27.03.2021, 00:17 | #11 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
23 dzień. 12 maja. Tabas - Nehbandan. Iran Licznik 99958 - 100511 553 km Trumna przykryta jest czarnym całunem ze złotymi napisami. Środkiem ulicy niesie ją sześciu mężczyzn. Za nimi mały tłum... też mężczyzn. Wśród nich, jeden niosący głośnik na głowie, żeby lepiej było słychać. Z głośnika dobiega śpiew żałobny. Za mężczyznami w pewnym oddaleniu idą kobiety i dzieci. Jest ich o wiele mniej. Zdaje się, że czarny kolor nie jest tu zwyczajem w tak smutnym dniu. Odnoszę też wrażenie, że w pewnej kwestii jest podobieństwo do obrządków jakie widziałem w Polsce. Im dalej od niesionej trumny, tym mniejsze nasycenie żalu, smutku i zadumy po zmarłym. Tak jakby wartość człowieka który odszedł, była największa dla tych z początku konduktu, malała wraz z mężczyznami idącymi po środku, aż do symbolicznej dla tych, którzy idą na końcu. Właśnie jeden z ostatnich żałobników zwrócił mi uwagę, że niepotrzebnie mam zapalone światło w motocyklu. Zrobił to tak, jakby to miało taką samą wagę co śmierć, za którą tego ranka beztrosko podąża. Śmierć, która przecież po niego też przyjdzie. *** Zostało 12 kilometrów do miejsca w które jadę, jednak zatrzymam się na chwilę. Na liczniku, obelisk pokazał 100 tysięcy kilometrów. Znakomitą większość przejechał pode mną. Wiem, że to niczemu nie służy, ale jak każdy, lubię okrągłe liczby i co 10 tysięcy robię takie podsumowanie techniczne. Co się popsuło, jakie części kupiłem, kto naprawiał. Do tego potrzebne mi zdjęcie i stąd postój. Gdyby ktoś dziś zapytał, bez zastanowienia mogę odpowiedzieć, że właśnie spełniam swoje największe marzenie. Mimo że ta podróż, jeśli ją skończę, będzie najdłuższa ze wszystkich, dodałbym, że tak jest za każdym razem, niezależnie od czasu i odległości. Czas i dystans to dwie funkcje podróży, które tylko ograniczają. Zawsze jest coś NAJ w każdej drodze. Ta dziesiątka i pierwsza setka zatrzymała mnie na poboczu asfaltu prowadzącego do niedalekich, surowych gór, palonych większość roku bezlitosnym słońcem. Tymczasem słońce jeszcze nie za wysoko, więc nie dokucza. Słaby wiatr owiewa wszystko ciepłym tchnieniem, nie powodując efektu suszarki. Niedługo to się zmieni, ale lepiej cieszyć się chwilą, zamiast przewidywać oczywistości. Jeszcze niedawno, nawet przez myśl nie przeszłoby mi, że jestem w stanie wykrzesać z siebie tyle samozaparcia, żeby ruszyć się gdziekolwiek. I kiedy sobie o tym pomyślę, to jestem z siebie dumny. Nie dlatego, że tu jestem, bo tu może przyjechać każdy. Dlatego, że mogło mnie tu nie być, gdybym nie otrząsnął się w porę z toksycznych znajomości, banalnych, kopiowanych potrzeb i pustych, jałowych marzeń. Pewnie siedziałbym teraz na kanapie z piwem w ręku, pieszcząc kciukiem pilot od nowoczesnego telewizora kupionego na raty. Przerzucając kanały, pozwalałbym miernym rozrywkom, dramatycznym wiadomościom i nachalnym reklamom sączyć się przeze mnie razem z alkoholem. Wszystkiego słuchałbym bez wytchnienia, żeby mieć o czym rozmawiać z kumplami w pracy. Przytakiwać sobie nawzajem, jakie to życie skomplikowane, jaki świat okrutny, jacy ludzie głupi i co szokującego zrobiła ostatnio jakaś celebrytka. Gdzieś przeczytałem*, że społeczność a właściwie całe społeczeństwa mają tendencję zmniejszania różnicy intelektu dorosłych do dzieci. Dzięki mediom. Przez to właśnie, że żyją tymi samymi sprawami, programami, bohaterami seriali co ich dzieci. Nie wiem, czy to prawda, bo nie mam takich narzędzi, żeby to zmierzyć. Z całą pewnością jednak wiem, że wielu z mojego otoczenia nie żyje własnym życiem. Emocjonują się za to nie