylu "złap tubylca i pociągnij za jęzor" odpada. Jazda idzie nam całkiem nieźle, osły raźno pomykają, mijamy urocze okolice Tokaju pełne winnic, które mrugają do nas deprawująco. My jesteśmy jednak twardzi i nawet nie zatrzymujemy się by wypełnić jakimś szkłem wolne miejsce w kufrach. Trochę cholera szkoda, bo przy większych prędkościach wolę mieć dociążony tył W jednej z miejscowości której nazwy wolę nie pamiętać, wykonujemy klasyczną zmyłkę drogową i wyrzuca nas za bardzo na zachód zamiast na północ. Luki starym indiańskim zwyczajem łapie pierwszą polną drogę w prawo i dalej lecimy radośnie wśród pól kukurydzy, wzbijając na przemian tumany kurzu i błota. Skrót jest skuteczny i dosyć widowiskowy. Przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów ciągniemy za sobą łodygi kukurydzy i innego zielstwa, które zamieszkało w naszym zawieszeniu.
Przeskakujemy z Węgier na Słowację przez równie iluzoryczną granicę. Jedyna istotna zmiana to nazwy miejscowości, która da się wymówić na trzeźwo. Tankujemy osły na stacji i przy okazji sami zjadamy cywilizowany obiad. Ponieważ mapy Słowacji nie mamy ani w GPS ani w papierze, przerzucamy się na nawigację słoneczną: kopytami na dół, słońce z lewej strony, ryj do przodu. I tak sobie jedziemy na tą rzekomą północ, czekając aż pojawi się jakaś znana nam nazwa miejscowości. Od jakiegoś czasu na horyzoncie majaczą góry i chcąc nie chcąc przyciągają nas swoim widokiem. W ten sposób dojeżdżamy do Popradu w którym w promieniach zachodzącego słońca staramy się znaleźć strzałkę w stronę Polski. Na jakieś stacji benzynowej przeglądamy atlas, notujemy numery dróg i klucząc w końcu znajdujemy tą właściwa. Pokonując kolejne zakręty lecimy o zmierzchu w stronę Łysej Polany, klnąc pod nosem że zamiast widoczku mamy zmroczek. Przeskakujemy przez przejście na Łysej Polanie i po ciemku kręcimy winkle w stronę Białki Tatrzańskiej. W przydrożnym sklepie kupujemy parę drobiazgów do jedzenia i zastanawiamy się co dalej. Jazda nocą do Warszawy odpada z dwóch powodów: jesteśmy umęczeni i nawet jak jeszcze kawałek pociągniemy to i tak gdzieś po drodze czekałby nas postój. Wizja spania w przydrożnym rowie jakoś nas nie kręci. Drugi powód jest banalny - mój osioł ma jedno oko, którym świeci niezbyt żarliwie. Rozglądamy się za jakimś noclegiem, byle nie przy samej drodze by my lubimy ciszę. Luki wynajduje jakąś Karczmę, która ma wolne pokoje w cenach nie demolujących portfeli. Właściciel okazuje się być także motocyklistą i nasze osły po raz pierwszy zanocują w stajni, obok czystego GSa i chromowanego crusera. Wleczemy niezbędne bety do pokoju. Chłody dotyk czystej deski klozetowej - bezcenny. Pokrzykując jak pawiany spędzamy po pół godziny pod gorącym prysznicem, pierwszym od dwóch tygodni. Przebrani w czyste ciuchy schodzimy do baru na kolację. Placek po zbójnicku popity zimnym piwem sprawia, że uśmiech zatrzasnął mi się na twarzy. Opowiadamy gospodarzowi o naszej trasie, budząc w nim chyba jakieś ukryte marzenia o dalszej podróży. W każdym razie mina jego żony nieco mrozi te marzenia W dobrych nastrojach idziemy spać - w czystej pościeli
Rankiem korzystając z wliczonego w cenę śniadania jemy je wcześnie i szybko pakujemy się do drogi. Trasa do W-wy mija nam bez większych emocji. Co większe korki na zakopiance omijamy ślizgając się po przeciwnym pasie. Gdzieś w Krakowie tankujemy benzynę przy okazji sprawdzając ile mam rezerwy w baku. Niestety 14 litrowy bak w KLR nawet przy spalaniu po 4,5 l/100 km daje zasięg tylko 300 km. Wczesnym sobotnim popołudniem docieramy do domu pod Warszawą. Zjadamy obiad i Luki mimo usilnych próśb by zanocował, decyduje się jechać dalej do Gdańska. Ma chłop twardy zadek, no ale ma też wygodniejszego osła Żegnamy się, Luki rusza a ja zabieram się za rozpakowywanie osła. W podzięce, że osioł dowiózł mnie bezpiecznie do domu, myję go delikatnie karcherem. Obiecuję mu, że w niedzielę zrobię mu jeszcze manicure zawieszenia i peeling owadów ciepłym woskiem. O 22.45 dostaję od Lukiego SMS - dojechał do Gdańska, uff.
Podsumowanie: - 15 dni w siodle - przejechane kraje: Ukraina, Rumunia, Węgry, Słowacja - ok 5500 km (6300 km licząc od/do Gdańska) - usterki w AT: zero - usterki w KLR: czujnik temperatury cieczy, łożyska w przednim kole, garść bezpieczników - usterki na ciele lub umyśle: zero - mandaty: zero - łapówki: zero - spanie w hotelach: 1 noc - koszty: 1600-1900 zł na osła i jego pana Wnioski: - kufry + ciężki teren = dziękuję, wolę miękkie wory - sprawdzić działanie GPS i wszystkich map PRZED wyjazdem - kupić jakiegoś dwucylindrowego osła
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles Ostatnio edytowane przez mikelos : 19.02.2012 o 22:29 |
|||||||||||||||||||||
Tags |
klr , krym , rumunia , ukraina |
Narzędzia wątku | |
Wygląd | |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Smak Porto [Wrzesień 2011] | lena | Trochę dalej | 131 | 24.07.2014 15:53 |
Ukraina (Krym)-Rumunia sierpień/wrzesień 2012 | sagattic | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 10.04.2012 17:38 |
Wyprawa na Kołymę [Czerwiec-Wrzesień 2011] | deny1237 | Trochę dalej | 117 | 02.04.2012 11:21 |
Maroko kameralnie [Wrzesień 2011] | kajman | Trochę dalej | 3 | 21.09.2011 23:14 |