mającymi dla nich znaczenia zdarzeniami. Wynik meczu, wypadek limuzyny BOR-u, wybory we Francji, babcia okradziona z emerytury, karambol na A2... Co więcej, niektórzy potrafią tak zażarcie wejść w dyskusję, że kończy się prawdziwą kłótnią i podniesionym głosem. Wszystko po to, żeby za wszelką cenę udowodnić, że "jest się na bieżąco". Górę biorą przeczytane przekonania i własne ich interpretacje. Żeby własne... Nie potrafiąc wysnuć osądu, ludzie opierają się na zasłyszanych opiniach, biorąc je za swoje, a niewzruszonym dowodem mają być słowa eksperta z telewizora, przytaczane bezrefleksyjnie. Sam jestem ignorantem w wielu dziedzinach, ale czy to znaczy, że muszę uczestniczyć w przełykaniu bełkotu informacyjnego? Coraz łatwiej nami manipulować. Jak to powietrze pachnie... Jak te góry przyciągają... Jak ta cisza koi... W lekkiej euforii utwardzoną drogą, dojechałem do jej końca i do parkingu. Zaskakująco dużo samochodów. Teraz rozumiem czemu w Tabas taki mały ruch. Dziś piątek i wszyscy mają wolne. To oznacza, że będzie tłoczno. W piątki Irańczycy masowo wyjeżdżają z miast. Rozstawiają swoje czadory albo tylko koce i piknikują. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie odjechać. Nie dla mnie przeciskanie się, tłum i harmider. Już chcę wsiadać na motocykl, ale podjechał mały autobus i zastawił mi drogę. Ze środka wysiadają ludzie. Każdy przyjaźnie albo machnie ręką, albo powie zwyczajowe salam, albo salam alejkum. - Alejkum salam - odpowiadam wszystkim jak zacięta płyta, bo nic innego nie potrafię. Kierowca autobusu wysiada na końcu. Pozdrawia jak wszyscy i gestem pyta, czy chcę się napić. Zaskakujące. Czemu nie? Wyciąga z autobusu wielki, cylindryczny, metalowy termos z kranikiem u dołu. Wygląda jak olbrzymia pastylka na odwodnienie. Kierowca, do szklanki z grubego szkła, nalewa krystalicznie czystą wodę. Jest tak zimna, że natychmiast szroni się dookoła. Z uśmiechem podaje mi szklankę i pokazuje, żebym pił. Lodowaty płyn nawilża zaschnięte gardło i od razu przynosi ulgę, gasząc pragnienie. Piję wolno, żeby nie dostać "skurczu mózgu" jak ostatnio na czekpoincie. Uprzytomniłem sobie, że dziś jeszcze nic nie piłem, a słońce już daje znać o sobie. Wciąż zapominam o wodzie. Jestem na początku miejsca, skąd można wyruszyć na kilkukilometrową wędrówkę, brodząc rzeką, której nazwy nie znam. Za to Morteza Ali Fountain** to miejsce, do którego idzie się wspomnianą rzeką. Najpierw jednak pójdę po wodę do moich pustych butelek. Pokrowiec na motor znów się przydał. Mogę zostawić pod nim kask, rękawice i cały bagaż. No i może nie rozpłynie się czarna kanapa. Dużo ludzi nie przywozi ze sobą wody. Idą do strumienia wypływającego bezpośrednio ze szczeliny w skale i tam napełniają różne pojemniki albo piją bezpośrednio z dłoni. Niektórzy tylko chłodzą się w ten sposób. Tutaj też są duże mrówki Na początku był chaos. Zrobiło się jak na jarmarku. Masa kolorowo poubieranych ludzi. Uśmiechnięci, radośni. Rodzice rozmawiają ze swoimi pociechami, te biegają, chlapią się w wodzie, rozrabiają. Ktoś dopiero wyjmuje z samochodu swoje dywany, koce, owoce, zestawy do parzenia herbaty, szklanki, garnki, sztućce, fajki wodne. Ktoś inny niesie lodówkę turystyczną i inne pakunki. Jeszcze ktoś woła dzieciaki, żeby pomogły. Starszyzna, będąc ponad ten harmider, zachowuje nobliwy dystans. Na twarzy pewnego człowieka, rysuje się zaduma. W dłoni schodzone buty, spodnie czarnego, tradycyjnego stroju podwinięte tak, żeby nie zamoczyć. Wolno kroczy bosymi stopami po otoczakach w zamyśleniu. Jego syn albo zięć stoi na podwyższeniu i czeka na swego ojca. To on pozwolił mi zrobić zdjęcie. Skoro tak, jemu też zrobiłem. Jestem tuż przy parkingu. Chcąc iść w górę rzeki, trzeba w nią wejść. Schodzone, dziurawe, ale suche jak wiór buty motocyklowe, natychmiast nabrały wody. Wcale nie jest zimna. Raczej ciepła. Opływając nagrzane kamienie, przejmuje ich temperaturę albo gdzieś spływa z nagrzanej otwartej przestrzeni do kanionu. Nie ma mowy, żeby nie zatrzymać się, nie dać się sfotografować, samemu tego nie robić. Ludzie spacerują, śmieją się, rozmawiają. Rodziny, przyjaciele i znajomi. Czasem tylko ktoś ledwo lezie z głową w smartfonie, potykając się o kamienie. Różni nas jedno najbardziej. Wszyscy mają klapki. Tylko ja musiałem przyjść tu w buciorach pełnych teraz wody. Mimo wszystko, udało mi się uchwycić kilka "pustych" miejsc. W jednym miejscu woda wypływa wprost ze szczelin w skale. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć. Za chwilę podszedł do mnie młody człowiek i tłumaczy po angielsku, że tutaj spływa ciepła woda do zimnej. Takie gorące źródło. Cóż. Dla mnie ta w której brodzę, jest ciepła, a ta strzelająca ze skał bardzo ciepła. Mam wrażenie, jakby wszyscy byli szczęśliwi przez to, gdzie są i że są tu razem, choć się nie znają. Kanion szczęścia. Niemal zahipnotyzowany stanąłem w pewnym oddaleniu. Potem zbliżyłem się i znów się zbliżyłem. W końcu stanąłem przed małym wodospadem i fotografowałem. Nie ludzi a ich nastrój. Ileż piękna jest w beztrosce. Nie miałem pojęcia... Złapałem się na tym, że tłum wcale mi już nie przeszkadza. Że właściwie jest dopełnieniem pionowych skał, płytkiej rzeki, mchu i glonów w zacienionych miejscach, tryskającej wody i głazów. Że bez tych uśmiechniętych, szczęśliwych ludzi, byłoby tutaj zupełnie inaczej. Że przeżywają w pewnym sensie to, co ja, kiedy jadę. Proste czynności dają radość. Wszyscy jakby swoje rozterki i smutki codzienności zostawili w domach, w pracy, na ulicy, a tutaj są po prostu szczęśliwi. Ludzka natura w swojej najlepszej odsłonie. Zabrakło mi wytrwałości, żeby dojść do miejsca, które jest symbolem i od którego pochodzi nazwa. Tak szczerze, to nawet nie wiedziałem o nim do dziś, kiedy to piszę. Może będzie to zaczątek jeszcze jednej wizyty tutaj... kiedyś? Może przyjadę tu jeszcze, żeby zobaczyć starą tamę? Zmęczyło mnie chodzenie w mokrych, motocyklowych ciuchach, wspinanie się po głazach i trzymanie równowagi na kamieniach. Buty też nie pomagają, bo są ciężkie od wody. Upał wdziera się, mimo cienia do kanionu a jak się z tego cienia wyjdzie, to słońce robi swoje. Podróż po ludzkich charakterach zajęła mi cztery kilometry. Trochę kręci mi się w głowie no i bardzo chce się pić. Już sięgałem do nagrzanej słońcem wody ze strumienia. Jak na zawołanie, ot po prostu, podszedł do mnie chłopak może 15 lat. Z metalowego termosu nalał do metalowego kubka lodowatą wodę i wręczył mi zbawienny płyn. - Mersi - wymamrotałem z wdzięcznością. To żadne czary. Po prostu akurat młodsza siostra chciała pić, a że stałem w pobliżu i może zapatrzyłem się na wodę... Sam nie wiem. Jest południe i cień chowa się pod podeszwami butów. Muszę przejechać znów przez Tabas, więc zatankuję. Kupiłem sok w sklepie. Z sokiem siadam na betonie w cieniu zadaszenia jakiegoś magazynu nieopodal stacji. Zdejmuję buty, wylewam z nich wodę, suszę skarpety. Odpoczywam. Sok zniknął natychmiast, część wody ze źródła też. Nie czuję się za dobrze. Mam mdłości. Chyba tak się to nazywa. W końcu i tutaj cień przestał dawać schronienie, a mdłości przeszły. Mogę jechać. Ubranie wysycha niemal natychmiast. Tylko w niewysuszonych do końca butach woda nagrzewa się i prawie gotuje. Chyba od dawna niedziałająca membrana robi z butów samowar. Przemierzam długie proste i górzyste tereny z zakrętami. Znacząca większość to długie proste. Szlak ciągnie się po horyzont przez pustkowie jak w Parku Khar-Turan, tylko bardziej. Bardziej, bo ziemia jest tu jałowa i zasolona albo rodzi tylko żwir i piach. Jedynie w małych enklawach, jak w oazach, gdzieniegdzie rosną palmy i żyją ludzie. Żyją we wsiach z domami z glinianej, niewypalonej cegły, lub w lepiankach. Zagrody to murki z tego samego materiału co domy, a na murkach wyschnięte krzewy kolczaste i gałęzie. Jak tu żyją, nie wiem. Prawdziwa prowincja. Żeby zatankować, muszę skręcić do najbliższej, większej miejscowości. Trafiłem na Khusf. Stąd zawróciłem kawałek, żeby nie jechać główną drogą. Benzyny jeszcze trochę miałem, ale tu nie warto jechać do ostatniej kropli. Poza tym niedokładnie wiem gdzie jestem, a jeśli wjadę w pustynię, to może okazać się, że następna stacja będzie za kilkaset kilometrów. Pojawiły się chmury. Po raz pierwszy od wyruszenia z Urmii jest ich aż tyle. Nawet myślałem, że będzie burza, ale chmury tylko wyciągają swoje pazury, ledwo dotykając szczytów gór w oddali. Są też niewysokie góry. Niewysokie, ale to pozwoliło, żeby choć na chwilę zapomnieć o suchym, gorącym powietrzu i bezlitosnym słońcu. Na chwilę. Za górami wszystko wróciło do normy. Chociaż... Nie wiem, czy normą można nazwać to, co zobaczyłem. Czy to opady, czy burza piaskowa? Nie znam się na meteorologii, ale ten widok na pewno ma swoje wytłumaczenie, mimo że zdaje się nadciągającym Armagedonem. Ten powietrzny stwór nie dogonił mnie, a ja wcale nie czekałem. *** Jestem w Nehbandan. To małe miasteczko położone około 75 kilometrów w linii prostej od granicy z Afganistanem. Tankuję tutaj i przy okazji pytam o hotel w mieście. 30 kilometrów stąd jest hotel. Pytam jeszcze raz w sklepie obok. Sprzedawca, młody i wysoki człowiek, załapał i gdzieś dzwoni. Przychodzą młodzi ludzie ze stacji, na której tankowałem. Trochę się śmieją, trochę próbują rozmawiać. Wychodzi na to, że hotelu tutaj nie ma. No to pytam, czy mogę rozstawić namiot z tyłu stacji. Oni na to pokazują mi miejsce do modlitw. Murowany, mały budynek na betonowym podwyższeniu ze schodkami. Ma dwa wejścia z drzwi z metalowych kątowników. Jedno dla mężczyzn i drugie dla kobiet. To dla kobiet jest zamknięte. W środku cała powierzchnia wysłana dywanami dwa egzemplarze Koranu. Mniej więcej pośrodku kotara, którą można rozdzielić pomieszczenie na dwoje. Tu mogę spać. W sumie to lepsze od namiotu, bo nie trzeba go rozstawiać. Tylko późno pójdę spać, bo wierni nawiedzają takie miejsca do wieczora. Przestawiam motocykl blisko wejścia obok dwóch samochodów. Bagaż wniosłem już do środka. Tam, gdzie zwyczajowo jest miejsce do modlitw dla kobiet. Spod stóp ucieka mała jaszczurka. Nie będę sam w nocy. Jest około 19. Jeszcze jasno, więc siadam na betonowym podwyższeniu. Zajadam cienki chleb, popijając go tutejszą Colą. Na tyłach stacji ledwo słychać ciężarówki z rzadka podjeżdżające do tankowania. Jest cicho i spokojnie, mogę więc robić notatki. To znaczy mógłbym, gdyby nie chłopcy ze stacji i sprzedawca, u którego kupiłem napój w kolorze podobny do Coli. I tak wolę zaczekać. A że są ciekawi... Pewnie też byłbym ciekaw, gdybym pracował na stacji na pustyni i przyjechałby tu ktoś tak niepasujący. Rozmawiamy jak się da. Trochę po angielsku, trochę na migi. Skąd, dokąd i tak dalej. Standardowy zestaw pytań zakończył się i przeszli do rzeczy. - Palisz - Pyta jeden. - Nie - Odpowiadam zgodnie z prawdą. Trudno byłoby wytłumaczyć, że kilka lat temu zakończyłem swoją zażywną przyjaźń z tym nałogiem. - Lubisz narkotyki? - Raczej żartem i w konwencji poprzedniego pytania, ale jednak zapytał ten sam chłopak. Tu zapaliła mi się kontrolka ostrzegawcza. Żarty żartami, ale to zupełnie nie moje tematy. - Lubię, kiedy są daleko - odpowiadam. To rozbawiło wszystkich. W końcu przedsiębiorczy chłopcy rozchodzą się, a ten od używkowych pytań odjechał półciężarówką która stała blisko mnie. Teraz mam spokój, ale jest coraz ciemniej i więcej skupiam się na tym gdzie piszę, niż piszę, co zapamiętałem. Podjeżdża samochód. Mały osobowy, jakich tutaj wiele. Wyróżnia go tylko to, że jest szary a nie biały. Białych samochodów jeździ tu najwięcej. Parkuje tuż przy murku, na którym siedzę. Kierowca jeszcze dobrze nie wysiadł i od razu zagaduje. To Mahdi. Nie za wysoki, łysiejący, w czarnych szerokich spodniach i koszuli w kratę. Zajechał tu z żoną, żeby mieć bliżej do pokoju modlitw. - Obowiązek wobec Boga przede wszystkim. Zaraz wrócę - rzekł po przywitaniu i zniknął w budynku. Rozmawiam z żoną Mahdiego, aż jej mąż skończył modły. Nikomu przy tym nie przeszkadza, że rękoma. Na moje nieszczęście Mahdi zna angielski doskonale Nie daje jednak poznać po sobie irytacji czy chociaż odrobiny zniecierpliwienia. W pewnym momencie wystukuje numer telefonu w swoim smartfonie i daje mi go. W słuchawce po drugiej stronie jeden z jego synów. Jest lekarzem i ma na imię Hadi. Mówi, że to jego rodzice, że w razie jakiejkolwiek potrzeby, żebym dzwonił i że wszystko jest w porządku. Mahdi, jego ojciec, ma sklep z owocami w mieście obok. Jest z wykształcenia nauczycielem. Jego matka też. Kiedy skończyłem rozmowę telefoniczną, ojciec odbiera smartfon i jakby na dowód usłyszanych słów, częstuje mnie z papierowej torebki mieszaniną owoców i orzechów. Wymienia po persku wszystkie nazwy mieszanki, którą wysypał na moją rękę. Oczywiście natychmiast zapominam wymowy. Są figi, pistacje, pestki różnych znanych i nieznanych mi owoców. Mimo wykształcenia nauczycielskiego życie potoczyło się tak, że teraz handluje suszonymi owocami i orzechami, bo to się bardziej opłaca. Nauczyciele zarabiają bardzo mało. Dał mi numer telefonu do siebie i do syna. Mam dzwonić w razie potrzeby. Odjeżdżają. Żeby odpalić samochód, Mahdi podniósł maskę i coś kręcił przy silniku. Zostaję sam na swoim betonowym podwyższeniu. Wieczorny, lekki powiew odwrócił kartkę zeszytu. Długopis przeturlał się na tyle daleko, że nie chce mi się wstać po niego. Słońce dawno już zaszło za horyzont. Cisza. Tylko dźwięk silnika jeszcze jednej ciężarówki ją mąci, ale brzmi jak zza grubej ściany. Skubiąc resztkę suszonych owoców, wpatruję się w ciemność i w kontury przykrytego motocykla. Co przyniesie dzień? Jak w rzeczywistości wygląda to, po co przyjechałem? W jaki sposób zapamiętać to wszystko, co spotkało mnie do tej pory? Czy wolno mi interpretować, czy suche fakty wystarczą, żeby nie dryfować w niewiedzy, kiedy będę przypominał sobie po latach tę podróż? Gdzie długopis? Mapy Pieszo. CF *Margaret Mead - https://pl.wikipedia.org/wiki/Margaret_Mead ** Morteza Ali Fountain - https://iranhikers.com/nature/natura...a-ali-fountain
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
Narzędzia wątku | |
Wygląd | |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Junakiem po świecie | Neo | Kwestie różne, ale podróżne. | 8 | 23.12.2021 09:34 |
Kraina krętych dróg – Korsyka 2018 | Hermes | Trochę dalej | 5 | 09.04.2020 18:00 |
Polskie zakątki na świecie | QrczaQ | Przygotowania do wyjazdów | 8 | 22.10.2014 23:11 |
50 najleszych dróg motocyklowych na świecie | sambor1965 | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 24.06.2010 22:39 |